Proza

Efka


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

28 października 2010

Spotkanie

Nie mogłem znaleźć mojego ojca.
 
Wtedy, wieczorem, nagle przestał mnie bić i wybiegł z mojego pokoju. Mama miała w ręce słuchawkę, upuściła ja i niezgrabnie próbowała podnieść. Huk (to drzwi, szarpnięte, uderzyły o ścianę), brzęczący hałas (cały aparat spadł na ziemię).
 
Ojciec drze się, przeklina, oskarża mamę, że mnie buntuje, że mnie urodziła, że żyje i że tu jest. Ojciec wrzeszczy, mama najpierw płacze, potem wyje (tak jak zawsze, jak zawsze) monotonnie, piskliwie, wstrętnie. Czuję – wiem – że już dalej nie mogę.
 
Otwieram szafę, ubrania spadają z półek, spada wieszak z harcerskim mundurkiem, którego ojciec tak zajadle nie chciał mi kupić. Zdejmuję z niego sznur i wiążę pętlę. Zrobię z niej użytek później, gdy w domu się uciszy.
 
A potem dalej była jesień, suche liście, których za nic nie dawało się zmieść ze schodów, bo zaraz z drzew spadały nowe. Stara Malińska z naprzeciwka stanęła na progu, bez pośpiechu naciągnęła szary sweter i poszła dać jeść kurom. Ja byłem na swoim podwórku (Misiek szarpnąl się na łańcuchu, ale nie szczeknął; zaskomlił, skulił się i wlazł do budy. Razem z wiatrem walnąłem w drzwi i już byłem w środku.
 
Na prawo z sieni wchodzi się do kuchni. Zawsze, kiedy wracałem ze szkoły, a ojciec z roboty, szliśmy właśnie tam. Tym razem nie wracałem ze szkoły, ale i tak chciałem zajrzeć do kuchni. Szarpnąłem za ceratę na stole tak, że spadł słój z malinami na sok, zakręciłem kurzem  we wszystkich kątach, wydmuchnąłem śmieci spod pieca na środek podłogi i zrobiłem tak, że wszystkim pelargoniom na parapecie opadły listki.
 
Potem siadłem na poręczy schodów i wjechałem na piętro: tam też było pusto, więc tylko przebiegłem przez pokoje, trzaskając drzwiami, aż wylatywały z nich szyby, a potem haratałem obiema rękami po ścianach, aż obrałem je z farby. Na końcu rozbiłem żyrandol w sypialni moją starą piłka do nogi.
 
Ani mamy, ani ojca nigdzie nie było.
Więc ograniczyłem się do wybicia szyby w moim pokoju i wylądowałem prosto w sadzie. Tam, niestety, spotkałem tylko mamę.
 
Paliła liście, tak jak zwykle pod koniec października. Zerwałem jej chustkę z głowy, obiegłem ją dookoła i stanąłem tak, żeby widzieć jej twarz.
-Mamo, gdzie on jest?
 
Otwierała usta, raz za razem, ale nie zdążyła nic powiedzieć. Zaraz twarz jej się wykrzywiła, prawie jak mnie wtedy, i po chwili już leżała twarzą w ognisku. Rozrzucałem żar po całym sadzie, a potem pozrywałem dachówki z dachu i ciskałem nimi w kury Malińskich. Stara schowała się w domu. Ona mnie nie zobaczyła. Ciekawe, co by powiedziała, widząc, że od tamtego czasu sznur od mundurka noszę na szyi, a nie na ramieniu.
 
Przemierzyłem całą wieś. Od kościoła, aż do ostatniego przystanku miejskiej strefy. Trzaskałem furtkami, płoszyłem zwierzęta w obejściach i spychałem ludzi do rowu (paru chyba sobie coś złamało). Spotkałem księdza, nauczycielkę i mojego dziadka – cofnął się z powrotem pod sklep i mało nie rzygnął, bo on poczuł zimno i smród zgnilizny wyjątkowo wyraźnie. Pawłowi, mojemu (nie tak dawnemu) kumplowi podciąłem nogi, kiedy jeździł po szosie na wrotkach. Nawet nie wrzeszczał, kiedy jedna sama mu się odpięła, przejechała parę metrów, wjechała na najbliższą przykopę i tam już została. Po prostu się gapił.
 
Ojca nigdzie nie było.
 
Skuliłem się na kamieniu przy rozstajnych drogach. Gdybym poczekał do niedzieli, na pewno spotkałbym ojca w kościele. To byłby odlot (dla nas obu): załatwić go w środku mszy; ale nie chciałem czekać. Po chwili już wiedziałem. Wiedziałem, w jaki dzień cała wieś i kilka sąsiednich skupi się w jednym miejscu, gdzie po prostu nie można nie być.
 
W Święto Zmarłych. Czyli jutro. Już jutro zabawię się z kimś zupełnie inaczej, niż do tej pory. Będzie trochę ostrzej. Albo może duszniej. Na oczach sąsiadów, krewnych i znajomych, zapalających znicze i świeczki, modlących się i plotkujących i czekających na przejście procesji, ojciec zaciśnie sobie własny pasek na szyi. Do skutku.
 
W tym roku pierwszy raz nie przyjechałem tu samochodem. Mieszkamy sto metrów od kościoła i cmentarza, ale w święta ojciec zawsze wyprowadzał wóz z garażu, żeby szykownie zajechać. Nam też pozwalał wsiąść, a w przeddzień starał się nikogo nie bić, bo jak ludzie patrzą na samochód, to na tych co w środku czasami też.
 
Dziś nie musiałem się tłoczyć przy bramie. Mój grób był całkiem porządny. Stary Krawczyk raz się nie upił i uklepał ziemię jak należy, nic się nie osypywało. Murowanego nagrobka nie było i pewnie już nie będzie. Niewiele mi przeszkadza, że całe ustrojstwo jest trochę poza murem cmentarza.
 
Coś mi mówiło (stwierdziłbym, że w duchu, ale to byłby, jakby powiedziała pani od polskiego, truizm), że ojciec tu będzie. Zawsze odwiedzał wszystkie groby, na które wypadało przyjść. Przyszły obie ciotki (położyły eleganckie kalie, postały chwilę ze złożonymi  rękami i już ich nie było). Przyszła kuzynka Ania (bez dzieci): podeszła ostrożnie, żeby nie pobrudzić pantofli ziemią) i zapaliła parę lampek.
 
Ojca nie było.
 
Dla rozrywki przeleciałem się naokoło cmentarza. Ludzie odsuwali się na boki i szczelniej otulali w płaszcze. Nikt nic nie zobaczył; może z wyjątkiem milicjanta (dobrego kumpla ojca), który z lekka pozieleniał na twarzy i zaczął przepychać się w stronę bramy. Aż podskoczyłem na ten widok, a wiatr jeszcze popchnął mnie w górę, tak że mogłem wyjrzeć ponad mur.
 
Ojciec już był.
-Teraz bez pośpiechu – upomniałem  się – potrzymajmy go trochę w niepewności.
 
Stał koło mojego grobu, ale odwrócony do niego profilem, twarzą do bocznej furtki, prowadzącej poza obręb cmentarza. Wyglądał jak zwykle: rzadziutkie, jasne włosięta i zmięta morda. Płaszcz na nim wisiał, co mnie trochę zdziwiło, bo niby od czego miał schudnąć.
-Teraz to załatwię. Załatwię i już tu nie wrócę – pomyślałem.
 
Nie spieszyłem się. Szedłem w stronę furtki., chwilami utrzymując się dokładnie na linii jego wzroku, czasami chowając się za rozłożystym futrem którejś z sąsiadek. Po kilku krokach dla zabawy uniosłem się jakiś centymetr nad ziemię.
 
Tuż przed furtką zrobiłem dłuższą przerwę. Schowałem się za grobowcem rodziny Michalskich (nasi sąsiedzi z prawej strony). Policzyłem do dwudziestu, z powrotem wychynąłem  na świat i już byłem na miejscu. I wtedy coś mnie tknęło: przez cały czas ojciec nawet się nie poruszył. Nie przestał się uśmiechać.
 
Zacząłem rozumieć. Poczułem się tak samo jak wtedy, kiedy wyciągnąłem z szafy mundurek. Nim zdążyłem na dobre zbliżyć się do ojca, dmuchnął silniejszy wiatr. Ojciec zachwiał się, zachybotał mniej więcej na tej samej wysokości co ja i, unoszony przez silniejszy prąd powietrza, odleciał do tyłu, pomiędzy otaczające cmentarz drzewa.
 
Uśmiechał się. Wiedział, że tak jak zawsze, nie mogę mu nic zrobić.






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1