25 lipca 2014
Muzeum Teraźniejszości
„Wszyscy cierpimy karę za to, czego się wyrzekamy.”
- Oskar Wilde
Weszliśmy do muzeum, we wnętrzu obszernego holu nasze dziecięce głosy automatycznie uległy wyciszeniu. Echo było tak silne, że nawet szepty wydawały się agresywne, zakłócające wzniosły nastrój muzealnych sal. Służbowy wysoki kobiecy głos przeciął świętość tej ciszy rozkazując:
- Wszystkie dzieci nakładają na buty filcowe kapcie. Proszę podejść do skrzyni, wybrać po jednej parze i nałożyć na nogi.
Teraz dopiero powstał harmider, gdy rzucono się do tych papuci tak, jakby miały być własnością na całe życie...
Siedzę w fotelu, oglądam stary polski film, marnej propagandowej komunistycznej treści, a wzrusza mnie tak, że ukradkiem przed samym sobą ocieram toczącą się po moim policzku łzę.
- Do jasnej cholery! Co się ze mną dzieje? Przecież takie filmidło to najgorszy komunistyczny gniot. Po co go oglądam?
Zawstydzony i upokorzony wyłączam telewizor, w pośpiechu nakładam kurtkę i wybiegam z domu.
Głęboko wdycham ostre jesienne powietrze. Słoneczne promienie jaskrawym światłem malują żółte, czerwone i brązowe barwy. Podmuchy wiatru podrywają suche liście, które szeleszcząc i mamrocąc spadają mi pod nogi. Jest cicho. Jak daleko sięga wzrok nie widać żadnego przechodnia, ulica jest bezludna. Czuję się głupio, gdy idę pustym chodnikiem. Obok mnie przebiegły wiewiórki goniąc się, zręcznie wskoczyły na pobliskie drzewo i przyczajone wśród gałęzi w napięciu obserwują każdy mój ruch.
- Boją się mnie - pomyślałem. - W końcu tylko ja stanowię dla nich jakieś zagrożenie.
Odszedłem pośpiesznie pozostawiając je w spokoju. Prosta linia chodnika wzbudzała we mnie uczucie przygnębiającego smutku. Gdyby nie jednostajny szum samochodów dochodzący od pobliskiej autostrady, mógłbym sądzić, że jestem jedynym człowiekiem żyjącym na tej planecie. W oddali zamajaczyła sylwetka mężczyzny prowadzącego psa na smyczy. Nareszcie. Odetchnąłem z ulgą. Szczerze ucieszyłem się widząc drugiego człowieka w tym pustym krajobrazie. Z każdym krokiem narastała we mnie fala radości z nadarzającej się okazji wymiany kilku banalnych zdań. Przez głowę przebiegały różne stereotypowe wypowiedzi odpowiednie na tę okazję:
- Ładną mamy dziś pogodę... Te kolory drzew są przepyszne. Prawda, że dzisiejszy dzień jest przepiękny? - Nie miałem już więcej czasu by dobrać odpowiednie słowa, gdyż zbliżyliśmy się do siebie na odległość uśmiechu, który został wymieniony. Nawet pies merdając ogonem także dał przyjazny znak, a przechodzeń łagodnym głosem powiedział:
- Hi! How are you?
- Thank you, very well - odparłem odruchowo.
Moją odpowiedź skwitował miłym grymasem twarzy, po czym dodał spoglądając trochę ponad moją głową:
- Beautiful day. – I nie czekając na odpowiedź, szybko odszedł w pustą wielobarwną przestrzeń ulicy, ulicy mego...
- Nie! To nie jest moje miasto! To nie jest moja ulica! Lecz gdzie one są, jeśli nie tutaj? Czy w ogóle mam tu coś własnego? O, tak. Moje dzieci i wnuki. To dla ich lepszego życia tu przyjechałem. Dlaczego więc zadaję sobie tak niemądre pytania. Przecież jest oczywiste, mam obowiązek być szczęśliwy, wszystko czego pragnąłem, a nawet i więcej, stało się moją własnością. A więc? Naprawdę jestem szczęśliwy. Tylko dlaczego boli mnie, gdy dźwięki mowy otaczających ludzi są inne niż te, których bezpodstawnie oczekuję? Dlaczego wciąż spodziewam się, że idąc ulicą będę czuł się jak dawniej, że podbiegnie do mnie rozgorączkowane zabawą dziecko i na jednym wydechu zapyta:
- Proszę pana, która godzina?
Nie, tu żadne dziecko nie zapyta o tak banalną rzecz, tu żaden przechodzień nie odpowie na moje „dzień dobry” w znanej mi serdecznej tonacji, nikt nie usiądzie ze mną przy barze i pijąc piwo, ni z tego ni z owego zapyta:
- Pamięta pan tamte czasy…?
A ja, uśmiechając się dyskretnie, mając ten sam obraz w oczach odpowiem:
- Pamiętam, pamiętam drogi panie. To były czasy… – I oboje, nieznajomi sobie, odlecimy niczym ptaki w przeszłość, którą tylko my znamy i pamiętamy.
Tak więc posiadam wszystko, a nie mam nic, ponieważ istnieję tylko w czasie teraźniejszym. Porzuciłem swoją przeszłość, stałem się muzeum teraźniejszości. Oto absurdalne życie emigranta. Zapraszam do zwiedzania tej groteskowej instytucji:
- Czy wszyscy już mają na nogach filcowe kapcie?
Oczy przewodniczki przebiegły po naszych płowych główkach, jakby pragnąc odnaleźć pomiędzy nami przyszłego przestępcę. Po krótkiej przerwie nastąpiło wymowne chrząknięcie. Kobieta wyraźnie oddzielając wyrazy zakomunikowała:
- Po muzeum chodzimy spokojnie. Nikt nie ma prawa biegać ani ślizgać się po parkiecie. Zabronione jest dotykanie eksponatów. Mówimy cicho, aby nie przeszkadzać innym w oglądaniu.
A oto nasz eksponat. Człowiek, który wyjechał dawno temu ze swojego rodzinnego domu i wszystko w nim zamarło w bezruchu. Dziś obejrzymy go jako unikalną ekspozycję. Nigdzie takiego fenomenu nie znajdziecie, tylko tu i teraz. W innych muzeach pokazują to wszystko w czasie przeszłym, u nas w teraźniejszym. Fenomen ten nie jest kosmiczną pomyłką. Jednak nikt nie potrafi wytłumaczyć, w jaki sposób do tego doszło. Jedno jest pewne - żywą, aktualną przeszłość w czasie teraźniejszym odkryto właśnie u tego emigranta.
Dlatego widzimy rozwieszone na ścianach sekundy, minuty, godziny i dni, a także ludzi i miejsca, których już nie ma, ale tutaj one są, istnieją i dobrze się mają, z tą tylko różnicą, że zamrożone w czasie i przestrzeni. Oglądając ekspozycję nadarza się nam jedyna okazja, by wejść w duszę emigranta. Proszę podejść do jego oczu, zaglądając przez nie tak, jak przez okna. Czy widzicie tam świat, którego się uczy? Tak, studiuje go od wielu lat, ale nigdy nie potrafił uznać go za własny. Nauczył się rozumieć, co dokoła niego mówią, ale dźwięki są mu obce i potrzebuje krótkiej chwili, aby oswoić się z ich brzmieniem. Gdy był dzieckiem, nigdy nie myślał, że te dźwięki zostaną wpisane w partyturę jego istnienia. To śmieszne, ale zmiana języka jest dla niego procesem niezmiernie bolesnym. Zmieniając go ma wrażenie, że zmienia osobowość. Dlatego trzyma się go tak, jakby chciał sobie udowodnić, że wciąż jest taki sam jak wówczas, gdy opuszczał to, co go ukształtowało. Stał się sam dla siebie miastem swojej młodości, ruchomą ojczyzną ocierającą się tylko o krawędzie tego świata i dlatego pragnie pozostać obojętny na wszelkie zewnętrzne wpływy. Dzieci i wnuki, aby okazać mu swoje uczucia, mówią obcymi sobie nutami ojczyzny jego dzieciństwa. Za ten gest miłosierny obdarza ich uśmiechem serdecznej wdzięczności. Gdy od niego odchodzą, mowa ich staje się swobodna, a oni podobni do ptaków wypuszczonych z klatki śpiewają prawdziwymi trelami swego lasu i pola. On wie, że kochają go, tak jak kocha się stare obrazy wiszące w muzeum. Przychodzą do niego nakładając na buty grube filcowe kapcie. Mówią przyciszonymi, niepewnymi głosami i nie ślizgają się po parkietach. Toteż współżyje z nimi powierzchownie, tak jak z obrazami zawieszonymi w muzealnych salach. Jest dla wszystkich, ale nie należy do nikogo.
Gdy przechodzi ulicami swego nowego świata wszystko go ciekawi, czuje podniecenie, ale gdy pragnie włączyć się w gonitwę tych barwnych korowodów, natrafia na grubą, zimną szybę oddzielającą go od pędu pulsującej materii. Grunt usuwa mu się pod stopami i wpada w przepaść alienacji i samotności. Dzwoni wówczas do starego kraju, rozmawia godzinami z siostrą, która jest dla niego jedyną prawdziwą ojczyzną. Gdyż tylko ona zna eksponaty w jego muzeum, jednak dla niej są one czasem przeszłym, gdy on trzyma je w teraźniejszości. Łapczywie połyka słodkie siostrzane wspomnienia, rozpychające się w kolejce czasu i przestrzeni. Odkłada słuchawkę telefonu. Znowu jest małym chłopcem i biegnie ulicami swego miasta.
Miarowy rytm końskich kopyt wystukuje na bruku czas targu na pobliskim rynku. Biegnie tam, z bojaźnią przeciska się pomiędzy furmankami. Czuje zapach siana, końskiego łajna i kwaśnego sera. Wkoło zalega ciepły miodowy spokój, ludzie są ostrożni, lecz i podnieceni robionymi zakupami. Szumi, jakby roje pszczół obsiadły wszystko, tworząc kokon nowego królestwa.
Jakże jest to dziwne, że w pierwszych latach swojej emigracji człowiek ten, uciekając przed troskami, nie widział ani nie czuł tych wszystkich bolesnych dysonansów, jakie go teraz nękają. Jego zmysły były odrętwiałe, jakby wykastrowane, pozbawione pewnych pytań i uczuć. Dopiero dziś, w ciszy tykającego zegara, czas przeszły przemienił się w teraźniejszy.
Stoi pod ambasadą w ogromnym falującym tłumie. Ludzie są spoceni, fetor ich niedomytych ciał drażni powonienie. Jest jednym z nich, spogląda w otwór bramy tak jak wszyscy, a ona wolno i majestatycznie wchłania w swe wnętrze kandydatów do raju. Każdego wchodzącego tłum obejmuje zawistnym wzrokiem. Wychodzącym przesyła niemą pogardę lub przymilny fałszywy uśmiech. W końcu on jest jednym z tych wchodzących i wychodzących, w paszporcie ma małą pieczątkę, wizę do raju. Jest oniemiały ze szczęścia, szczęścia, którego kształtu jeszcze nie zna ani nie potrafi sobie wyobrazić. Nic nie wie i niczego nie rozumie, spodziewa się tylko jednego, że raj to raj. Ale raj to nie jest ojczyzna, co on ma teraz zrobić z tą swoją ojczyzną?
Trzyma w dłoni przepustkę do lepszego świata, rozgląda się wokoło, wszędzie ludzie, szarzy, zwykli, zamknięci i pełni niespełniających się marzeń. Jeszcze raz omiata ich wzrokiem pełnym pogardy i żalu, mówi do siebie:
- Nigdy już nie będę jednym z was. Nie chcę tej ojczyzny. Znajdę nową, przychylną, czułą i opiekuńczą jak dobra matka. Ta, która zwie się moją matką, nie jest nią. To zawsze pijana, wulgarna dziwka. Wyrzekam się ciebie tak, jak ty mnie. Niczego mi nie dałaś oprócz swoich śmierdzących wymiocin, które muszę sprzątać, aby nie udusiły mnie swoim fetorem. Ty suko! Dobrze wiesz, że porzucam cię, a śmiejesz się i drwisz ze mnie, z radością myślisz, że będziesz miała o jedną mordę mniej do karmienia. Depczę cię i pluję na twe brudne, szare, kostropate ciało. Pozostań pijana i bełkocząca w rynsztoku swojej głupiej rozpusty. Niech patrzą na twój upadek, niech cieszą się widokiem twego poniżenia. Ty, która ze swego krocza wylewasz dzieci, jak cuchnące pomyje rozlewające się po ulicach świata. Podnoszę się z tego bagna i odchodzę. A ty, dziwko, zapij się na śmierć.
Podnosi wysoko głowę, aby nie patrzeć w oczy tych, których porzuca. Jeszcze raz klnie:
- Hołota, za którą nigdy nie zatęsknię. – Po czym idzie spakować walizkę.
Pociąg przeszywa grubą powłokę ciemności, tylko od czasu do czasu migają nikłe światełka przydrożnych domów. W przedziałach mówią przyciszonymi głosami. Pełno ludzi, a tak jakby nikogo nie było, bezruch i cisza. Wszyscy wciągają w płuca ostatni haust powietrza i nagle wybuchają okrzykiem wolności:
- Przebiliśmy żelazną kurtynę! Jesteśmy w Edenie!
Pomimo, że za oknami wszystko tonie w mroku, stoją stłoczeni, pragnąc poprzez atramentową czerń dojrzeć rajskie drzewa, które od tej pory będą ich żywiły. Wolno wstaje słońce, tworząc nikłą szaro-różową poświatę, zarysowuje domy, drzewa i ulice, po których jadą samochody, ciężarówki, tak bardzo inne od tych znanych im do tej pory. Oczy oślepia jaskrawe światło budzącego się dnia, widzą piękno, harmonię i spokój. Przechodnie zamieniają się w symbole wszelkiego szczęścia, szczęścia, które także będzie ich udziałem.
- ACHTUNG! ACHTUNG! Internationaler Expresszug CHOPIN von Warschau über Kattowitz, Hohenau, kommt in den Bahnsteig vier, Gleis… ein.
Stoją na peronie, ludzie niczym rzeka o rwącym nurcie przepływają obok, szemrząc niezrozumiałą muzyką swego języka. Ktoś podbiega i chwyta za ich bagaż:
- Nein! Nein! - wykrzykują przerażeni jedyne znane im słowa.
- Co, nein! Zawiozę was do obozu.
- Polak?
- A kogo spodziewaliście się, Austriaków? Że będą was może kwiatami witać? No co, jedziemy do lagieru? Bo zbieram komplet.
- Jedziemy, ale skąd wiesz, że my do obozu?
- Bo Szopen to lagier transport. Tu nikt dalej nie jedzie. Dla Polaków to ślepy tor, stacja docelowa. Na gębach macie napisane, że potrzebujecie transportu do Flüchtlingslager.
Otwierają z podziwu usta, słysząc płynność wypowiadanego słowa przez kogoś takiego jak oni. On jednak, nieczuły na nic, ciągnie za sobą przerażonych uciekinierów.
Ładuje walizki do bagażnika, niektóre przymocowuje na dachu starej Skody, upycha swoich pasażerów jak śledzie w beczce, nie licząc się z żadnymi limitami. Wszyscy są cisi i ulegają swemu usłużnemu rodakowi, nikt o nic nie pyta.
Za oknami samochodu przesuwa się krajobraz nowej ziemi. Kolorowy, bogaty, nigdy dotąd nie oglądany, ale od tej pory już na zawsze należący do ich oczu.
- Traiskirchen! Jesteśmy na miejscu - oświadcza kierowca.
Ktoś naciska klamkę u drzwi pragnąc wydostać się z przymusowego tłoku. Drzwi się nie otwierają.
- A dokąd to! - wykrzykuje człowiek za kierownicy. - Najpierw płacić, a potem wolność.
- Ile! - pytają zgodnym chórem.
- Po pięćdziesiąt od łebka.
- Czego pięćdziesiąt - pyta ktoś odważnie.
- A gdzie pan jesteś? W którym kierunku uciekałeś? Na wschód czy na zachód? Ma się rozumieć, że w rublach kasa nie przyjmuje. Szylingów też nie lubię, tylko zielone.
- To otwórz pan drzwi, bo nie mam jak wyciągnąć portfela - prosi jeden z pasażerów.
- Nic z tego. Niech koledzy założą. Pan wyjdziesz, a ja zostanę z tym pańskim gównem, coś pan tu przytaszczył. Nie ma głupich! Panowie nie dyskutujcie, tylko dawać pieniążki za kurs, bo bramę w lagrze już otwierają.
Wściekli, bezsilni i poniżeni podają w brudne łapy swojego ziomka ciężko zdobyte dolary. Przed ich oczami pojawia się każde wyrzeczenie i…
Rozbójnik dokładnie przelicza zdobyte dwieście pięćdziesiąt dolarów za kurs i otwiera drzwi do wolności. Mają chęć zabić swego rodaka na miejscu. Kierowca bezpardonowo wyrzuca ich bagaże na bruk ulicy i szybko znika tak, jakby w obawie, że ktoś go złapie.
Nie mają trudności w rozpoznaniu, gdzie znajduje się obóz, tłum takich jak oni zalega całą ulicę, oczekując na otwarcie bramy. Podchodzą niepewnie, jakby od niechcenia, udają, że są niezdecydowani, odzywają się wreszcie, zadając lakoniczne pytania. Boją się tego, co pragną uczynić. Można jeszcze zawrócić. Na twarzach maluje się niepokój i groza sięgających po owoc zakazany. Niektórzy obiecują sobie, że będą tylko biernymi obserwatorami, a może później zdecydują się na wejście. Niepewność zalewa tłum, czy w ogóle będą przyjmować do obozu. Szept przenoszony z ust do ust zastrasza, że obóz jest przepełniony i nikogo nie będą dziś wpuszczać. Teraz tłum się rozpada i zbija w grupki, planując strategię wejścia poza kolejnością. Niektórzy obmyślają możliwość przekupienia strażnika królującego w dyżurce na bramie. Inni opowiadają mrożące krew w żyłach zdarzenia, które jakoby wydarzyły się wcześniej, doprowadzając co wrażliwsze osoby do ataku histerii lub paniki. Tłum już od kilku godzin faluje i pomrukuje, a bramy obozu nikt nie otwiera. W końcu wychodzi strażnik i łamaną polszczyzną mówi:
- Dawać pasport.
W jednej chwili co silniejsi, torując sobie drogę łokciami, stają z szerokim uśmiechem poddaństwa i siły, wpychając w rękę mundurowego plik paszportów. Pozostali, mniej sprytni, widząc wygrywających cwaniaków z desperacją napierają na strażnika, rozpaczliwie krzycząc:
- Panie kochany! Weźmie mój paszport. Proszę. Bardzo proszę - jęczą błagalnie, wciskając w ręce Austriaka dokumenty. Popychają go, ciągną za rękawy, ktoś bardziej przedsiębiorczy wtyka w rękę mundurowego paszport z wkładką dolarową. Strażnik czerwienieje na twarzy, z odrazą i pogardą spogląda na tłum skomlących, wijących się jak robactwo ludzi. Podnosi trzymane w ręku dokumenty ponad głowę i ciska nimi w powietrze, paszporty chwilę szybują i spadają na bruk pod nogi polskich bohaterów i emigrantów politycznych, którzy rzucając się na oślep i czołgając po ulicznym bruku, odszukują swoje dokumenty. Strażnik odwraca się i majestatycznie wchodzi do dyżurki, zatrzaskując wymownie drzwi za sobą. Proceder powtarza się kilka razy z takim samym skutkiem. Tłum jest poniżony i zrozpaczony, przez co wymyśla przeróżne nowe triki przekupienia strażnika. Ktoś próbuje wytłumaczyć, że tu w Austrii nie biorą, tak jak u nas. Śmieją się z niego. Jakiś samozwaniec zaczyna zbierać pieniądze na łapówkę dla strażnika. Nikt mu nie ufa, odchodzi rozczarowany.
Niektórzy przyglądają się tym bezrozumnym scenom z najgłębszą odrazą, jednak czują, że są zlani z nimi w jedną masę. To nic, że buntują się przeciw bezsensownym zabiegom tłumu, są z nich i nimi, niczym więcej. Nienawidzą siebie samych i tych biednych, tak jak oni poniżonych ludzi. Wyraźnie i boleśnie czują swoją polskość i pragną odciąć się od tego bolesnego polipa. Nie potrafią powstrzymać w sobie gromadzącego się uczucia obrzydzenia do samych siebie i otaczających ich rodaków. Usuwają się na bezpieczny dystans od oszalałego tłumu, zawstydzeni rodzącymi się w głowie myślami. Obserwują tę bezładną masę ludzką, którą kochają i jednocześnie nienawidzą.
Wiele lat minęło od tamtych wydarzeń, a on wciąż jest tam… to wszystko dzieje się dziś, tu i teraz. Ten sam ból, ci sami ludzie w kółko i bez przerwy robią te same rzeczy, tak jakby byli zamknięci w kosmicznej pętli czasowej, z której nie ma możliwości wyjścia. Widzi ich i spotyka niemalże na wszystkich drogach swojej podróży, wciąż są tacy sami, jak tam, przed bramą obozu uchodźców w Traiskirchen.
✻ ✻ ✻
Samolot wzbija się w przestworza. W dole pozostają małe, absurdalne w swych rozmiarach drogi, domy i posuwające się po autostradach samochody. Z tej perspektywy wszystko co jest tam, pod nim, staje się dziwnie nieważne. Pierwszy raz od swego wyjazdu zobaczy kraj, który kiedyś opuścił. Jest podniecony, niespokojny, nie potrafi wyobraźnią objąć zmian jakie zaszły. Czas, który przeminął, zamroził wszystko w jednolitą nieruchomą bryłę. Trudno mu teraz wskrzesić martwe obrazy i pchnąć je, zmuszając do ruchu. Po długich godzinach lotu, samolot unosi się w przestrzeni, która jest, a może była jego ojczyzną. Myśli o tym, nie potrafi dokładnie wytłumaczyć sobie tego terminu. Lądują, jest wzruszony, nogi robią się jak z waty, w głowie odczuwa chaos, tyle lat, tyle lat…
Lotnisko, rodzina. Twarze bliskich są zmienione, starsze. Śmieją się do niego, ich ręce obejmują go i przytulają, łzy szczęścia, znowu są razem. Wychodzą na ulicę. Otaczający ich tłum dźwięczy nutą znaną mu od dziecka. Jest u siebie! Dom… Za oknami drzewa. Urosły, są ogromne, nie potrafi przyzwyczaić się do ich dorosłości, gdy wyjeżdżał były małe, a teraz… Ogląda wszystko z chciwością, ale jest dziwnie niespokojny, sam nie wie, dlaczego. Czuje się oszukany, gdzie podziały się te szare, swojskie domy, gdzie są ci ludzie, których tu pozostawił. Idzie ulicami swego dzieciństwa, ale i one nie przedstawiają tego obrazu, którego oczekiwał. Czegoś mu brakuje, coś go drażni. Ludzie mijają go jak zwykłą przeszkodę lub przezroczystą ścianę. Słyszy ich mowę, cieszy się nią, ale i ona brzmi już jakoś inaczej. Czuje się tak, jakby po wielu latach wyszedł z grobu i teraz zmartwychwstały włóczył się ulicami swojej pamięci. Nowe drażni go, jest jego wrogiem. Zmarli nie mają prawa do swoich miejsc, gdy odchodzą, wszystko zapełnia się i przeistacza. Nagle ożywia się i biegnie w stronę dużego kamienia na rogu ulicy, na nim siadał, gdy był małym dzieckiem.
- Mój kamień! - krzyczy w duchu i dotyka go pieszczotliwie tak, jakby był czymś kruchym.
- Tylko tyle zostało - myśli.
- A jednak, to jest mój dom. Moja ojczyzna. Moja mat… - nie kończy.
Jego krtań zaciska się boleśnie. Widzi siebie stojącego pod ambasadą, w kieszeni ma wymarzoną wizę do raju. Słyszy swoje własne słowa, które niczym echo uderzają w niego z całym impetem:
- Nie chcę tej ojczyzny. Wyrzekam się ciebie.
Udaje przed samym sobą, że ich nie ma, ale one są i drążą boleśnie jak krople, systematycznie spadające w jedno miejsce.
- Czy to jest mój kraj? Zostawiłem go, wyrzekłem się. Niczego nie zrobiłem, by obmyć, oczyścić zbrukaną matkę. Jest teraz barwniejsza, dzieci jej zaczynają ufać, sąsiedzi szanować. Gdzie jest mój w tym udział? – Przygląda się otępiałym wzrokiem, nie pojmuje tej nowej…
Odchodzi i znowu jest samotny, nie znalazł tego, za czym tęsknił tak długo. Oszukał siebie, nie przewidział, nie miał wiary, że może być inaczej. Jeszcze raz samotność, jednak teraz już bez żadnych złudzeń, jest wyspą zawieszoną pomiędzy niebem a ziemią. Nikt, kto nie doświadczył emigracji, nie może sobie wyobrazić tego stanu przebywania w czyśćcu i samotności człowieka-wygnańca, szybującego w przestworzach, Ten samolot do końca jego dni nie wyląduje na żadnym lotnisku.
Dzwoni telefon, w słuchawce odzywa się głos syna:
- Cześć, tato! No jak tam? Jesteś zadowolony, że wróciłeś do siebie?
- Nie potrafię ci na to odpowiedzieć.
- Nie rozumiem. Przecież tyle lat marzyłeś i opowiadałeś nam o swojej ojczyźnie. A teraz nie wiesz?
- Tak, nie wiem. Ja jej nie znalazłem.
- Co ty pleciesz. Tato, przecież ty tam teraz jesteś.
- Tak, synu, jestem tu, ale mnie już w tym miejscu nie ma. Dla tego miejsca umarłem bardzo dawno temu.
- To wracaj do domu. Nawet nie masz pojęcia, jak stęskniłem się za tobą. Chce mi się z tobą pogadać. Tato, od czasu gdy wyjechałeś nie mówiłem z nikim w naszym języku, dlatego musiałem do ciebie zadzwonić. Wiesz, tato? Nasz dom bez naszego języka jest zimny i obcy.
- Dobrze. Już niedługo wracamy. Cześć, synu!
Odłożyłem słuchawkę i wówczas zrozumiałem:
- Moją ojczyzną jest język, którym mówię we własnym domu, tego języka nauczyłem moje dzieci, jednak one nie nazywają go ojczystym, ale naszym, domowym. Wracam, może Ojczyzna jest tam, gdzie dom i rodzina?