30 czerwca 2023
Wybacz. Ale, kto ma wybaczyć?
Matka przychodzi zawsze w nocy, przychodzi dziwnie blada. Wie, że będzie umierać, choć przecież już umarła. Ale jeszcze chodzi i mówi, mimo że skóra jej twarzy zwisa sinymi płatami. Przychodzi i dziwnie się na mnie patrzy, tym wzrokiem trupa, chcąc mi przekazać jakąś utajoną wiadomość z zaświatów. Stoi i patrzy się na mnie, stoi… Stoi. Stoi…. I patrzy się tym wzrokiem strupiałego trupa.
Choć w ostatnim widzeniu starała się to ukryć tak, jak się ukrywa zmarszczki pod grubą warstwą pudru. Nie musisz już, mamo. Nie trzeba. Wiem, że już nic z tego nie będzie. Przepraszam cię. Pójdę na twój grób i położę ci na płycie czerwone róże, zapalę świeczkę. Tobie, ojcu i babci, której nie znałem. Ale zapalę, bo tak trzeba. I postoję w słońcu albo w deszczu, w zimnie albo upale… Ale będę. Tak, będę… Przepraszam cię, ale piszczy mi w uszach. To od ciśnienia. Słyszę szumy i gwizdy. Jakby przekaz z kosmosu od obcej, absolutnie obcej formy życia.
Powiedz, dlaczego mnie wybrali? Ach, tak. przez tę moją niekompatybilność z tym światem. A czy będę kompatybilny z nimi? Nie widzę ich twarzy. Ale słyszę jakieś szumy, szmery i niewyraźne jak w gorączce słowa…
Ciekawe, o czym to. O mnie? Opowiadają moje dzieje? Być może. Opowiadają samym sobie dzieje mojego żałosnego życia. Być może jacyś ichni naukowcy wzięli sobie na karb mój przykład. Ale, dlaczego akurat mój? Przecież jest tyle innych, pięknych…. Wręcz modelowych… Tu nie ma nic. Jedynie pustka i ból. Lodowata otchłań kosmosu. Ja już nie zmuszam do niczego. Kogo? Kogo, kogo… Już nikogo. A czy kogokolwiek zmuszałem do czegokolwiek? Nie wiem, nie pamiętam. Ale już nie zmuszam. Już nie zmuszam….Już nie. Już…
Podchodzę do splątanych w rogu pokoju rur. Żeliwnych. Pokrytych stłuszczoną, odpadającą farbą żeliwnych rur. Widzę, jak się rozchodzą wieńcem pod brunatnym od zacieków sufitem. Widzę, jak falują na nich pajęczyny. I widzę jestestwo jakiegoś martwego życia. Tam coś umarło, mimo że wciąż żyje. Mimo że przychodzi i objawia się srebrne w pełni blasku księżyca. Blade lica i usta. Nieruchome oczy. Mimo że wciąż udaje życie. Mimo że wciąż udaje normalne funkcjonowanie. Takie funkcjonowanie, jak gdyby nigdy nic. Ale to jest przecież nieżywe. Martwe w swojej martwości kamienia. Martwe i lodowate niczym bryła lodu.
Podchodzę do otwartego na oścież okna. Wchodzę po stołku na lastrykowy parapet…. Wiatr owiewa moje skronie, rozwiewa włosy…. Jest dzień, środek upalnego lata. Jest jakiś dzień, mimo że przed chwilą była noc. Ale jest dzień. Zatem staję na lastrykowym parapecie i zaczynam błądzić w zakamarkach wspomnień. Szumi wiatr. Rozwiewa włosy… Szumi jak tchnienia mojej matki, która umierała jak ten sen szumiący i tkliwy… Szumi. Szumi mi w uszach… Rozkładam ramiona, robiąc ten jeden, jedyny krok, wpadając w otchłań złudnej nicości…
Kiedy otwieram oczy, mości się wokół mnie przytłumiona zieleń drzew. Za mną nic. Nie ma żadnego okna ani parapetu. Za mną nic. Tu już nikt nie wejdzie. Jestem bezpieczny. Jest tylko przytłumiona zieleń drzew. I szelest liści, ciche skrzypienia dębów, kasztanów. Tu już nikt nie wejdzie…
Tak oto odpoczywam w świetle rozjarzonego dnia. W świetle upojnego lata. Ale tylko ja. Nikt więcej. Bo i nie musi tutaj nikogo być. Nie musi, ponieważ nie zmuszam do niczego. Nie zmuszam, tak, nie zmuszam.
Obraz nieżywej matki zniknął albo przynajmniej mam taką nadzieję, że zniknął. On nie ma tu wstępu. Nikt nie ma tu wstępu. Odczepcie się! Dajcie mi spokój! Nie odwiedzajcie już mnie, błagam. Pójdę sobie tam, gdzie nie ma już nic. Albo jest, tylko niewidzialne. Pójdę sobie. Tak, pójdę sobie… Do kogo to piszę? Mówię? Do nikogo. Bo nie ma już nikogo. I nigdy już chyba nie było. Do kogo to mówię? Wybacz, że mówię nieskładnie i bełkotliwie. Wypiłem trochę i mieszają mi się wątki, epoki i lata. Ja już nie wiem, gdzie jestem. Tu, czy gdzie indziej? A zresztą, jakie to ma znaczenie? Nie ma już żadnego. Bo i kogo to obchodzi? Nikogo. Absolutnie nikogo. Zanurzam się w przytłumioną zieleń szeleszczących, szumiących liści dębów, kasztanów a może i strzelistych topól? Wchodzę w przytłumioną zieleń szumiących drzew. Sam. Sam, jak ten palec drwala. Dlaczego? Bo nikogo już do niczego nie zmuszam. Tak, nie zmuszam do niczego. Odpoczywam teraz, ponieważ niedowidzę. Ciśnienie miażdży mi pulsujące skronie, wzrokowe nerwy… Ja chyba niedługo umrę tym umieraniem nieobchodzącym nikogo. Jak się umiera w ten sposób? Otóż umiera się po cichu albo po kryjomu. Umiera się i już. Tak, już. To nic takiego. To nic popularnego. To taka prosta śmierć niekompatybilnej z życiem jednostki. Lecz… — właśnie, co lecz? Umarłem? Żyję jeszcze? Chyba jeszcze żyje, bo boli mnie serce. Boli mnie tym ciągłym umieraniem. Tym ciągłym nawarstwianiem się nicości… Żyję, ponieważ czuję i czuję wciąż, choć już nie powinienem przecież niczego czuć.
No i popatrz, upiłem się. Nakrzycz na mnie, nazwymyślaj mi. Upadłem i nie mogę wstać. Tak jakoś nie mam siły się podnieść. Ale mam prośbę, nie nachodź mnie już więcej. Ja już nie chcę niczego, po prostu niczego. Tak to już jest, że niekompatybilność jest masakrowana trybami codzienności. A to są tryby nie do zniesienia. Wybacz, ale boli mnie głowa od ciśnienia. Od pulsującej nawały myśli…
Starałem się jak mogłem…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-06-30)
***
https://www.youtube.com/watch?v=4J8hV_8a8y0