17 czerwca 2013
Fragment
Gdy zasypiam we śnie często jestem dziewczynką zamykaną w komórce ku uciesze Sisters z podwórka. Robi się ciemno, a ze szpar w podłodze schowka na węgiel wychodzą mgliste stwory. Boję się, że wejdą we mnie. Ze snów kolor wydrapią. Na razie okrążają, jak w zabawie tyle, że nie jest mi wesoło.
- Kółko graniaste, cztero kanciaste!
Zza drzwi dobiegają głosy bliźniaczek z gatunku tych, co wyrywają skrzydełka motylom, a ślimakom zabierają domki.
–Wypuście mnie, nic nie zrobiłam!
– Twój ociec je hitlerowskimi sztućcami, a przez matkę nasz wujek się pochlastał. Odpokutować musisz pluskwo, bo na śmierć się pociął.
Tak twierdzi jedna z tych, które zamknęły mnie w tym składzie na węgiel. Nic nie widzę, ale zdaje mi się, że słyszę szepty duchów. Nie szepty. Oddechy. Tuż przy uchu. Krzyczę aż gardło zdzieram.
- Zamknij ryj – żądają siostry – Jak będziesz tak darła mordę czarną wołgę sprowadzisz. Grabarze w garniturach spuszą ci krew i po tobie. Z Amelią się już rozprawili, choć ludzie pierniczą, że dała drapaka z ukochanym.
- Widziałam w ubiegłą niedzielę, jak całowała się w wozie cyrkowym – mówię.
- Gówno widziałaś, bo już w sobotę spuścili jej krew , a ciało pogrzebali w parku pod wieżą ciśnień. Wisielców też tam chowają, bo poświęcona ziemia cmentarza nie dla nich. W czarnym, czarnym parku, stoi czarna, czarna trumna i czeka na ciebie.
…
Sięgając pamięcią do miejsc, w których się wychowywałam zawsze czuję ucisk w brzuchu. Cudne Miastko w dolinie rzeki , która ostrym strumieniem przecinała rynek na dwie równe połówki, dalej polanę i łąki od zawsze budziło sporo wątpliwości co do swej nazwy. Ziemia zdawała się być tu nieurodzajna, bo tylko gdzieniegdzie porastała ją trawa. Za nieregularność wysepek babka oskarżała wiatr, który jej zdaniem słabo przykładał się do siewu, podejrzewając nawet, że do tak małych miasteczek dociera tylko jego cień.
Za łąkami leżały bagna pełne trzcin i błotnego ptactwa, kuropatw i żab, na które już od wczesnej wiosny polowały bociany.
Jednak nie one były atrakcją miastka ale duchy, o których opowiadano mroczne historie. Twierdzono, że pod fundamentami kamienicy w której wzrastałam w 1944 roku żywcem zakopano kilkoro ludzi w tym dwoje dzieci. Starsi mieszkańcy byli przekonani, że duchy niewinnych ofiar wojny przemykały czasem w korytarzach domostw, grasowały w piwnicach i komórkach na węgiel, łącząc się w pary z pokutującymi wisielcami, których była cała masa. Bowiem ludzie w tej dzielnicy miasta zaliczanej do najuboższych odbierali sobie życie w dość regularnych odstępach czasu i to w tak wyszukany sposób jakby chcieli dodać szczyptę okrucieństwa i na koniec. Ofiarami tych praktyk była Margowa, krawiec Kozioł i wielu innych.
Margowa miała opinię najpiękniejszej w mieście. Powiadano, że z racji swej urody głowę na której piętrzył się kok zadzierała tak wysoko, jakby wciąż niebo oglądała. Kroki zaś stawiała drobne jak gejsza. Wychodziła z domu wystrojona przeważnie na biało i stale przesiadywała w kawiarni „Kolorowa” , która nie uczyniła jej życia barwniejszym.
Gdy szła niósł się za nią zapach wody toaletowej, o wdzięcznej nazwie „Soire de Paris”, którą można było nabyć tylko w Peweksie, a lokalni faceci zatrzymywali się w pół kroku. Pomimo widocznych oznak uwielbienia zbyt wiele złych emocji gromadziło się wokół niej. Stale doklejano jej łatki, a że opinie o innych zwykle wyraża się przez pryzmat własnych kompleksów czy zahamowań, skaz przybywało.
Potem długo doszukiwano się powodów dlaczego zamiast wody napiła się kwasu solnego, który wydobył jej wnętrzności na zewnątrz.
Spekulowano. Mówiono, że miała kochanka, który ją porzucił, tak samo jak wcześniej zrobił to jej mąż. Powiadano, że była leniwa, naiwnie-puszczalska i malowała bohomazy, których nikt prócz mojej babki nie kupował.
W złotych dla niej czasach nawiedzał ją sam proboszcz, więc co lepsze rzeczy przysyłane z USA jako dary lądowały w jej mieszkaniu. Całą chałupę, po piwnicę zajmowały kartony z sokami, budyniami, zupami, cukrem i ciuchami.
Okres prosperity nie trwał jednak długo , bo duchowny się zeźlił, a jak się zeźlił, to nawet opłatka poskąpił.
Babka lubiła Margową i uważała ją za świętą, nie dlatego, że namaszczał ją sam proboszcz ale, że była jak anioł, strącony na ziemię po to, by innym żyło się lepiej. Według staruszki kobieta miała same zalety. Pomocna, nie dzieliła włosa na czworo ani nie zadzierała nosa, jak twierdzono. Miała gest i grację jak prawdziwa Grace Kelly, więc i odstawała.
-W przedwojennej Warszawie byłaby panią. A tu psy dupami szczekają jak na wysypisku śmieci – mawiała.
- Gdy do bagażu codzienności, dojdzie bieda i nadbagaż, to życie każdemu brzydnie – uznała zaraz po pogrzebie kobiety.
- Co to jest nadbagaż babciu?
- To zgryzoty, które wchodzą w człowieka i pęcznieją. Przez lata robią się ciężkie i trzeba je dźwigać w sobie, choć trudno się z takim obciążeniem nawet poruszać. Tkwią głównie w sercu, nogach i głowie, a gdy z czasem przedostaną się do płuc to koniec ze swobodnym oddychaniem. Zbudowane z łez wypełniają ciało goryczą.
Po Margowej gorycz wypełniła starego Kozła, który nomen omenem stał się kozłem ofiarnym romansu własnej żony z koleżanką z pracy. O tym, że stara Kozła jest lesbą głośno było w mieście w owym czasie nieprzywykłym do przyklaskiwania takim upodobaniom. Kozioł początkowo ironizował, ale potem popadł w melancholię, która zaczęła go gasić. Burczał pod nosem jakieś niezrozumiałe wyrazy, zupełnie jakby miał swych rozmów za idiotów, więc ludzie w końcu przestali się do niego odzywać. Wtedy do akcji wkroczyły Sisters i wyśpiewując pod jego oknami :„ Stary Kozioł się najeżył, bo Kozłowa z babą leży. Stary Kozioł wciąż kuśtyka, gdy Kozłowa sobie fika” dokuczały mu, co tydzień tworząc nową strofkę coraz dosadniej przedstawiającą figle w łóżku obu pań.
Nie wiadomo czy Kozioł przejął się kpinami pod własnym adresem, czy też tak boleśnie przeżył zdradę. Faktem jest, że skurczył się w sobie , aż w końcu zawisł na pasku od spodni w piwnicy. Po jego zgonie powiadano, że nocą starszy, bo koźla dusza zgubiła drogę do czyśćca.
Jeśli zaś chodzi o duchy to najpopularniejszy zawładnął porośniętą bluszczem kamienicą, znajdującą się nieco dalej od domu w którym mieszkałam. Nawiedzony budynek chylił się ku ruinie. Dawno pewnie zrównano by go z ziemią, a pozostałością zajęliby się złodzieje, gdyby nie zamieszkiwała tam kobieta tak stara, że ojciec podejrzewał, że ma ze sto lat. Babina zapytana o wiek zawsze machała ręką twierdząc, że dawno przestała latka liczyć. Na imię było jej Wiera i z oddali sprawiała wrażenie wyschniętego na wiór pnia dębu, więc o zmroku z powodzeniem można było pomylić ją z tym gatunkiem drzewa. Skóra jej była brunatna jak kora i cała w bruzdach, włosy zaś siwe, że aż białe i tak przerzedzone, że stara nigdy nie ruszała się z domu bez nakrycia głowy.
Wiosną nosiła flauszowy beret, latem jedwabną chustkę w grochy, która jesienią stawała się gruba i kraciasta, by zimą zamienić się w futrzaną czapę z nausznikami.
Poruszała się o lasce dość sprawnie pomimo, że narzekała na ból kolan, wcierając w nie miksturę z bursztynu na spirytusie, podarowaną przez babcię potrafiącą wyleczyć nawet dyfteryt. Za swe usługi babcia nie pobierała pieniędzy, więc wizyty okolicznej biedoty szukającej antidotum głównie na uporczywy kaszel, katar sienny, dokuczliwą migrenę, depresję, a nawet nędzę, dawały w kość całej rodzinie, a szczególnie mojej matce.
Palce Wiery powykręcane przez reumatyzm dygotały. Twierdziła, że choroba weszła w nią podstępnie. Wskoczyła na plecy, gdy podnosiła siatkę z ziemniakami, a potem przeszła na pozostałe części ciała i za skarby świata nie chciała z niej wyleźć. Podczas licznych wizyt składanych babci, uparcie twierdziła, że mieszka z duchem. Wyznała też, że zbyt dużo przeżyła by obawiać się zjawisk nadprzyrodzonych. Niewiele więc sobie z tego robiła, że w dzień skrzypiała podłoga i wirował żyrandol zaś nocą słychać było dziwne dźwięki, jakby za jednym zamachem puszczały wszystkie zamki od drzwi wejściowych. Po chwili w korytarzu chrobotało, jakby mysz grasowała i stukały obcasy, którym towarzyszyły jęki.
Mówiła bace, że zaraz potem, gdy wprowadziła się do zrujnowanego domu świadek tamtejszych zdarzeń opowiedział jej tragiczną historię. W miejscu, gdzie obecnie znajdowała się jej sypialnia, trzej Rosjanie zgwałcili, a potem zaczęli mordować niemiecką kobietę w zaawansowanej ciąży. Ponoć wbrew przestrogom pozostała na ziemiach odzyskanych nie emigrując do Berlina, jak uczynili to jej dwaj bracia. Żołnierze, gdy tylko zrobili swoje zaciągnęli kobietę do sieni, kopiąc ją buciorami w podbrzusze i wyzywając jeszcze nie narodzone dziecko od szwabskich bękartów. Jednak zanim wyzionęła ducha jeden z nich przyłożył kolbę pistoletu do brzucha ciężarnej i nacisnął spust, a gdy wrócił do chałupy, by napić się wody, powystrzelał wszystkie lustra.
Los jednak chciał, że sąsiad zakatowanej, zaczaił się w krzakach i obserwując przebieg zdarzenia ze strachu bał ruszyć nawet ręką, by czasem gałęzie nie stały się jego denuncjatorem. Opuścił kryjówkę dopiero po dobrym kwadransie. Pomimo, że przeżył wojnę i zaznał wiele podłości tak okrutnego mordu nie widział. Ukląkł przy zwłokach, a gdy dostrzegł, że ofiara poruszyła głową pognał po lekarza, który odwiózł ranną do szpitala. Tam zajął się nią miejscowy chirurg, ale ani jej ani dziecka nie zdołał uratować.
Po jakimś czasie w domu zaczęło coś stukać. Powiadano, że tajemnicze odgłosy nie mogą brać się z nikąd, że na pewno to duch Gertrudy Bauer krążąc w miejscu dawnej kaźni, czegoś szuka.
Gdy Wierę po wojnie przywieziono w wagonach bydlęcych wraz z transportem innych osób z Ukrainy nikt nie poinformował jej, że dom dlatego stoi pusty, bo w nim straszy. Dopiero, kiedy opowiedziała ludziom o dziwnych rzeczach, które zwykle dzieją się nocą, sąsiad wyznał jej wszystko jak na spowiedzi.
W mieście plotkowano, że Antoniukowa jest odważna, bo nie dość, że nie boi się ducha Gertrudy, to jeszcze twierdzi, iż na stare lata otrzymała go w darze od losu. Nie może co prawda z nim porozmawiać, ale poprzez to, że czuje jego obecność, nie jest już taka samotna. Kobieta twierdziła, że gdy jej dom na Ukrainie spalono, ocalała tylko ona, komoda z rzeczami osobistymi, lustro i parę książek.
Nie mogła liczyć na pomoc nikogo ze wsi, bo w podobnej sytuacji znaleźli się niemalże wszyscy, a sprytna to ona nie była. Nic więc dziwnego, że gdy po przyjeździe do Polski otrzymała dach nad głową poczuła się jak w raju. Opuszczać zaś raj choćby nawiedzony, nie uśmiechało się jej wcale.
Do dziś pamiętam spotkanie z duchem frau Gertrudy, który jak powiadała Wiera zachowywał się wobec niej łagodnie, lecz nie lubił odwiedzin obcych w domu, który pewnie nadal uważał za swój. Więc, gdy po raz pierwszy przekroczyłam próg mieszkania starej Ukrainki poczułam strach, nie tylko na skutek wcześniejszych opowieści ale i mrocznego wnętrzna. W rogach pokoju wiszące pajęczyny były jak skrzydła nietoperza. Wokół panował półmrok. Pod ścianą stała ocalała z pożaru drewniana szafka, pięknie rzeźbiona, która wyglądała jakby zapamiętała czasy cara Mikołaja i całej dynastii Romanowów. Nad skrzynią pełną „skarbów”, a tak naprawdę bezużytecznych rzeczy, mających jednak wartość emocjonalną dla ich właścicielki wisiało lustro. Patrząc na rzeźbioną ramę i taflę szkła uświadomiłam sobie, że pomimo, iż jest tak wiekowe, odbija jedynie teraźniejszość, bo nie wiedzieć czemu zdawało mi się, że stare lustra powinny odbijać też przeszłość
Gdy wtopiłam się w fotel, Ukrainka postawiła na stole herbatę zaparzoną po rosyjsku z konfiturą z wiśni. Napój był aromatyczny, ale nie słodki. Chciałam pomieszać płyn, gdy nagle łyżeczka odsunęła się , a Wiera poprosiła bym się nie lękała, bo duch Gertrudy wyraźnie mnie polubił, bo dba o moją linie. Wystraszyłam się jednak tak bardzo, że nawet nie dotknęłam ustami szklanki. Wybiegając z domu staruszki, wpadłam do mieszkania i od progu krzycząc coś o duchu, napotkałam się ze sceptycyzmem ojca, który twierdził, że takie rzeczy nie istnieją, a jedyne, co mogło zadziałać to babska wyobraźnia.
O incydencie w domu Wiery wkrótce dowiedziały się Sisters. Wywabiły mnie z mieszkania pod pretekstem zabawy i zamknąwszy w ciemnej komórce, pozorowały głos frau. Zabawa weszła im w krew i zdawało się, iż prócz straszenia nie mają nic ciekawszego do roboty. Zabroniły o tym też opowiadać, bo inaczej spotkać miała mnie „zasłużona kara”.
Po okresie „wysługiwania się” Gertrudą czas przyszedł na ducha Margowej, potem Kozła, aż wreszcie Sisters „wywołały” postać swego wuja, który rzekomo kochał się w mojej matce i udręczony podciął sobie żyły. Wierzyłam w jego obecność tym bardziej, że bliźniaczki podkręcały głosy, więc byłam przekonana, iż zza drzwi komórki przemawia do mnie wyimaginowany kochanek matki. Były przy tym tak sugestywne, że słyszałam chropawy głos, a w powietrzu unosił się zapach klubowych, które ponoć były jego drugą miłością. Płakałam, błagałam, by otworzyły drzwi, ale zabawa zwykle przeciągała się do momentu, gdy wyczerpana milkłam. Drzwi wtedy otwierały się same. Powtarzało się to cyklicznie, a owo znęcanie się starszych ode mnie o osiem lat łotrzyc sprawiło, że śniłam koszmary i zasypiałam wyłącznie przy zapalonym świetle.
W tym czasie doszło też do incydentu ze sztućcami.
Ojciec od Wiery Antoniuk pewnie po Gertrudzie Bauer dostał metalowy nóż z widelcem. Nie przeszkadzało mu wcale, że na odwrocie sztućców widniała swastyka.
- Używa ich po jakimś Szwabie, hitlerowcu – twierdziła zgorszona matka, bo epatowana przeżyciami z okresu wojny przez własną matkę, nabrała uprzedzeń w stosunku do Niemców, bo trudno ich było nie nabrać. Jednak z obawy przed gniewem męża, nie wyrzuciła sztućców na śmietnik. O powyższym fakcie opowiedziała jednak sąsiadom, także w końcu o tym czym ojciec jada wiedziała cała kamienica.
- To wstrętne, że twój stary je hitlerowskim widelcem i jeszcze ich noża używa – mówiły Sisters, a ja stojąc ze spuszczoną głową, nawet nie drgnęłam z obawy, że znów zamkną mnie w komórce.
Gdy w grupie bawiliśmy się w berka, wkładały mi do rajstop kamienie, żebym za nikim nie mogła nadążyć , przezywając córką Szwaba.
Wychowana na grzeczną dziewczynkę z kokardami we włosach tak wielkimi, że mogłabym pofrunąć stałam pośrodku placu zabaw i nie frunęłam. Spoglądałam na nie, jak zza szyby, bo matka nie lubiła utytłania w piachu, ubabrania psim gównem.
Gdy raz poplamiłam kremplinową sukienkę, wyzwała odflejtuchów i dała klapsa w tyłek. Krzyczała, że nie jest niczyją służącą i nie urodziła się po to, by zajmować się ciuchami, bo naprała się tych brudów, nanosiła garów, nagrzała tej cholernej wody. Po tych pełnych goryczy wyznaniach, przyglądałam się dzieciom jak tarzają się w piachu, nurkują w podwórkowych kałużach lub leżą beztrosko na trawie. One zaś od czasu do czasu spoglądając na mnie przezywały motylem.
- Motylicy się nabawisz głupia, jak będziesz tak sterczała - mówiły Sisters, a ich ubranie przypominało szmatę po wytarciu wiadra na kartofle.
-Halo, Halo tu Londyn. Ona czarna on blondyn. Ona biegnie, on za nią. Ona pada, on na nią. Ona mówi nie rób złego, a on wyciąga metrowego….- podśpiewywały pod nosem wciąż to samo.
- Co to metrowy? –pytałam.
-Tylko taka ciemna masa nie wie nic o kutasach – rymowały i wtedy to właśnie pokładając się ze śmiechu wpadły na pomysł, by kolejny raz przywołać ducha swego wuja, który tym razem udzielić miał mi lekcji z anatomii.
Ku memu przerażeniu chciały wepchać mnie znów do komórki i wtedy jakby wstąpił we mnie duch powstańców warszawskich z opowieści babki, które od dawna towarzyszyły mi przy śniadaniu. Gryzłam i drapałam tak mocno, że szybko skapitulowały. Jednak liczne ciosy w brzuch i głowę, których w samoobronie nie poskąpiły, sprawiły, że w drodze do domu pociemniało mi w oczach i upadłam . Ocknęłam się u sąsiadów Bieleckich na tapczanie. Mirra ich córka cuciła mnie kolorowym wachlarzem matki.
- Wyglądasz jakbyś z wojny wróciła.
- To wszystko przez te duchy i samobójców. Boję się ich.
- Lękać się tego, czego nie ma jest tak samo niemądre jak wypatrywać księcia z bajki tu, gdzie wszyscy żyją jak szczury.
Puściła „Love me tender”. Stary gramofon na korbkę wirował, a my wraz z nim, aż znalazłyśmy się w rogu pokoju, potykając się o ogromny baniak z winem i choć muzyka rwała od środka, stanęłyśmy na chwilę.
- Posmakuj Ślimaczko jakie to dobre. W usta wsadź słomkę i ciągnij ze słoja. To zaczarowany miód, po którym rzeczy zmieniają swoje właściwości. Ojciec twierdzi, że szczęściarza od nieudacznika różni tylko to, że ten ostatni nie umie wykorzystać okazji, więc korzystaj ile wlezie.
I korzystałyśmy obie aż do nieprzytomności, a gdy wrócili do domu starzy Mirry leżałyśmy na podłodze, wtulone w siebie jak szczeniaki. Sześcioletni pijany dzieciak z równie pijaną dwunastolatką”.