14 lipca 2024
Nie było tam nic oprócz pustki
To było, gdzieś tu. Tak daleko mi do ciebie. To było, gdzieś… Nie wiem. Nie pamiętam już.
Jakieś reminiscencje przechodzą przede mną (przeze mnie?)
Jakieś widma o zatartych kształtach. O konturach miękkich jak wata.
To płynie i znika. Przepływa w swojej potędze bez trudu.
To dla nich żaden mozół,
kiedy unoszą się tak nad kamienną posadzką,
bądź dębową klepką ułożoną w jodłę,
po której stąpali za życia matka i ojciec.
A więc unoszą się w tym
pokoju pustym.
W tym przedpokoju
z drewnianym wieszakiem.
I wiszącą na nim papierową torbą, i szpicrutą po ojcu. Zakurzoną pozostałością dawnego
życia.
Lecą daleko,
ku największym ostępom samotności.
I będą tak
lecieć,
dopóki czas
będzie trwać u zarania.
I będą trwać w tych swoich halucynogennych majakach.
W tych przepływach na strunach powietrza,
co czynią wiatr i deszcz w westchnieniach zmierzchu.
W tym szumie płynącym z gwiazd od tysiącleci trwam.
I ty też trwasz, choć o tym nie wiesz. Trwasz w ciągłych powtórzeniach.
W kaskadach wirującego kurzu,
w mżących smugach
zachodzącego słońca.
Lecisz na skrzydłach wysoko.
Jak ptak, co się wspina
ku niebu
w powolnym prologu pędu.
Jesteś tam. I żyjesz.
Albowiem żyjesz
w jakiejś iluminacji
przedsennych podszeptów.
Głosów idących z otchłani czasu.
*
Matka przychodzi do mnie, stając przede mną
w jakieś takiej pozie strudzonego podróżnika.
Przynosi coś. Wykłada. Przestawia…
I mówi coś do mnie (nie do mnie?)
A więc ktoś z pewnością jeszcze tutaj jest.
Kto?
Nie wiem. Nie widzę nikogo poza mną.
Nie rozróżniam jej słów.
Nie wyodrębniam ich
z piskliwego szumu tła.
Ze szmeru umykającego czasu. Umykającego dla mnie. Nie dla niej.
A więc nie byłem świadom tych słów.
Albowiem nie byłem.
Ponieważ wędrowaliśmy w milczeniu przez jakiś park, podczas pewnego popołudnia gorącego lata.
Wędrowaliśmy alejkami pociętymi cieniami gałęzi i z kleksami
słonecznych prześwitów.
Lecz była to tylko wyrafinowana iluzja snu,
bo tak naprawdę staliśmy wciąż na wprost
siebie.
W tej jarzącej się aureoli skończonego dla matki czasu.
Stała tak nieruchomo, mimo pędu
szalejących wokół wirów.
Uderzających o skały fal.
Skąd tutaj nagle morze? Ocean cały?
Nie wiem.
Albowiem to tylko wytwór
błądzącej wyobraźni.
I ten błękit skurczył się do małego punktu i rozdwoił,
by stać się błękitem jej oczu.
Albo wiszącego nade mną nieba.
W każdym razie,
kiedy stałem tak przed nią,
oparłem się nagle o pustkę.
Która objęła mnie
ramionami
chłodnej przestrzeni.
I wiedziałem, że stała się nicość,
kiedy wpadłem do jej wnętrza,
gdyż zamiast szyi mojej matki
objąłem smukłą szyję szklanej butelki.
Taką lśniącą
w słońcu.
Mieniącą się łzami.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-14)
***
https://www.youtube.com/watch?v=Fnl28YLElaI