25 listopada 2024
Wróciłem do domu, Mamo
Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana…
Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg.
Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka.
Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż.
Tam w dole czaiła się cisza,
choć słońce padało jasno i ostro.
Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów.
Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne
światło.
A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot.
Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie.
Przechodzę, przechodziłem
albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb...
Tej całej maestrii starodawnego zdobienia.
Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien.
Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria...
Choć niezwykle brudna.
Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai...
Twarze wykute w kamieniu.
Popiersia. Filary. Freski.
Woluty. Liście akantów o postrzępionym,
dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji.
Atlasy podpierające masywne balkony…
Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią.
Metopy, tryglify.
Zawiłe meandry…
Wydłużone, niskie prostokąty
dające możliwość
rozbudowanych scen.
Nieskończonych fantazji.
Jest ostrość i wyrazistość świadcząca
o chorobie umysłu. O gorączce.
Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu.
I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie…
I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem.
A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale.
Coś mnie ciągnęło donikąd.
Do tej feerii majaków.
Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury.
Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy...
Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki.
Mozaika wejść i wyjść.
Fasady w słońcu,
podwórza w półcieniu.
Poprzecinane ciemnymi szczelinami
puste place
z mżącymi pikselami wewnątrz.
Od nie wiadomo czego,
ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico.
Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety.
Szare.
Coś na podobieństwo duchów. Zjaw…
Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej.
Przechodziłem tu wiele razy,
od zarania
swojego jestestwa.
Przechodziłem i widzę,
coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.
Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność.
Mur.
Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe.
Zdobione finezyjnie pałace.
Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane.
Szedłem za nią. Za tą kobietą.
Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem.
Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią.
W meandrach labiryntu
wąskich uliczek
szept mieszał się
z piskliwym szumem gorączki.
Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych...
*
Znowu zapadam się w noc.
Idę.
Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia.
Stąpam po parkiecie z dębowej klepki.
Przez zimne pokoje, korytarze
jakiegoś pałacu,
w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru.
W którym doskwiera nieustannie
szemrzący w uszach
nurt wezbranej krwi.
Balet drgających cieni
na ścianach,
suficie…
Mojej twarzy...
Od płomieni świec,
które ktoś kiedyś
poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie....
Wróciłem.
Jestem…
A czy ty jesteś?
Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw.
Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym.
Rysując koła przeogromne w powietrzu,
kroczysz powoli przede mną,
trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje.
I nucisz cicho kołysankę,
kiedy zmęczony
siadam na podłodze, na ziemi...
Kładę się
na twoim grobie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)
***
https://www.youtube.com/watch?v=lO43wfGoSXk