30 grudnia 2020
Adam w delegacji cz.5
Bo Hee był głodny. Skręcało go i śmierdział. Wiedział o tym i traktował to jako karę dla wszystkich wokół niego. Od dawna praktykował, hołubił i ostrzył swój wewnętrzny sprzeciw na świat i idący za nim gniew robiąc go podobnym do najostrzejszego dao. Niezauważenie i konsekwentnie, wykorzystując swoją samotność jak osełkę wyostrzył swój gniew i wytresował swój umysł do nienawidzenia wszystkiego i wszystkich wokół siebie. Jego wielka pycha nie pozwalała mu zobaczyć, że najbardziej nienawidził kim był a raczej kim się stał on sam. Ale teraz był głodny. Nie chciał iść do wdowy. Nie dzisiaj. Dziewczyna leżała w schowku pod podłogą w starej chacie, nikt nie miał prawa jej tam usłyszeć. Dzisiaj był jego dzień. Ostatni dzień życia Park Bo Hee. Zapomnianego za życia, - Po śmierci może być o mnie głośno - pomyślał i ta myśl nawet jakby go rozbawiła, zaśmiał się posępnym, złym śmiechem, zakaszlał i złapał za pusty brzuch - zabolał go, wydawało mu się, że skurczony przywarł do kręgosłupa i teraz jedyna jego funkcja to katowanie go. Dzisiaj jednak miał plan najeść się do syta, pomodlić się po raz ostatni, zabić pechową dziewczynę i umrzeć. Jadł tak mało i tak rzadko, że poza najsilniejszymi emocjami mało co do niego docierało, starannie pielęgnowany gniew trzymał go jednak dotąd przy życiu. - Dzisiaj to wszystko się skończy - pojawiało się w jego głowie raz po raz. Wiedział, że powinien odczuwać ulgę, wmawiał sobie, że tak było, że to wszystko co zaplanował ma jakikolwiek sens, lecz nie zdołał. Nie czuł już niczego, może poza sporadycznymi napadami gniewu, lecz nawet to w zasadzie było mu już nie tylko obojętne a wręcz znienawidzone. Poszedł w kierunku centrum miasta i wszedł na teren targu rybnego. Był tu wiele razy wcześniej. Miał swój sposób. Minął niebieskie prostokąty lodówek pełnych mrożonych ryb. Chyłkiem poszedł na zaplecze i korytarzem przeszedł aż do drzwi pod drugiej stronie hali, zszedł po czterech schodkach i wszedł szybko przez uchylone drzwi do samochodu - chłodni, ryby leżały w skrzynkach z brązowego plastiku, złapał kilka średniej wielkości tusz i wrzucił sobie do spodni, chłód natychmiast zaczął parzyć jego uda. Mięso to był dla niego prawdziwy rarytas. Rzadko było go na nie stać, czasami tylko częstowała go nim wdowa, było zawsze przegotowane i przez to bez smaku. Najszybciej jak potrafił wszedł po schodkach do białego korytarza udając się z powrotem tą samą drogą. W myśli pogratulował sobie, że tak dobrze mu poszło i wszystko co trzeba zrobił niezauważony przez któregoś z wiecznie zapracowanych pracowników albo właścicieli straganów. Otworzył drzwi na halę... naraz ciężka ręka spadła na jego kark unieruchamiając go w jednej chwili - przed nim stał starszy mężczyzna z wyjątkowo pomarszczoną twarzą, Bo Hee próbował się wyrwać w panice i z całą wściekłością, ale chwyt staruszka był potężny i niewzruszony niczym same góry - Mam cię! To ty nam ciągle ryby kradniesz! - zawołał triumfalnie i zmarszczył czoło z niesmakiem - Wielki Buddo jak ty cuchniesz! - Nieliczni okoliczni klienci obrócili się i popatrzyli na nich z wyraźnym zainteresowaniem - Hangyeol! Hangyeol! - Przysadzisty, mocno zbudowany młody chłopak wyskoczył z korytarza z którego Bo Hee właśnie wyszedł - zajmij się naszym gościem i wytłumacz mu dlaczego nieładnie jest kraść nasze ryby - Następiło przekazanie więźnia i Bo Hee został wciągnięty do korytarza - Dziadek już od dawna się na ciebie szykował - powiedział Hangyeol. Jak ci nie wstyd okradać naszą rodzinę!? Wielki Buddo jak ty śmierdzisz! - ze wstrętem pchnął Bo Hee na drzwi a następnie na znajdującą się za nimi stertę śmieci i gnijących odrzuconych części ryb, ich odór sprawił, że zaczął się niemal dusić. Hangyeol podwinął rękawy i zaczął bić... - Bo Hee ocknął się jakiś czas później i spostrzegł nad sobą swojego oprawcę - No! Obudziłeś się wreszcie! Trochę zaczynałem się martwić, czy nie przedobrzyłem! Idź już sobie i nigdy tutaj nie wracaj, bo dostaniesz z dokładką, wszyscy już są ostrzeżeni i znają cię! To co? Idziesz?! Pomyśl sobie że to nie ja cię troszkę poturbowałem, to twój opiekuńczy duch jakiegoś twojego przodka chce, żebyś przemyślał swoje życie i to co z nim robisz! - Bo Hee łypnął swoim kwawiącym napuchniętym okiem z wściekłością, że niby miałby mu jeszcze dziękować! Jakimś cudem udało mu się wstać, powłócząc nogami zrobił pierwsze niepewne kroki w kierunku parku i swojego schronienia. Chłopak odwrócił się niezainteresowany nagle całą sprawą i powrócił do korytarza - swoją drogą - pomyślał w nim - nikt nie przeszukał go na okoliczność ukradzionych ryb! - zaniepokoiła go ta myśl tak, że aż przystanął i niepewnie obejrzał za siebie - Ha! I tak kto by chciał jeść ryby od takiego śmierdziela! - wzruszył z obojętnością ramionami i powrócił do pracy. Bo Hee doszedł niemal do parku, tam upadł i zaczął się czołgać, czuł, jakby każda część jego ciała była oddzielona od reszty, ledwo mógł oddychać - skurwysyn pewnie połamał mi żebra - stwierdził mówiąc do siebie głosem pełnym zajadłej nienawiści, wrócę tam i go zabiję! Jego i całą jego rodzinę! Wszystkich pozabijam! - gniew dodał mu sił i pozwolił podnieść z ziemi i postąpić kilka kroków ścieżką prowadzącą do na wpół zawalonego domu. Szedł wolno, przechylony na lewą stronę stawiając stopę przed stopą z całym skupieniem i wysiłkiem woli usiłując nie upaść, nie musieć czołgać się jak robak po ziemi, - byle dojść, musisz dojść! - Powtarzały rozkrwawione usta bezwiednie - dojdziesz! - Zobaczył cień, był prawie na miejscu, szedł niemal dziesięć minut a jemu wydawało się że idzie tak już setki lat, że nigdy nie było nic innego poza tym bólem, zawrotami głowy i kolejnym krokiem na który zawsze brakowało mu sił... w końcu doszedł, skulony przedarł się przez gęsto rosnące w okolicy krzewy niemal nie czując jak ich kolce rozszarpują jego łachmany i rozorują skórę, postąpił jeszcze parę kroków i padł na drewniane schodki przed wejściem. resztką sił wgramolił się do środka niczym ranne zwierzę wracające do swojego legowiska, ciche słowa powtarzane raz po raz spływały z jego ust w pustkę jakby starał się mówić do kogoś nieobecnego - umieram, to już jest koniec... nareszcie.- wraz z tą świadomością poczuł napływającą ulgę i tak upragniony przez niego spokój rozlał się w nim niczym cudowny balsam - Już nie trzeba... Już nie... Ani jo...- po omacku jego dłonie poszukały dużego drewnianego skobla na środku podłogi - resztką sił wysunął go spomiędzy dwóch żelaznych obejm zabezpieczających schowek pod podłogą - niech sobie idzie... -ostatnie zadanie otworzenia klapy przerosło już jego siły. Jej ciężar rzucił go na kolana. Ciemność zalała jego oczy a następnie zgasła jego świadomość pogrążając go w niebycie. Ciało Bo Hee z głębokim głuchym dudnieniem uderzyło o drewniane deski podłogi przygniatając klapę swoim ciężarem.
Bo Hee otworzył oczy i dostrzegł nad sobą zatroskane, pełne miłości i współczucia oczy Jini, była umorusana a na jej czole widać było niewielką strużkę zakrzepłej krwi, lecz nadal wyglądała onieśmielająco pięknie Siedział oparty o drewnianą ścianę domu - Dziadku! Jak się dziadek czuje? ...- Niech się dziadek nie rusza! Ten bydlak strasznie dziadka pobił, ale dziadek mnie uratował, uwolnił! Nie trzeba było samemu ...ale dziękuję z całego serca! - Nachyliła się nad nim i dostrzegł szczere łzy wdzięczności i szczęścia, zwilżoną chustką ścierała delikatnie krew z jego twarzy - Ale dziadka urządził bydlak! Ale nie trzeba się bać, znalazłam tu swój telefon i już zadzwoniłam na policję, policja wszystko już wie, zamkną go jeśli tu wróci i powiedzieli że pogotowie jest już w drodze! Zrobiłam szybki posiłek z tej zamrożonej ryby - dziwne, bo leżała obok dziadka na podłodze! Ledwo podniosłam klapę ale dzięki temu odkryłam, jak mało dziadek waży! Prawie dziadek zagłodził się na śmierć! - Musi dziadek zjeść zanim przyjadą, przyprawy znalazłam w dzikim ogródku za domem a sól w szufladzie obok kuchenki gazowej. Przepraszam, ale zużyłam niemal całkiem także ostatnią butelkę z wodą. Proszę! - powiedziała i z pełnym zatroskaniem i miłością pełna szacunku podała Bo Hee miskę z drewnianą łyżką i parę pałeczek. Roztrzęsionymi palcami chwycił parującą potrawę w powietrzu rozszedł się zapach zupy rybnej tak nieziemsko wspaniały, że aż nierzeczywisty. Wszystko wydało mu się naraz dziwnym snem - ale to ja... - chciał coś odburknąć, poczuł nagły przymus powrotu do rzeczywistości, ale głos jakoś uwiązł mu w gardle, słowa po prostu nie chciały się pojawić. Ten zapach przywracał mu pamięć wspomnień rodzinnego domu, ukochanej matki która sadzała go na kolanach w swoim pokoju i karmiła własnoręcznie kawałkami ryby. Jini podniosła pałeczki i uniosła białe mięso w kierunku jego ust - Teraz trzeba jeść! Naprawdę dobre! - Otworzył usta i smak rozlał się po jego podniebieniu i języku. I naraz w jego głowie się jakby przejaśniło. Był pewny, po prostu wiedział że nigdy w życiu nie jadł równie wspaniałego posiłku. Zamknął oczy. po jego zmaltretowanej twarzy najpierw powoli a potem coraz szybciej zaczęły spływać łzy, coś przerywało budowaną z taką pieczołowitością i samozaparciem niebosiężną tamę na wewnętrznym morzu łez i nawet najczulsze słowa Jini jakimi próbowała uspokoić jego wzruszenie nie pomagało w powstrzymaniu tej rzeki. Widząc, że na nic się to zda, odłożyła na chwilę miskę i go przytuliła. płakali razem. Bo Hee płakał, płakał i płakał i nic na świecie nie mogło go uspokoić. Naraz zza domu dał się słyszeć warkot nadjeżdżającego samochodu - To raczej policja, bo nie słyszałam sygnału - powiedziała naraz zaniepokojona Jini do płaczącego nadal staruszka, - zaraz wracam, tylko pójdę sprawdzić, muszę zaraz jeszcze zadzwonić do mojego ukochanego, Adam na pewno się zamartwia!- Kiwnął głową sam nie potrafiąc nadal powstrzymać płaczu. Wielki ciężar spadł z jego serca, nie rozumiał wciąż co się z nim dzieje. Jini wyszła na zewnątrz domu. Naraz znalazła się w otoczeniu dwóch facetów w garniturach, jeden zaszedł ją z prawej drugi z lewej strony, ten z prawej złapał ją pod ramię, dzięki czemu nie upadła, ponieważ nogi same się pod nią ugięły - znaleźli ją! -.
- Skąd...?! - zapytała nie kończąc zdania. - Co ty głupia myślisz, że policjanci nie biorą od nas pieniędzy? To za gruba forsa - powiedział niższy. Ja ją biorę do wozu a ty załatw tego bezdomnego dziada - nie potrzebuję świadków! - Trzymana pod ramię została odeskortowana do dużego czarnego samochodu i ulokowana na siedzeniu pasażera razem z facetem w garniturze co do którego uzbrojenia nie mogła mieć wątpliwości. Z tyłu gdzieś naraz rozległ się pojedynczy, suchy wystrzał. Wyższy powrócił, wsiadając za kierownicę krzywiąc się z niesmakiem powiedział - Tfu, ale śmierdział! -. Odpalił silnik. Samochód oddalił się w kierunku autostrady.