22 października 2023
Duchy na magnetycznej taśmie
Wysypujące się z szaf kasety magnetofonowe, szpule zleżałej taśmy… Powyciąganej, poplątanej… Zakurzone artefakty zamierzchłej przeszłości o nieznanym źródle. Wszystkie opisane jako EVP, czyli Electronic Voice Phenomena.
Szare światło deszczowego świtu, bądź pomarańcz zachodzącego słońca w szparach zaciągniętych zasłon. Wschody i zachody księżyca. Drapiący w gardle kurz pokrywa włosy, twarz i czyjeś lodowate dłonie leżące na oparciach głębokiego fotela. Lodowate i ogromne. Kościste. Doskonale nieruchome.
Kto tu jest? Kto? Nikt? Więc, dlaczego wciąż i wciąż te słowa przeszywają labirynty mojego mózgu? Słowa? Jakie słowa? Pełno ich tu. Przeszywają każdą komórkę mojego ciała jak ukłucia rozpędzonej radiacji. Pełno ich tu. Coś niewyraźnie mówią, szepczą. Łkające wykwity fantasmagorii.
Coś wciąż
i wciąż…
Kto tu jest?
Sterty pożółkłych ze starości gazet walają się pod nogami. Krzyczące nagłówki: „Pierwsze testy nuklearne na atolach Bikini i Eniwetok! Próba wniebowstąpienia na Mururoa, Johnston Island, Montebello Islands… Spalone ciała chorych na raka pod pierwszymi aparatami do radioterapii… Pierwszy sztuczny satelita… Pierwsze aparaty do leczenie chorych na Polio, przypominają raczej blaszane trumny…”
Z ogromnego fotosu na przeciwległej ścianie spogląda na mnie uśmiechnięty Ray Charles, z olśniewającą bielą zębów i w charakterystycznych czarnych okularach, jakby spawalniczych goglach… Wszędzie walają się Jakieś pogniecione kartki, pozapisywane, pokreślone, poplamione, podeptane… I ta nikła woń ni to chemicznych odczynników, ni to trupiego rozkładu.
Na końcu długiego, pełnego cieni korytarza zarys nie wiadomo czego. Skrzypienia drewnianej podłogi od moich kroków? Nie moich? Więc czyich?
Pustka i samotność. Dalekie echa przebytej śmierci, która przeryła pazurami popękane ściany z ogromnym rykiem wszelkiego unicestwienia, zgarniając płaty tynku, odpadającej farby… Gruz i pył. Jakieś drapania za uchylonymi drzwiami, jednymi, drugimi… Za porzuconym stosem drewnianych radiol, popękanych, czarno-białych kineskopów… Odległe, powolne kroki czegoś, co się wspina z mozołem po schodowej klatce…
Potęga pozazmysłowego postrzegania rzeczy nasila się. W jakiejś agonii niecierpliwego oczekiwania, w jakiejś dziwnej zawiesinie bytu, kiedy idę, kiedy przechodzę powolnym krokiem… W mrocznych pokojach, na szpitalnych łóżkach bez materacy… — podłużne, nieruchome kształty. Przykryte kołdrą szarego pyłu, okruchami tynku. Nie wiadomo czy to coś żyje, czy jest martwe jak głaz. W każdym razie leży to tu od dziesięcioleci, od momentu pojawienia się tego blasku, które stało się niejako zaczynem długotrwałej apopleksji, która skończyła się wielkim spokojem, ciszą i zejściem do pełnego pajęczyn zimnego labiryntu katakumb. Swoiste Katabasis eis antron.
Wszystko jest tu martwe w obliczu wielkiego krzyża, z którego zwisa coś, co jest niepodobne do niczego. Wielookie monstrum z wieloma odnóżami. Pająk? Istota zakorzeniona w absolutnej martwocie i mroku. Przylepiona do nieskończonego kłębowiska żeliwnych rur w kącie wielkiej i ciemnej, tak jakby fabrycznej hali. Trwająca w odmętach wieczności jak nowotworowa narośl karmiąca się szlamem, zastałym krwiobiegiem rozsypującego się z wielkim chrzęstem truchła. Coś wciąż szeleści w nieustannym piskliwym szumie gorączki ni tu, ni tam. Ni to nigdzie, bądź tuż obok. I znowu tam, i tam…
*
Budzę się na zimnej posadzce łazienki. Dlaczego tu? Nie wiem. Nie pamiętam niczego z przeszłego życia. W półmroku, w drgającym blasku dopalającej się świecy. Mnożą się na ścianach cienie i widma. Co ja tu robię? Co tu robiłem? Kroczy przede mną wielka żeliwna wanna. Kroczy na małych nogach. Kroczy, przestępując w miejscu tak jak inne czworoboki, krzesła, fotele... I kołysze się na boki albo i nie kołysze się wcale. Stoi w miejscu od całych dekad. Skorodowana, w rdzawych zaciekach od kapiącej nieustannie wody. Całkowicie martwa…
Martwa…
MARTWA…
I te szelesty, nieustanne piskliwe szmery… Od czego to? Drżą membrany głośników, jakby coś się chciało wysypać na zewnątrz, i rozpełznąć po kątach lodowatego grobu. Lecz tylko kurz wiruje w powietrzu. Przepływa wolno przed moimi oczami. Osiada na źrenicach, twarzy…
W żeliwnych rurach jakieś jęki i bulgoty, wyciekający czarny, cuchnący szlam. Nawoływania z nieskończonych czeluści kosmosu. Krótkie radiowe rozbłyski od rozpadających neutronowych gwiazd? Pulsarów? Magnetarów? Zderzających się ze sobą czarnych dziur? Te źródła promieniowania nie są być może pochodzenia naturalnego, tylko sztucznego. Od kogo, zatem? To coś przypomina Fast radio burst, w skrócie FRB, czyli ultraszybki (milisekundowy) rozbłysk radiowy o pozagalaktycznym źródle pochodzenia. Z pewnością trwają nieustanne próby nawiązania kontaktu w kakofonii klekotów i szmerów. Pierzchających szurań ocierających się o mnie zwidów o nieustalonej proweniencji, konturach i rozmytych rysach twarzy. Staram się wyłowić, zrozumieć cokolwiek z tych odmętów kotłującej się maligny, z tego kłębowiska piskliwej w uszach ciszy. Mówią do mnie, albowiem mówią… I łaszą się u mych stóp i przymilają pośród rozmaitych gestów, niezrozumiałych znaków i symboli. Drwią ze mnie i szydzą z powodu całkowitej niemożności zrozumienia.
Czemu nie mogą się wyrażać jaśniej?
Śmieją się?
Płaczą?
Umarli?
Zapomniani?
W kakofonii modulowanych gwizdów … Płyną, płyną na falach eteru… Te istoty spoza wszelkiego czasu, samotne…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-10-22)
***
https://www.youtube.com/watch?v=Uzi69hGBaOo