16 grudnia 2022
Podróż do wieczności
Śpij, kochanie. Śpij… Niech ci się przyśni wieczność… Lecz, cóż to jest wieczność? To tylko mgnienie. To tylko cisza rozpięta na skrzydłach nocy. To tylko noc upojna i zmyślna w swojej tęsknocie… Śpij. Ja, być może też. Już wkrótce. Przyciśnie mnie kamienny masyw zapomnienia. Bo i cóż po mnie zostanie? Nic. Jedynie parę zakurzonych kartek, zapisanych bez logiki i składu. Lecz, cóż to? Do kogo ja to szepczę? Do nikogo. Do samego siebie, bądź do cienia, co wspina się po pajęczynie pęknięć wilgotnej ściany. Ściany ― wysokiej jak katedra. I dotyka sufitu wyciągniętą jak struna kościstą ręką.
Coś się wspina i drży. Larwa? Owad, co nagle ulatuje i uderza z cichym plaśnięciem o rozpalone szkło jarzącej się słabo żarówki? Wznieca kurz. I mży rojem mikroskopijnych pikseli. Jakaś zagadkowa forma bytu, przepoczwarzona z sennego absurdu, tak odmienna, że niemal boska.
Wszędzie wokół porozrzucane przedmioty. Artefakty przeszłego życia. Złamana w pół gałązka, uschnięty kwiat… Kawałek odłupanego tynku kruszy się z chrzęstem pod moimi stopami. Wbija się boleśnie pod paznokieć drzazga, kiedy gładzę dłonią stołowy blat, bądź wygiętą półkę regału. Wszędzie wokół sterty czasopism, książek, pożółkłych plakatów, folderów, zdjęć… Twarze. Zatarte przez czas obojętne twarze… Obserwują każdy mój krok, każde moje poruszenie…
Migocząca ostro gwiazda wpada przez okienną szybę i pali moją źrenicę ostrością przekazu. Skąd ta nagła zawierucha symboli i znaków? Za oknem szelest wiatru albo padającego deszczu. Jesień, to? Lato? Nie wiem, ale z pewnością coś się do mnie przymila, szepcząc niewyraźne słowa. Pełznę w twoim kierunku, rozsuwając z chrzęstem puste butelki niczym pływak na klepkach podłogi. Przeciskam się między słojami drewna, nogami foteli, stołu, krzeseł, gdzieś w chłód pustego czasu… Miałem coś zrobić, ale zapomniałem, co. Nie pamiętam. N i e p a m i ę t a m… Unoszę wysoko głowę. I widzę w lustrze stojącego trema niewyraźny zarys postaci. Wznosi toast do samej siebie jako wielki mistrz ceremonii. I mówi coś nieskładnie, bełkotliwie. Zamyśla się, gubiąc co chwila wątek… Zaczyna od początku…
Kto tu jest? Czy jest tu, kto? Słyszę w tej zimnej wilgotnej pustce niezliczone stukania obcasów, jak tętent krwi w płonących uszach. Jakieś modulowane piski i szmery, jakby strojonego nieustannie radia. Szurania i pierzchanie kroków, co wychodzą zgrają nie wiadomo skąd i giną w gęstwinie mroku za którąś kolejną tam ścianą… Jakieś przyjęcie, to? Jakiś bal? Zaiste, dziwnie wszystko faluje. Dziwnie się chwieje… Ktoś mi znowu umarł. Rozkłada ramiona, jakby zapraszając do wnętrza grobu. Rozwiera je szeroko w głębokiej przestrzeni milczącego zdumienia.
W nocy te obrazy są szczególnie wyraźne, poszarpane wichrem straszliwej gorączki, poszatkowane ostrzami sennej maligny. Widać w nich każdy szczegół, najmniejszą cząstkę. Płyną tuż nad ziemią i drżą. Opływają kontury rzeczy, jak mgła, jak woda... I zostawiają osad pamięci na wszystkim czego dotknęły. Są takie ciche, przeszyte śmiertelnym mrokiem rozpadliny. Zaciskam mocno rozpalone powieki. Pod nimi pulsuje boleśnie czerwona plama światła.
*
Jakaś zaśnieżona droga. Miasto pokryte szronem. Lśni i migocze w świecącym nisko słońcu złota kopuła soboru. Jarzy się i oślepia. Rani widzenie postrzegania rzeczy. Wilgotne smugi na ścianach kamienic. Kapiące u gzymsów sople… Wszystko topnieje, ocieka w ciepłym wietrze przedwiośnia… Przesuwają się przede mną znajome miejsca. Doświadczone materialnie albo przeczytane na kartach powieści. Mienią się i zamieniają miejscami… I znowu lato. Gorące, duszne, czerwcowe… Gdzieś tutaj albo tam. Nie pamiętam. Zgiełk zatłoczonego miasta. Ludzie, samochody, autobusy, zgrzytające tramwaje… Na poboczach liście szumiące zielenią. W parku krzak jaśminu, co zaszedł mi znienacka drogę, pachnie słodkawą melancholią… Gdzie ja jestem? Jestem blisko. Przeniosłem się w czasie, do którejś z odległych warstw zatartej już przeszłości. W .powietrzu opętanym dmuchawcami, w którym wszystko jest przesycone lekkością kwiatowego puchu. I osiada na mnie, kiedy idę. Mijam bramy do ciasnych podwórek, parkany okalające osiedlowe kompleksy, witryny sklepów, oranżerie ogrodów. Niebo trwa w głębokim błękicie, jak rozlany wysoko ocean nieskończoności z białymi żaglami obłoków… Pomiędzy drzewami, cisza zwiesza gałęzie do samej ziemi…
Nie chcę już wracać.
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-16)
***
https://www.youtube.com/watch?v=n-po58A47EA