5 lipca 2023
Neuzeit
Fizyczne neurony oplatają się wokół bezcielesnych idei. Jakoś tak to jest. A ja dawno nie myślałem o ciele. Choć jego wyważone subtelności... ciało jest w istocie myślą, pomimo całego uprzykrzenia upadłej, rozbitej, roztrzaskanej materii.
Ktoś pisał o tym, jak to człowiek nauczył się kreślić linię dzięki ćwiczeniom fizycznym. Relacjonuję teraz pogląd pewnego znanego kognitywisty. Otóż linia jest transpozycją doświadczeń motorycznych na płaszczyznę geometrii.
Matematyka powstała z tańca, pozwalając sobie na podniosłą pretensjonalność. Istotnie, zaczytywałem się swojego czasu w badaniach antropologów. Dzięki nim, obecnie, kiedy tylko wychodzę na podwórze zapalić, widzę step. To poruszające.
Tym samym nie warto lekceważyć ciała.
Pozostaje oczywiście pytanie o to, co było pierwsze. Jajko czy kura. Nie mnie to rozsądzać, nie jestem filozofem. Przelewam tylko na papier najbardziej gorące myśli, które mają wymiar raczej kontemplacyjny niż racjonalny.
Próbujuąc argumentacji ośmieszyłbym się tylko. Doszedłem jednak do innego rozwiązania, w sam raz dla takiego romantycznego dyletanta jak ja. Otóż teorie mają wymiar hedonistyczny albo epikurejski. To nie ważne, czy są prawdziwe czy nie.
Ważne, żeby badanie ich dawało przyjemność. Rzeczywistość, mądrość praktyczna - i tak nie ma z nimi nic wspólnego. Gdzie indziej należy szukać odpowiedzi na pytanie o to, jak żyć, choć z czasem staje się to coraz prostsze... przynajmniej póki co.
***
Pisanie boli. Nie sądzę, bym był geniuszem i pogodziłem się z tym po piętnastu latach tytanicznych zmagań. Ale pisanie nadal boli. Budzi lęk, wyzwala gniew albo przynajmniej niecierpliwość, uzmysławia własną pustkę a nawet rozpacz.
I nikt tego nie czyta, prócz garstki przyjaciół, którzy i tak zajęci są swoimi sprawami. Cóż takiego jest w pisaniu? Nie wiem, chyba słowa. Sposób, w jaki wielokształtne idee zyskują ucieleśnienie w akcie twórczym. Sam ten proces próbowałem swojego czasu badać.
Oczywiście z widokami na wynalazczość. Ale nie przyniosło to szczególnych skutków, prócz bólu głowy. No i modlitw. Ale modlitw modernistycznych, jak sądzę. Bardzo nowoczesnych. Ujętych teoriami Gehlena i architekturą Bauhausu.
To ja, nie mogę się tego zrzec. Z resztą, może najdonioślejszą rzeczą z jaką możemy obcować poprzez tekst, jest milczenie. Nawet nie wiedza o ludzkich losach czy charakterach, choć może i ona zapada się w milczenie, jest kielichem który je mieści. A więc liryka.
Moje milczenie sięga chyba Schoenberga. Maszynowy rytm i bajania biologistów. Może nawet lot na Marsa ujęty w estetykę Ravela, wierzcie mi, to kołacze się w moim sercu, choć nijak nie da się dać temu wyrazu. Tęsknię za fortepianem Lautremonta...
Cóż więcej? Jeśli chodzi o milczenie, to tak, jakby obojętnym było to, co piszę. Jakiż dysonans. Ile lęku przed zerwaniem zasłony, choć przecież to niemożliwe. Więcej zyskuję paląc papierosa i przyglądając się budynkom, odkrywając w nich wrak Tamerlane'a.
Z resztą, to nie o mnie... zaręczam wam, że to nie o mnie. To o żywiole. Kiedy już wejść w rytm medytacji, pozostaje tylko żywioł. Trudno powiedzieć, czy to boskie. W jakimś pogańskim sensie - z pewnością.
To tutaj...
***
Kawa. Pierwsza rzecz o której myślę w mojej tragikomicznej słabości. Po głowie kołacze się pytanie - po co to, co z tego będzie. Ale idę za rytmem. Próbuję przenieść w formę klasyczną to, co pisał Blanchott.
W tym sensie, z tysięcy opasłych tomów pozostaje kilkanaście stron zapisanych możliwie lapidarnym tekstem. Jestem więc tłumaczem... Nic innego nie przychodzi mi do głowy, a chcę pisać. Nie wiem, po co ani dla kogo, ale chcę.
I rzeczywiście. Zamówiłem kiedyś "Przestrzeń Literacką" Blanchotta. Czytałem, czytałem, czytałem. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to, o czym pisze, jest bardzo proste. Że nie potrzebnie strzępi pióro. W pewnym sensie, że o takich rzeczach wie każde dziecko.
Ale może Blanchott nie był dzieckiem. Bardzo chciał nim być, ale nie był. Jak to napisał Nietzsche o pesymizmie i zamiłowaniu do muzyki u Schopenhauera - w tym tkwił jego fałsz. Przeczytałem ostatnio, że Kierkegaard to Hegel w pigułce. A ja lubię takie pigułki.
Choćbym pisał całymi dniami, a Miłości bym nie miał, był bym niczym. Myślę, że znoszenia udręki powinniśmy się uczyć od kontemplatyków. Nie koniecznie tej związanej z pisaniem, ta być może nie jest taka znowu istotna.
Tysiące, setki tysięcy tomów. Dopóki nie osiągnąć pułapu uniwersalizmu, co zdarza się tylko niektórym, to artysta potrzebuje sztuki, a nie świat artysty. Będę sobie więc takim ni to małym, ni to wielkim - pielgrzymem. Taka rola jest dla mnie w sam raz.
A więc chodzi o żywioł. Co myśleć o tym, że sztuka powinna odzwierciedlać świat w jego boskim blasku? Przecież ja niemalże niesutannie widzę świat w boskim blasku. Widzę bloki, blaszaki i ludzi w boskim blasku. Po to wybrałem się po Le Corbusiera - dla afirmacji.
Ale są lepsi portreciści niż ja. Po cóż się z nimi ścigać, kiedy wiem, że i tak szanse mam marne. Po cóż być kolejnym historiozofem, skoro ktoś tę dziedzinę kocha bardziej niż ja. Stanę na uboczu i będę fotografować. Będę wygrywać ciche, tajemne melodie.
Schoenberg. Getsemenia.
***
Niezrozumienie u gnostyków, fundamentalne. Pomieszanie światła i ciemności, kiedy ciemność jest tylko okryciem, nie zaś istotą. Ale ktoś napisał, że lepiej przebywać w boskiej ciemności, niż w diabelskim świetle. Co o tym myśleć? Nie wiem.
Chyba tyle, że to ma wymiar raczej polityczny niż egzystencjalny. Trudno mi powiedzieć. Nie wiem, ile prawdy jest w opinii o wielkomiejskim nihilizmie etc. etc. Mnie interesuje raczej serce, które nie jest nawet dziedziną charakteru, nie dziś, kiedy nigdzie się nie dąży.
Refleksje fundamentalne, dziś, rozgrywają się na innym poziomie niż działanie. Nawet na innym, jak sądzę, niż twórczość albo refleksja. Swoją drogą spełniło się marzenie Agambena - potencjalne, indywidualne pustelnie w liberalnej, wielkomiejskiej rzeczywistości.
Więc tam można być mnichem albo artystą. Ale, jak wspomniałem, myślę, że rzeczywistość jest jednak dużo głębiej, niż ją zazwyczaj postrzegamy, a nawet mnisi i artyści posiadają do niej ograniczony dostęp.
Może z tego względu, że ta rzeczywistość na nic się nie przekłada. Nie ma tzw. czynu jak w XIX. wieku. Ona trwa, po prostu. Nie ma żadnego celu, który mógłby zostać osiągnięty, póki żyjemy na tym świecie, zgrubiając do liberalizmu (?).
Mnich ma po prostu wytrwać na pustyni, nic poza tym.
***
Już wiem, co jest moją naczelną potrzebą. Jak to się mówi wśród artystów, jest to potrzeba bycia skonsumowanym. Pragnę, by ktoś prześledził historie które zapisuję i wyczulił się na najsubtelniejsze drgnięcia mojego stylu, w których objawia się czarowna złożoność
Mojej psychiki cudownego i zabiedzonego jednocześnie dziecka. Najlepiej, żeby to było przynajmniej dziesięć tysięcy. Chciałbym jeszcze, żeby to było doświadczenie odświeżające, olśniewające, inspirujące, by moja praca wnosiła przepyszne owoce w czyjeś życie.
Poeta jest tym, który jest w głębokiej potrzebie posiadania tłumu oddanych przyjaciół. W pewnym sensie być nieznanym to forma śmierci - a przynajmniej odczuwanej samotności. Może taką rolę odgrywa kostium.
Słyszałem kiedyś sformułowanie - niech mówią, dobrze czy źle. Byle by mówili. Każde wyjście jest ekspozycją. A więc do pewnego stopnia jest to potrzeba ludzka. Taką rolę z resztą spełniało swojego czasu społeczeństwo organiczne, obecne jeszcze na wsi.
Może dlatego nowocześni artyści rekrutowali się spośród mieszczan, gdzie samotność i anonimowość była dojmująca. Ktoś inny napisał: "Boże, postaraj się istnieć! Nie będziesz miał zbyt wiele do roboty. Tylko być świadkiem."
Być może nie ma człowieka, który by nie potrzebował słyszeć: "you're simply the best, better than all the rest!" Dlatego Bóg u św. Pawła, który będzie "wszystkim we wszystkich" jest głębko archetypicznym obrazem. Obiecuje nam, że zachowamy swoją jednostkowość,
A właściwie to, co w nas najlepsze. I wszyscy wzajemnie będziemy się podziwiać. To więcej, niż wspólnota plemienna, na temat której teoretyzowali badacze Facebooka. Wg. nich człowiek jest zdolny pomieścić w pamięci ok. 150 osób.
W Niebie, zakładając apokatastazę, będzie na tą chwilę 7 miliardów plus minione pokolenia. Ujawnia to z resztą sens takiej kategorii jak naród, kultura, historia, albo inne nielokalne wspólnoty. Z resztą, w podobnej potrzebie chyba znajduje się pedagog - dzielenia się owocami samego siebie.