7 września 2021
Ballada o brzydkim lirniku
Patrzeć, ale niczego nie wiedzieć. Błagam, pokochajcie moje maski, które są conajmniej równie prawdziwe, jak mój młodo więdnący fiut. Coś jednak przenika do wewnątrz z obwisłego brzucha, pocieszam się tylko tym, że ani ciało ani twarz ani oczy - nie są moje. One należą do Molocha. Jestem bowiem gnostykiem, a dusza moja objawia się zaledwie w głosie. Może był kiedyś człowiek tak brzydki a jednocześnie tak wrażliwy na piękno, iż postanowił popełnić samobójstwo. Nie po to, by unicestwić tę diabelską pokrakę, którą z całą pewnością był - przecież z racji własnej brzydoty miał miłosierdzie nawet dla Belzebuba - ale zwyczajnie nie mógł wytrzymać widoku własnej twarzy w lustrze. Przez długie lata uciekał od niej, zamykał się sam ze sobą, bądź też przebywał z pewną świętą przyjaciółką, wobec której jego oblicze jaśniało jakimś niespotykanym w świecie blaskiem. To do czasu dodawało mu otuchy. Byłby prócz tego pierwszorzędnym lirnikiem, gdyby tylko bardziej przykładał się do ćwiczeń, ale był zbyt wątły, by zwyciężyć nad rozpaczą z powodu własnego położenia. Zazdrościł młodzieńcom szczupłych i gibkich ciał, zdecydowania w spojrzeniu, szlachetnej wzgardy. Sam bowiem przypominał chimerę - może byłby jeszcze mógł zgrywać murarza, gdyby nie nazbyt wątłe dłonie i jasne spojrzenie. Pewnego dnia więc targnął się na swoje życie, a było to wówczas, gdy uzyskał pewność, iż to ciało jest zaledwie więzieniem.