Prose

Marek Jastrząb


older other prose newer

14 february 2025

Zmęczenie

Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naciskiem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.

Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być tuż za mną, doganiali, niemal deptali po moich śladach i miałem wrażenie, jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie.

Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem rozbiegane latarki wyrzucające snopy świateł penetrujących las. Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się blisko mojej kryjówki.

Zobaczyłem ich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział wśród nich, pogrążony w przyjaznej rozmowie z nimi, pochłonięty wymianą uwag nie zobowiązujących do niczego. Wyobraziłem sobie, że moi tropiciele pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wydawało mi się przez moment, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje mój profos. I to, jak jest wściekły, bo zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.

Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, bo wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z należytą atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach! Niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół, w akompaniamencie jadowitych rechotów, czułem szpitalny odór.

Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek niemrawo muskały dach, podczas gdy za oknem rodził się następny dzień. Zaczynał bieg od wzmożonego ruchu na korytarzach, następowały wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1