5 february 2025
Wykład nawróconego tłuściocha
Dbamy o siebie tyle, co nic. Leczymy się incydentalnie. Ruszamy - niewiele. Przeważnie siedzimy. Jeżeli stoimy, to tylko w korkach. W pracy odwalamy robotę przyspawani do dwóch urządzeń: krzesła i komputera.
Po pracy jedziemy do domu. W domu siadamy przed telewizorem i czekamy na obiadek. W przerwie na rozruch pudła z nowinami, bierzemy z lodówki zgniłą wodę zwaną „pepsi" oraz na przekąskę – nędzne parę kilo frytek z niewielką trochą keczupu. Po godzinie rajskiego tycia przed ekranem, „stara od garów” wnosi talerz ociekający cholesterolem i z kanapy przemieszczamy się na krzesełko przy stole. Telewizor ma wygódkę w postaci pilota i nie musimy odrywać się od ukochanej kiełbaski, by zastąpić program o diecie – cud, programem o szczęśliwych kurczakach z ropy naftowej.
Okno w pokoju mamy szczelnie zamknięte, bo słyszeliśmy w reklamie, że zepsute powietrze ma niszczący wpływ na frekwencję naszych wągrów, a cyrkulacja zaduchu likwiduje hemoroidy. Po spożyciu półmetrowej kiełbasy podlanej piwem, wracamy do ulubionej pozycji brzucha wycelowanego w sufit. Patrząc na świat najedzonym okiem, zapadamy w błogi sen o świątecznej golonce po meksykańsku.
We śnie widzimy dwie rozjuszone gicze cielęce walczące o widelec. Widelec wpada po zęby w słoik z musztardą. Rozlega się jego rozpaczliwe wycie i budzimy się zlani potem. By się otrząsnąć z koszmaru, zasiadamy do komputera. Fotelik jest mięciutki, obrotowy i dopasowany do zwiotczałego tyłka. Maszyna burczy, warczy i gwiżdże na nas, lecz że jej ekran poczyna uwodzicielsko mrugać, przystępujemy do relaksu.
Relaks nazywa się zażartą grą w coś o nic. Gra jest formą gimnastyki palca średniego. Pozostałe mają wolne. Korzystamy, że nasze dzieciątko poszło na balangę i poczynamy ujeżdżać. Znajdujemy się w kartonie Pana Smoka. Naszym zadaniem jest sprawić mu łomot i skasować trzy wredne głowy broniące skarbu. Ochoczo rzucamy się do tej herkulesowej pracy. Nic to, że mamy zadyszkę i wszystkie możliwe kolki naraz. Przy elektronicznym bydlaku czujemy się wysportowanymi gladiatorami zdolnymi do niejednej krucjaty. Toteż z krzepkim jazgotem pomylonego Tarzana wyruszamy na wojnę z bajkowym niegodziwcem.
A po drodze przygód mamy w bród. Co chwilę zza węgla jakiegoś korytarza wyskakuje barczysty opętaniec z laserowym mieczem i albo się go wymiksuje do niebytu, albo zaczynamy od początku.
W ten sposób odpoczywamy przed pójściem do łóżka. Idziemy spać, bo pociecha wróciła z imprezki i chce do komputera, ale przed snem należy przegryźć małe co nieco. By nie budzić karaluchów, na zadartych paluszkach wsuwamy się do kuchni i zaglądamy do wnętrza lodówki.
A tam specjały, cymesy, przepychy, całe stosy kalorii, istne rozpusty i orgie smakowe! Aż strach, że tyle dobra ominie nasz przełyk, że wszystkie te słoiki, puszki i torebki nie trafią na nasz język, że nie zaczniemy ich gryźć, szarpać i rozdzierać na sztuki, bo z przerażeniem stwierdzamy, iż razem z dzisiejszą kiełbaską połknęliśmy ostatni ząb. A ząb to był zasłużony, bo ząb mądrości! Jeszcze niejedno mięsko mógłby drasnąć, cóż, kiedy nie chciało się nam pójść do sadysty od leczenia kłów.
Szukamy winnych naszych ubytków i znajdujemy: to te słodkości, pyszotki, batony i desery pozbawiły nas szczerego uśmiechu, wymiotły z twarzy grymas wiecznego zadowolenia i dały w zamian szczerbaty uśmiech ponurego żula.
*
Często zdarza mi się widzieć człowieka objedzonego. Biedak nie ma już siły na konsumowanie czegokolwiek, jest po uszy zapchany jedzonkiem co najmniej na tydzień i leży jak pyton z antylopą w żołądku. Leży, gnuśniejąc żałośnie, męcząc się trawieniem, ale do czasu. Do momentu, gdy znowu poczuje się głodny i kolejny raz zapragnie wziąć coś na kieł.