Belamonte/Senograsta, 22 września 2025
gdzie sie podziała ta dziewczyna co jeździła na ścigaczu
i robiła tatuaże
co chciała być aktorką
Balladyna Odsłonięta twarz uczuć
dobrych złych Przed czym ucieka Czego się boi, wstydzi,
żałuje
Co chciała jeździć na łyżwach i być
podziwianą przez tłumy
Co ścigała się z ludźmi na złamanie karku
Za bardzo chciała być piękna
i za bardzo szczęśliwa?
Za bardzo kochana?
Za bardzo słuchana?
Może Kraków lepszy niż klasztor na antypodach
Może tam zostałabyś czarną madonną, czarnym motylem
Przedziwnym zmartwychwstaniem tamtej wampirzycy
Co będziesz robić w pustelni?
Bieganie co dzień Spokój Szczęście z nim Z dala od matki,
z którą masz na pieńku Z synkiem skarbem
Jeśli to jest możliwe to jedź
Balladyna przechodzi w Alinę
Byle nie w matkę Joannę od Aniołów
smokjerzy, 22 września 2025
w czasach gdy śmierć
rośnie jak na drożdżach
umierają nieprzyzwoicie powoli
Arsis, 21 września 2025
Powitajmy naszego gościa gromkimi brawami! Jest inny. Może zbyt inny. Odróżniający się zbytnio od swoich sióstr i braci.
Od wszystkiego, co wokół się śmieje i drwi, i kąsa...
Panie i panowie! Przed państwem: 3I/Atlas!
Kometa wielka jak wyspa Manhattan. Jak rąbnie, będzie po nas. Zostanie co najwyżej trochę kurzu.
Kurtyna!
Ustają szurania krzeseł, pokasływania, chrząknięcia
w kłębach papierosowego dymu,
w odorze alkoholu, rozpuszczalników...
W zdumionych szeptach rozsuwają się zatłuszczone poły szarej marynarki…
Ekshibicjonista!
- krzyczą ochrypłe głosy.
Po chwili wahania…
Po chwilowym, jakby potknięciu…
Nie! To tylko iluzja.
To tylko taki efekt, który aż nadto zdaje się złudny.
Klaun to jakiś? Pokraka? Wymachuje laską w bufiastych spodniach i przydużych butach.
Nie. Zaraz! To nie tak!
Zaciskam powieki. Otwieram...
I już wkracza na scenę tryumfalnie, cała w pozłocie, jakby w aureoli świętego widziadła.
W mieniącej się zielenią, purpurą, czerwienią osadzonej mocno na skroniach koronie.
Roztrząsa swój warkocz, rozpościera. W jakiejś optycznej aberracji, imaginacji, eskalacji…
Powiedz, czemu ma służyć ta manifestacja, ten świetlisty kamuflaż, niemalże boski?
Nasłuchuję odpowiedzi, lecz tylko cisza i szum narasta w uszach. Szmer promieniowania.
Jarzy się kosmiczna pustka zamknięta w krysztale.
W tej absolutnej otchłani mrozu.
W tej straszliwej samotni przemijania.
Materializują się dziwne omamy poprzez wizualizację,
która przybliża do celu. Co się ma takiego wydarzyć? Coś przepięknego albo innego. Albo jeszcze
innego…
Mario, Maryjo, jakaż ty piękna! I tu jest haczyk.
Albowiem jesteś zbyt pociągająca
jak na tę świętość zstępującą z niebiesiech.
To niemożliwe!
Mój ojciec wołał cię w trakcie alkoholowej maligny. Wołał: „Mario, Mario!”,
tak właśnie wołał, leżąc pijany, zapluty, zmoczony skwaśniałym moczem, zanim skonał
w błysku nuklearnego oświecenia. Na szarym stepie, deszczowym, gdzieś na stepie nieskończonego
czasu.
W domu drewnianym.
Samotnym. Jedynym…
Nie ma już i domu, i cienia,
który pozostał po ojcu.
Wyparował jak tylko może wyparować ostatnie tchnienie.
A teraz zbliża się mozolnie w jaskrawym świetle, kołysząc biodrami. Maria. Ta Maria jego
jedyna...
I w tym świetle nad głową skojarzonym z kołem,
ze skrzydłem, narzędziem, wiórem, bądź iskrą.
Bądź odpryskiem jakiejś odległej gwiazdy. Bądź gwiazdy...
Dlaczego to takie wszystko pogmatwane?
Korektura zdarzeń widziana przez ojca.
Tuż przed zamknięciem na zawsze zamglonych oczu.
A może to właśnie forma ataku obcego umysłu, jakieś oddziaływania nieznane?
Ach, gość nasz promieniuje tajemniczym blaskiem
i coraz bardziej lśniącym.
Płynie. Nadlatuje. Jest już blisko…
(Szanowni Państwo,
prosimy o oklaski!)
A on, a ono, a ona…
-- roztrąca atomy wszechświata
swoim niebiańskim pługiem.
I odkłada na boki, jakby lemieszem.
Przestrzeń będzie żyzna.
Wyrosną w niej całe roje, gęstwiny… Zakorzenią się kłębowiska splątań
dziwnych i nieokiełznanych rodników zgrzybiałej pleśni, szemrzących od nieskończonego wzrostu.
Pojawi się czerń.
I czerń za nią
kolejna. I znowu…
O, już widać ogrom przestrzeni pozostawionej w tyle.
A w niej pajęczyna. Utkana. Połyskliwa i drżąca…
Sperlona gwiazdami jak kroplami rosy.
Ale to nie koniec.
To dopiero początek przedstawienia!
Lecz tutaj gwiazda jest o dziwo czarna. Obraca się i wpatruje swoim hipnotycznym, jednym okiem.
Na kogo? Na co? Na mnie. Bo na mnie tylko jedynie.
I ta gwiazda, ta grawitacyjna czeluść nieskończenia jak czarna dziura...
Chodź tu do mnie, moja ty tajemnico! Chodź… Prosto w moje w ramiona.
Dotknij mnie i olśnij w swojej potędze wniebowzięcia!
Albowiem doznałem wniebowstąpienia.
Raz jeszcze wznoszę się wysoko. I raz jeszcze przenikam ściany.
Ściana lśni w promieniach słońca. Na razie nie widzę szczegółów i muskam palcami wyżłobienia
karafki. Patrzę przez płyn przezroczysty. Patrzę pod światło.
I słyszę tak jakby wołanie z daleka. Na jawie to wszystko? We śnie? Wszystko się kołysze…
Lecz cóż to za statek, co rdza go zżera? Cóż to za wrakowisko?
Cóż za wielkie zwątpienie?!
To jest przejmująco kruche i wątłe.
Przesypuje się przez palce proch brunatny.
A tam widzę. A tam wysoko.
Przybywa z oddali
zbyt wielkiej,
by moc to pojąć rozumem.
I jednocześnie mam to w dłoniach i ściskam.
Jądro wyłuszczone.
Jądro moje jedyne, spalone i sine… tego ciała jedynego, wniebowziętego. Jądro niklowo-węglowe, żelazne...
Jest to tutaj i jednocześnie tego nie ma.
Jądro masywne jarzy się w popiele...
Zbyt dużo tego wszystkiego. Za dużo naraz jeden.
Nie wiem. Nic nie wiem.
Odchyleń w pionie odczuwam zbyt wiele.
Za dużo. Więcej już nie mogę. Butelka ląduje w kącie pokoju z trzaskiem i brzękiem.
Z rozprysłymi kroplami wokół cienistych twarzy,
wokół wystających zewsząd dłoni, rozczapierzonych palców.
Kołysze się wszystko. Kołysze.
Jak na okręcie
w czasie sztormu.
Szklanki, talerze sypią się ze stołu.
Spadają na podłogę z hałasem ostrym jak igła.
Lecz może to moje tylko drżą źrenice?
Może to od tego?
Ale światło jest majestatyczne i piękne.
I równe. I proste. I pędzące na wprost. Na zderzenie ze mną…
A jeśli mnie dotknie – zniknę.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-09-21)
***
https://www.youtube.com/watch?v=4SxwpOuxNa8
violetta, 21 września 2025
z soczystej zieleni zmieniam się w złotą
mgiełkę kolorów ziarenkom bzu zrzucam
bieliznę wtedy wycałuj moje ciepłe ciało
sam53, 21 września 2025
tam nie było żadnej drogi
a jeśli nawet to donikąd
GPS oszalał
skręć w lewo
skręć w prawo
ale po lewej nie było żadnego zjazdu
tym bardziej po prawej
.
droga broniła się sama
kończył się asfalt
a dalej to już nie była nawet żwirówka
raczej rozjeżdżony traktorami wygon
,
rosnące na poboczu drzewa
przyglądały się mi ze zdziwieniem
to musiało komicznie wyglądać
znalazłem się w takim miejscu gdzie
ani do przodu ani do tyłu
ani w lewo ani w prawo
ale podatek trzeba zapłacić
sam53, 21 września 2025
wrzesień jesień a w oczach pogoda
nawet chmury nieziemskim wspomnieniem
przecież lato do grudnia nie dotrwa
deszcz po drzewach z nagością już przebiegł
a i noce przejadły się chłodem
komuś w sadzie zakwitły czereśnie
czy pamiętasz jak kwitły na wiosnę
ja wyśniłem cię w kwiatach już wcześniej
z mierzwy uczuć zwyczajnych na co dzień
z dojrzałości o niebo cieplejszej
bukiet szczęścia zostawiam w ogrodzie
pocałunków nie wyślę ci wierszem
ais, 21 września 2025
Uginają się krzaki i drzewa
pod słodyczą, co dały nam nieba
lśnią dojrzale te jędrne kłębuszki
koszyk cały i lepkie paluszki
Soki, dżemy na zimę, mikstury
zmierzch jesienią nie będzie ponury
dwa fotele dwa serca rozgrzane
i bez mikstur są zawsze pijane
Belamonte/Senograsta, 21 września 2025
ryba dąży do początków,
do radosnego pluskania się,
blisko gnicia i pierwszej wyprawy,
zawsze musi być gdzie matka woda
i sprawuje opiekę nad płodem,
płód jest w wieczności
kozioł jest Ojcem, zabierającym Lucyferem,
niesie światło i wytłumia żądze,
a ma te swoje cele, osiągnięcia, kontrolę
Poskramiam go. Poskramia rybę ona, Chatterley,
chory mąż, opieka nad wrogiem duszy, drugim kozłem
choroba jego jest albo jej nie ma,
pogrzebanie żywcem, został tylko duch
Opiekuństwo, despotyczna pułapka, Fałsz,
efekt świetlistych uprowadzeń na szczyty gór
i w mrok ich jaskiń,
plus duma pieniądza i pogarda dla początków
w wilgotnym stawie,
dla instynktu bycia razem
spotykają się pycha kozła, oziębłe serce, z dobrem ryby
pycha ryby, wyuzdanie, z dobrem kozła
gdy nie tworzy się państw i więzień tworzy się zasady
bycia razem
nagich ciał na plaży, papużek, jaszczurek i ryb
gdy się nie zjada i nie poluje, przytula się z sercem
Woźnica, Ryba i Kozioł
Chrześcijanin więc wybierze raczej rybę
Czarnego rumaka
A ciało zmartwychwstanie
Sztelak Marcin, 20 września 2025
Praworządność
i pięścią między oczy,
wyblakłe od powidoków.
Kłaniamy się w pas
psą na krótkich łańcuchach,
już nie warczą, na amen pogodzone
z pustą miską.
Drzewa skazane na śmierć pękają
ze śmiechu, gdy szaleńcy
u ich stóp zakopują nic nie warte
skarby.
Najczęściej to zbiór
pordzewiałych słów i wspomnień
z lepszych żyć.
Skazani na podczłowieczeństwo
wygrażamy pięścią
schowani w najciemniejszym kącie
róży wiatrów.
Na szczęście już jutro
zawiążą nam rzeczywistość na węzeł.
Nie pomoże cięcie, choćby najlepsze,
z całego repertuaru cięć.
Belamonte/Senograsta, 20 września 2025
To dziecko z koszmaru, tuptające bosymi
nóżkami po podłodze i śmiejące się, to
mogło być implicytne wspomnienie
dziecka, którym byłem.
Powróciło w noc pełnych nienawiści,
atakujących się twarzy, w przestrzeni
bezsnu.
Czego się bała przyszła czy przeszła
motocyklistka wycofana teraz w siebie?
Ślimak raz wystawia, raz chowa rogi...
Wciśnięty w fotel przez kosmatego potwora,
drugi ojciec przy szafie, wiem że to nie on,
boję się, drugi ojciec a kształt ojca -
potwór wciągający do ściany, gdy biegłem
za tatą ciemnym korytarzem,
to chyba był towarzysz podróży -
dobry Mister Hyde, ten trzeci.
Dzieci dobre nie są.
Wiedzą o ty koty, żaby, psy,
jeśli nie wiedzą to nie żyją, albo
dowiedziały się i zmarły albo przeżyły
i są mądre,
a więc nie niewinny anioł jest krzywdzony,
ale zwierzę -
zwierzę zaś może stać się człowiekiem,
aniołem, bogiem, demonem -
demoniczny krokodyl, niedźwiedź, słoń,
człowiek
podły zabójca podłych -
Hough!
A ona teraz ma koszmary, że coś się
wdziera do jej poszerzonego mieszkania
ze snu
innych żyć, tych prawdziwych ale śpiących.
Lecz piękna kotka robi Meow
przegania ich, przegania świat
zamyka okienko w łazience
chciani, nie chciani intruzi
nienawidzenie pragnienie
Meow
Ja ojca znienawidziłem, chciał zniszczyć
moją naturalność i wolę.
Nie mam zaufania do jego ducha.
Na pewno każdy, kto mi go przypomina
będzie znienawidzony.
Ona twierdzi, że go kocha. Że jako dziecko
była nieśmiała, że dzięki niemu pokochała
góry i samotność.
Oni zrobili z nas dziwaków.
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.