9 listopada 2012
Danza de la vida*
„Na skrzydłach roztańczonych marzeń pofruń na zakochanych bal. Nim się pojawią trzej nędzarze. Nim przyjdzie rozpacz, ból… i żal!” - Tak zaczynała każdy dzień. Piruet za piruetem. Za pomocą białych, zniszczonych czasem balerinek wystukiwała kolejne takty pieśni duszy. Pieśni dyktowanej sercem. To tam rozgrywały się najpiękniejsze partytury. Tam na widowni siedział on i tylko on. Nie musiała bać się źle wytańczonego taktu. Widziała w jego oczach akceptację. Kochał ją. Tak wtedy ją kochał. Delikatna i lekka spódniczka energicznie opadała. Tak samo, jak oni oddani sobie podczas aktu miłości. Ciepły oddech przypominał jej o najśmielszych chwilach, spędzonych w jego objęciach. Nawet przez sen była w stanie poczuć jego dłonie, zapach, smak. Teraz dłoń Allongé – podniesiona starannie. Wyciągnięta tak, jak uczyła ją trenerka. Tej dłoni dotykał. Całował w wewnętrzną stronę. Tak to lubiła. Samotny widz na scenie jej życia. Nic innego się nie liczyło. Jego brawa były najważniejsze. Ten blask w oczach i uśmiech. Gęsia skórka. Zawsze ją miała, kiedy całował ją po szyi. Och i ten zapach – męski, esencjonalny. W dodatku połączony z ciepłym powietrzem , wydychanym przez spracowane nałogiem płuca. Myśli kłębiły się w głowie, a ona tańczyła. Składała mu w hołdzie swój kolejny taniec.
„Żyjmy tak jakby nasza miłość miała bez końca z nami trwać. Żyjmy jakby się wiecznie żyło. Jakby się łez nie trzeba bać.” – Tyle razy słyszała te słowa. Śpiewała je bezwiednie, jak mantrę. Jakby piosenka miała coś zmienić. Kolejne układy też pod nią właśnie układała. Bo czy może być coś piękniejszego od szczęśliwej kobiety, zakochanej bez reszty? Oczywiście że nie. Miała przecież wszystko. Była na balu zawsze, kiedy on był przy niej. Wystrojona w najpiękniejszy strój – miłość. Ona oplatała jej nagie ramiona delikatną różową poświatą. Sala balowa obielona miękką pościelą i główni goście każdego wieczoru – oni. Młodzi zakochani. Współtworzący jeden taniec. Zmysłową rumbę gorących serc. Tu pragnienia wystukiwały rytm. Czuła gra pocałunków. Piruety ciał, spowodowane rozbudzonym podnieceniem. Pragnienie zaspokajane nektarem życia. Ten taniec przecież mógł trwać wiecznie. „Żyjmy tak jakby nasza miłość miała bez końca z nami trwać. Żyjmy jakby się wiecznie żyło. Jakby się łez nie trzeba bać.”
Aż przyszli trzej nędzarze. Ona z radosnej zaczęła być smutną. Obroty, podskoki już nie wychodziły, jak dawniej. Przewracała się o własne życie. Rozpacz, ból i żal zawładnęły jej duszą. Nie widziała już pozytywnej strony życia. Widownia była pusta, jak jej sny. Zostały tylko wspomnienia. Tam na scenie ona tańczyła dla niego. Każdy ruch, gest miał swoją przyczynę. Piosenki dobierane do choreografii wiązały się z jedną osobą. A te zniszczone baletki? Ileż razy zakładał je na jej obolałe, szczupłe nogi? Po co liczyć i rozdrapywać rany? Przecież one były wciąż żywe, bolące. Jak ta spódniczka, rzucona w gniewie w kąt mieszkania. Zbierała tylko kurz. Ostatni raz miała ja na sobie tamtej niedzieli. Wówczas odtańczyła swój ostatni pląs. Któraś z kolei łza zasłoniła jej oczy. Już ich nie ocierała. Spadały jedna po drugiej. Wszystkie marzenia rozsypały się, jak przerwana bransoletka. Tylko ta muzyka. Wciąż odbijała się w głowie. Rozsadzała każdą część jej ciała.
„Żyjmy tak, jakby to ostatni dzień, w którym kochać przyszło nam. Dzielmy się sobą jak opłatkiem, jakby już nikt miał nie być sam.” – Jak jeszcze w to wierzyć?
* z hiszpańskiego "Taniec życia"
** fragment piosenki P. Rubika "Na skrzydłach roztańczonych marzeń"
*** Całość oparta na prawdziwych uczuciach...