9 maja 2011
gadowatość.
Zamarznięte trawy, stepy, badyle, zeszłoroczne liście
Przykryte szklistym woalem zimy
Zasmucone, obramowane szarą konsystencją miast puchową
kołdrą
Zgorzkniały stwór
(czy podobna tak mówić o człowieku?)
Z owrzodzonym tyłkiem
Wychyla się przez otwór w murze potocznie zwany oknem
Przykryty prześcieradłem splamionym zgryzotą
Latami udręki.
Obserwator, zdziecinniała osobowość, fiksat,
Doktor Freud własnych urojeń
Zgrzyta zębami, toczy pianę z ust, stroi grymasy
A świat nie pięknieje
Czeka aż gorejąca kula ozdobi płótno nieba
Czeka aż na rozgrzanym chodniku rozciągnie wyschłą skórę
gada
Aż zaskwierczą wrzody
Aż odnajdzie swoją prozaiczną ostoję
Aż wkurwienie znów sięgnie zenitu
Wszak noc mogłaby dłuższą być
A płachty bielizny pościelowej mogłyby też…
Nie łopotać tak głośno potrząsane wiatrem
Nie rozsiewać woni czystości i nie ograniczać percepcji
Chimeryczny potwór- szkaradztwo!
Męczennik własnej zgryzoty.