27 may 2019
Trampolina
Maurycy usiadł w kątku przy kontuarze, w pobliżu półotwartych drzwi, obok muzyka, którego zatrudniono w Klubie na etacie wirtuoza. Widział, jak kawiarniane opary wsysały do środka zastępy smakoszy kawy. Co pewien czas wykopywały nasyconych, a brzuchaty szatniarz kłaniał im się cyklicznie.
Lubił tu bywać, kochał być „w przyczajeniu i rozmodleniu”, jak nazywał ten swój kibicowski proceder, anonimowo patrzeć na gwarny ruch toczących się dyskusyjnych sabatów, intelektualnych podróży donikąd, wędrówek, w których jeszcze nie tak dawno brał udział. O czym niechętnie i niemal z rozżaleniem wspominał sąsiadom od kieliszka. A między stolikami, po dywanowej wykładzinie, laskonogie kelnerki, wystrojone w służbowe uniformy i przyszywane uśmiechy, zwijały się mechanicznie: serwowały temu rachunek, tamtej – wino, a wszystkim bez wyjątku – ciepławe „sorry”.
Rozdygotane paniusie, wystrojone jak choinki na Wielkanoc, z mężami zamiast breloczków, kładły dłonie na szklankach cieczy z herbatą, podczas gdy krępy baryton dawał wycisk słuchaczom. Śpiewał co żwawsze kawałki z „pieśni do słów”, a ujeżdżający po klawiaturze pianista trzepał rytm.
By nie wypaść z roli artysty, wadził się z własną nieudolnością, zachęcał, prosił, szturchał klawisze grubymi kiełbaskami. Grał z nerwem, nie zwracając najlżejszej uwagi na wyczyny śpiewaka, który omdlewająco dyszał w stronę zabłąkanych melomanów.
Wkrótce baryton przestał szlochać do słuchu, lecz, uparcie zachwycony własnym talentem, wsłuchany w swoje wizje, nadal improwizował, nieprzerwanie rąbał kolejne arie, aż kilku zniecierpliwionych ludzi kurtuazyjnymi brawkami dało mu znak, że ma spadać, i zapadła cisza przerywana mlaskaniem.
Tuż przy drzwiach do kibla znajdował się stolik Klubu. Jak zawsze, siedzieli jego znajomi. Postanowił, że zanim wyjedzie z miasta, pożegna się z nimi, więc podszedł do siedzących i opadł na krzesło. Popatrzył na apaszkę Piotra, zamówił herbatę.
– W czym rzecz? – spytał.
– A, tak, mówimy o królach i wojnie – powiedział Franio. – Niegdyś było oczywiste, gdzie żmija ma ogon, a teraz są na ten temat chytre koncepcje.
Z tego, co słyszał, wysnuł wniosek, że Franio, profilaktyczny cwaniak, radykał i wolny strzelec jakichkolwiek idei, złagodniał ostatnimi czasy, jakby obluzowały mu się szare komórki. Wycofał się z dotychczasowej agresji, przycichł i przestał odstawiać specjalistę od cudzego postępowania, co dla klubowiczów oznaczało, że się mentalnie rozcieńczył. Krążyły nawet pogłoski, że dokonał w sobie przebudowy dotychczasowych mniemań. Nagle zmętniały mu poglądy, stały się płynne i trudno pojmowalne.
Z dnia na dzień zrobił się uśrednionym wyznawcą każdego trendy–przekonania. Gdy przychodził do Klubu, gdzie czuł się dopasowany do tapety i uroczy jak dawniej w prywatnych glanach i bez krawatowych poglądów, zachowywał się jak płyta, która zanim pękła, przestała się zacinać.
Odwracając się do Maurycego, Franio uzupełnił:
– Mówimy, że równość w łóżku to aktualne hasło wyemancypowanej baby. Popatrz na Jolę, prawomocną zdzirę Tadzia. Wiesz, co z niej zostało. Zastanów się, co wyrośnie z jej córeczek. Takie same, lub mniej więcej podobne, osowiałe „kreacje”. Ani się nasz Tadzio spostrzeże, jak znajdą wybranych jełopów, którzy pozwolą im na pomiatanie sobą.
Awans w dół przypieczętował jego los. Jola tak go nakręciła, że nie ośmiela się myśleć na własny rachunek. Przysłoniła mu horyzont i jest jego refleksem. Kiedy nie ma jej w pobliżu, Tadzio kapcanieje, robi się wytarmoszony z wigoru.
– Ona mu w glacę, a on dziękuje ze strachu – dorzuca Krystyna, nauczycielskie zjawisko. Jest tutaj brana za ciotkę–poczciwotkę, nieraz jednak rżnie błyskotliwą. Początkowo zagubiona w popisowych oracjach tutejszych mędrców, w ich swobodnym przerzucaniu się z tematu na temat, w uściślaniu, nawiązywaniu, abstrahowaniu i mówieniu śmiało i bez sensu, lecz z przekonaniem, po przejściu erudycyjnej kuracji nabrała stosownej ogłady, towarzyskiego poloru, szybkiej orientacji w tym, o co tu do cholery biega.
Owa sprytna mimikra pozwoliła jej być nie tylko niemą ozdobą klubowych pogawędek, ale pojednawczą negocjatorką. W razie potrzeby, kiedy stolik tracił animusz i należało przerwać nudę, potrafiła Tadzia rozłożyć na czynniki pierwsze, zadać mu bobu, popędzić kota, obedrzeć go z nawiedzonej prawdy i złachanych sentencji i nim zdążył doczołgać się do końca zdania, w ekspresowym tempie wątlał i nikczemniał, stając się jej łupem i ze wszystkich stron obśmianą padliną.
Gdzie może, niewinną odstawia, w koczku chodzi, nadgodziny ściboli, a do Klubu z racji Piotra zagląda. Piotr, naczelny Hamlecik stolika, jest przystojny, ma spojrzenie dogłębne, zaborcze. Pozuje na notorycznego uwodziciela. Tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami przyjmowany, na zmiany otwarty, zipiący co rusz to nowszymi prądami, wesoły, jak trzeba, smutny, gdy nie. Obwołany arbitrem, zostawał nim. Frania przestawi, Tadziem potrząśnie, ze wszystkich stron podoba się Krystynie, a ona wie, co dobre.
To dla niego wykierowała się na ludzi. Razem trafili na studia, wspólnie w bagna i przeręble rozmów. Uważa ją za siostrzyczkę, tylko jej zwierza się ze swoich podbojów, zgryzów i rozterek, przy czym nieświadomie druzgocze jej serce, zachowując się jak niefrasobliwy kokiet, i wzajemne życie przeistaczając w mrzonkę.
Krystyna już linieje, Piotr będzie wkrótce zmurszały, stanie się lakoniczny, coraz mniej elokwentny, dla niepoznaki zębem błyśnie, brzuchem zaświeci, spocone cylindry przetrze i coraz częściej okrasi zakłopotaną twarz niepewnym uśmiechem z naftaliny. Co rusz dzieciństwo zacznie wspominać, zapamiętując się w tkliwości, słaniając z nostalgii: „hej! w góry, miły bracie, tam przygoda czeka na cię”.
Ale jeszcze nadrabia miną, wciąż jest surowy, nieprzejednany, apodyktyczny, temat zmienia, senne oczy krótkowidza mruży, za rumianą przeszłością nostalgicznie wzdycha. To jednak dopiero nastąpi, przyjdzie znienacka, bez uprzedzenia.
– Tak, moja droga, żeby być idiotą, nie trzeba być nim ciągle – mówi. Nagle staje się zaduszkowy, zakłopotany, cylindry szmatką wyciera.
– Starczy poudawać mądrego – dodaje – czego żywy przykład siedzi przed tobą.
Popija łyczek. Milczy chwilę. – Skończyłem się, Krystyno… – powiada. Nie, nie powiada. Mówi cichawo. Jest teraz bezradny.
Krystyno, wreszcie padło imię, na które czekała od dawna, od czasu gdy odżywiała się nadzieją, że będą razem.
– Albo może nigdy się nie zacząłem – dorzuca. – Bo czy mam prawo mówić o sobie, skoro żyłem bez celu, odarty z indywidualności, która była zapożyczona, drętwa, skoro wiedziałem, że nie jest moja, że to jeszcze nie ja, tylko zarodek, wątłe pisklę rzucone na wodę.
– Pisklę? – wtrąca się Franio. – Każdy może tak powiedzieć!
– Ale ty masz za co być frajerem, masz za co się mylić – odpyszcza Piotr Franiowi – zaś ja jestem frajerem za darmo, bo nie miałem tatusia bałwana, który przymykał oko, spuszczał kurtynę, wyprowadzał na spacerek.
– Dosyć – mówi Franio. – Ludzie słyszą, a poza tym wszyscy mamy źle w głowie, co nie oznacza, że nikt nas nie kocha.
– Pax, pax – prosi Krystyna. – Nie kłóćmy się, kto z nas ma większe parchy.
– Nie dramatyzuj, bo tobie wyszło – stwierdza Tadzio. – W odróżnieniu ode mnie miałaś całkiem różane życie.
– Zgadza się – rzuca Franio. – Syty z głodnym i całuj psa w nos.
– Franio wie, co mówi, a mówi mądrze – informuje Tadeusz i sączy lurę. – Mam czterdzieści lat i co ja takiego osiągnąłem? Nieco wyrywkowych zwycięstw, ale chciałbym mieć ich więcej, zwłaszcza że stara uważa mnie za nerwusa, za palanta, któremu powiodło się psim swędem.
Ma rację, bo czym tu zaimponować? Żadnej przyszłości, podczas gdy małe rosną. Z każdą chwilą powiększają przewagę, gdyż dysponują tym, czego nie miałem, pomocami naukowymi w postaci szczęścia w czopkach, wiedzą na prąd, baterie i klawisze, a w perspektywie – szkołą zaraz po zarośnięciu ciemiączka…
– Ale mendzisz – wzdycha Krystyna. – Przypomnij sobie Teofila i co mu zrobiłeś. Mógłby uzupełnić twoje poczucie winy. Nigdy nie był umięśnionym wieprzem, a ty o nim tak mówiłeś. Był zagubiony, zwłaszcza gdy Zofia puściła go kantem. A ty? Co jej dałeś w zamian, oprócz sterty dzieciaków i dodatkowych zmartwień?
Twoje zasługi są rzeczywiście nijakie w porównaniu do gadania o świetlanej przyszłości, jakim ją omotałeś, zanim obwisło ci uczucie, a ona, bez spozierania na doraźne korzyści, uwierzyła w twoje bzdury, podczas gdy ja nie miałam okazji do gnębienia się poczuciem winy, hodowałam typka z wiecznymi pretensjami, żyłam konkretnym lękiem o wredną przyszłość i płaciłam za nią swoim systematycznym zanikaniem. Kiedy patrząc do lustra widziałam swoje pomarszczone marzenia, gdy kochałam i byłam kochana przez człowieka pragnącego zmienić ludzką mentalność, w tym też twoją, myślałam za pośrednictwem jego słów, wyrzekłam się miłości, by żyć w cieniu złudzeń, więc rację ma Piotr, rzeczywiście trzeba mieć zaplecze, trampolinę niezależności…
*
Maurycy poczuł zmęczenie. Rewelacje o Piotrze już od dawna nie były rewelacjami. Słyszał je wielokrotnie, za każdym razem nie mogąc wyjść ze zdumienia, że pozostali z zapartym tchem i kurtuazyjnym zaciekawieniem słuchali ich nadal.
Z coraz większą, bezwzględną niechęcią wracał do tamtych kontaktów. Coraz mocniej bronił się przed nimi, coraz łatwiej przychodziło mu odmawiać uczestnictwa w rozmowie z kimś, kto mu przeszkadzał w pozostawaniu w snach. Zaczął wchodzić w hermetyczny świat swoich osaczeń i przeczuleń, w nieufną obserwację ludzi, którzy udawali, że cierpią, a chcieli wtłoczyć go w męczącą codzienność.
Już nie tolerował widoku przewlekle zgorzkniałych, tryskających obłudną energią. Zakłócali jego smutek i rozpychali po lękach, szwendali się po cudzych myślach w zabłoconym obuwiu, udając, że ich cierpienia mają klasę, certyfikat i dobre pochodzenie, że mają ekskluzywne przeżycia i bardziej zasługują na zrozumienie.
Był rozczarowany miejscem, w którym słowami spreparowanymi z dymu i puszek po piwie grano w dyskusyjnego salonowca. I słyszał zdania zastępujące chustkę do nosa, ordynarną szmatę, w którą smarkano i oglądano jej zawartość pod światło. Klub stawał się miejscem, w którym tramwaj w oku służył za olśniewającą metaforę, wyznaczał ślepym gadkom ślepą drogę.
Działy się w nim „zbiegi okoliczności” i zdarzały „przypadki”, „wyjątki uzasadniające regułę”, „ewenementy”. One zaś pęczniały w nim na podobieństwo rozbrzmiewających, bukolicznych, pospolitych rżeń fircyków przykutych do sztampy, oblepionych cierniami.
Odważna jeremiada o naleśnikach ze śmietaną przynosiła im więcej satysfakcji aniżeli sążnisty referat o bohaterstwie. Wyspiański nie miał takiego wzięcia, jak szczegółowa dysertacja o śledziach w oleju. Lowry bladł przy apoteozie szprotki, a Proust przegrywał na punkty z knedlami, więc machnął im ręką na pożegnanie i wyszedł.