27 marca 2013
Appendicitis acuta
noce kryształowe jak piramidy na dnie szelfu
gdzieś u wybrzeży delfiny odśpiewują
serenady nieokiełznanych orgii w rogu pająk
skrzypce nastraja wierząc w każde zobaczę
ostatni sprawiedliwy czmycha w cień
jak sosna jak brzoza jak olszyna drżę
w kolorach nieistotności przepalam kolumbijskie
coś do nieskończoności wytrącam słone
i biegnę niesiony myślami dokądkolwiek
prowadzę dialog z oczywistym wariację jakąś
z gdybym mógł cofnąć czas przeglądam klatki
schodowe w bryłach sięgających poza przestrzeń
kilogramy zmarszczek dźwigam niespokojny wszechocean
słońc domaga się więcej niż tylko czarnej materii
scalającej to święte gówno o którym nie mam pojęcia
że jest szlachetne i nawet smród wszechobecnej miłości
nie może być nie może trwać w środku wycięcia
gdzie ciała z prochu powstają ostatnią miską ryżu
krzyżuję siebie nieodwracalnie byle do kolejnego
my do następnego ja wciąż wpasowując zwiotczały
pal wciśnięty w tyłek konwenanse widelca do ryby
spełniają się niczym przepowiednie ławicy złotych
żarłaczy otwieram wrota za którymi prócz wosku
niekończące się pytania stukają palcem w czoło
przekroczonych granic możliwych jeżeli