supełek.z.mgnień, 5 stycznia 2020
W mdłym świetle może zdarzyć się wszystko. Forma monologu 
przypominająca raniuszkę, dziewczynę szkicującą z kruszyn 
kosmyków irracjonalne perspektywy: jezioro odtwarzające poblask 
księżyca w kokonie lustra, jednak ciągle widzące dziecko, 
które czyta świat palcami. Zamykając oczy, myśli, że poszewka
to pierwsza ważna śmierć. A ponieważ nikt z zewnątrz i wewnątrz nie pyta: 
kto tam? O świcie wszystko zakrywa liśćmi. Drobni siebie w wybrzuszonej
bliźnie, w siateczkach najbielszych owadzich skrzydeł, 
 
na mokrym grzbiecie klaczy. Lecz nie o tym cichnie z kościelnego głośnika.
Życie, gdy już się w nim rozgościmy, przesuwa nas po ekranach, lub 
odczłowiecza w przeczytanych gazetach, aż spóźniamy się na własne kwestie. 
Afisz twarzy ściele nagość w przypadkowych oknach, i trwa do chwili 
gdy wszystko odrywa od obrazu. Jak wtedy, gdy trzymałam moją jeszcze 
bezimienną córkę. Tylko wiatr obrał pierwszy plan przelewając wodę,
w której tonęli cicho, ich miłość niby falujący embrion, nadawała nowe 
kształty falom. I czuła nimi.
supełek.z.mgnień, 17 grudnia 2019
Spróbuj stworzyć dom z piany, z fali w falę, która jak biały całun
obchodzi się bez nas, aż po tkliwość. Muśnięte punkty nie muszą 
się dopełniać, więc na wszystko patrzymy bez czułości. W warstwie 
dźwiękowej, rozkołysane łódki jak papierowe wstęgi. 
W rozwiewanej wodzie dzieci, przypominają sznur z kolorową bielizną, 
gdy je śnimy. W ich obrazowych językach zdrabniają imiona, jedno w drugie: 
szybciej, głośniej, dłonie, włosy, jest, jesteś, a wszystko tak jak wcześniej. 
Niebo między wargami, niewymuszone ciepło, piersi, brzuch. Bezdomna suka
 
w odwróconym dnie butelki, z całym strachem układa się w pozycji do rodzenia. 
Rybia głowa w wodnej misie, a w środku wyje, i wyje. Mewy przelatują szybko 
i nisko, jednak także one czegoś strzegą. Noc traci swoją żarłoczność, 
krwią zalewa morze, ściele ciała. Jej domyślne grafiki niby włos w gardle, 
który trudno wypluć. Ty, pierwsza i ostatnia wola, w jaką przebierzesz się 
ciszę? Głębiej. Ciemniej. I nawet nas przy tym nie ma,
 i tak dalej, i dalej. Dławi.
supełek.z.mgnień, 6 grudnia 2019
Na skraju brzydkiej wsi, sepiowe futro matki czekającej 
na poranny autobus, podkreśla jej nieobecność. Ojciec, 
niby stary poeta, patrzy na rower, i jeśli świat w nim 
rozpada się w całym blasku śniegu, 
 
zniknąłby gdyby ją objął. I wieje, wieje tak długo, aż tracą
sens, nie zgadzają się imiona. Nie ma much, które mogłyby 
krążyć nad głowami, niczym rozmodlone tłumy. 
Okoliczne dzieci wyglądają, jakby próbowały ich ocalić, 
sikając na przejeżdżające pociągi.
z cyklu: stare fotografie
supełek.z.mgnień, 10 listopada 2019
Wróbel trafiony kamieniem wleciał w brzeg następnego 
dnia. Szeleści światło na krzaku porzeczki, jak włosy 
wykąpanej lalki. Do spalonych łodyg szronią się krople, 
strząśnięte z płaszcza, kiedy tam stoję w labiryncie plam,
na granicy snu, nikną cięciwy promieni. Nocne błądzenie
załzawia miejsca, przedchmurza zamieranie. Zostawiasz 
miasto za papierosowym żarem, lecz wciąż nie jest widno.
 
Piach na stopach, i morze. Nawet przy drobnych zranieniach, 
śnieg inaczej topnieje na policzkach dziecka, ale też wszystko 
jeszcze się stanie. I w tym jest ból.
supełek.z.mgnień, 8 listopada 2019
Nirwaniczna twarz człowieka, który od dawna zapija 
przypadkowe fabuły, przedranki z powietrza w powietrze, 
z bezruchu w kurz. Wierni na straganach. W słońcu wszystko 
boleśnie się dopełnia. Znowu, i znowu — liryka jednej roli. 
Jak to, kurwa, idzie?! Zawiewa z ulicy okruchami styropianu, kadzidłem, 
samosiejkami. Dziewiczo czerwone płatki na wycieraczce, jakby śmierć 
miała wybór. Sąsiad wciela w życie cudze namiętności, hoduje chleb 
na parapecie, niby znad świata mówi serpentynami więzionych słów: 
próbuję dożyć zmierzchu.
Tylko światło drży na jego twarzy, jakby dziecko podśmiewywało się 
zza gałęzi bzu. Ostrzę córce kredki, obrzynki niby gliniane anioły. 
Z nabazgranego sadu wyrywają się duchy zeszłorocznych traw. 
Wiatr wypełnia się głosami sów. A później cichnie.
supełek.z.mgnień, 3 listopada 2019
Zachody słońca mijają nas w drodze, jak w niemym kinie. 
Nieba nie widać, a więc żadnej ulgi od miejsc. Inaczej 
szeleści opakownie tabletek, brzmią wyciszone telefony.
Najczulszy punkt wyjścia i zdrowasiek. Wrony. Imitują
łoskot deszczu, piach na parapecie. Z całych sił
odnajduję zmienioną siebie, w twoich zmienionych oczach, 
i zaczynam rozumieć 
zniszczoną twarz matki. W krajobrazie bez drzew 
płowożółta połać pól, rdzawy dym trwa w ciszy, bo śnieg
 ściera kontury. Po brzeg, po psa, który śpi 
przed schodami cudzego domu.
supełek.z.mgnień, 26 października 2019
Od świtu nie ma ucieczki, jak od niepokoju, po którym pozostaje
nie tylko wrażenie, że jednak Bóg nie przyszedł. Chmury
wzdęte od deszczu, jak kobiece orgazmy nad plakatem Chrystusa 
uśmiechniętego, przyciągają tylko starych ludzi. I, tylko oni
splatają dłonie niby pętle, chociaż w różnych językach. Może to 
najlepsza forma miłości, a może nie chce im się palić w piecach,
rzucać nieskończonych przywidzeń?
 
Córka wyrwana z łóżka najpierw po dziecięcemu płacze, 
a później śpiewa: twinkle, twinkle little star, tylko po to,
by pozostało jakieś wspomnienie. Chwila, którą da się zrozumieć
jak zębową wróżkę z czerwoną kokardką w jasnych włosach,
po zbyt krótkim weekendzie.
z cyklu: Londyn
supełek.z.mgnień, 18 października 2019
Na oknie kościoła ryba wylana z wiadra farby. 
Osikany witraż przeszklił jej oko, światło jak sprute oczko
swetra, żyje w pękniętej dłoni Maryi. W paranoicznym oddaleniu, 
bosa hinduska tuli opatuloną lalkę, aż odgłosy miasta przestają
 być donośne. Jakaś kobieta w czapce z lisa, śpiewa wiersze, ktoś 
uczy jej pudla nowych trików, reklamy robią postępy w mówieniu
 do tłustych dzieci. Naprzeciwko 
wychodzący z baru: pierwszy, drugi, w ślepym wirze. W szumie 
taksówek, jakby wyciętych z papieru, jeszcze prawie chłopiec, 
drepcze w miejscu pozorując, że Bóg przychodzi do swoich dzieci. 
z cyklu: Londyn
supełek.z.mgnień, 9 października 2019
Tutejsi nie piszą, nawet kiedy czują śmierć. Od czasu do czasu, 
żeby zmienić życie, wstępują do partii, albo okopują młode drzewa. 
Utrzymują kontakty z księdzem, jakby to jego ukrzyżowano. 
Podczas snów, stają się monopolowym zamkniętym w sobotę, nagłówkiem 
na ołtarzu z gazet — książki, niby wieloryb na dnie morza. Przez nieskończoną 
ciemność, załamania nerwowe do nikogo nie należą, wraz ze wszystkimi 
poruszeniami. Chcą kochać się na zimnej podłodze, chociaż bezwzględny
egoizm daje lepsze efekty. Jedynie po jesieni wszystko wygląda 
inaczej: drzewa, okna, zniknięcie much z sufitu.
supełek.z.mgnień, 4 października 2019
Zachód słońca za rozwieszonym obrusem imituje pełnię, pogłębia pęd 
obrazów. Zamazane kształty rysują swój niepewny udział, łódź nie rozbija 
brzegu. Rzeka, niby krople atramentu na mokrym papierze, gdy stare
 kobiety nie pojmują pory deszczu, gruby starzec niosąc siebie
nie otwiera się na ich jęki. Na ile to możliwe, czyta z braku ust. W chwili 
nieuwagi, jego rozpruty rękaw trwa dalej, jak dziki kot w kałuży bez drzew. 
Dwie prostytutki, w miejscu gdzie kiedyś był dom, chłopiec 
który śmiech napędza rękami. I tamten zapocony skrawek okna.
 
 
 
z cyklu: Londyn
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.