6 stycznia 2024
Już bez ciebie
Cienie na ścianie. Cienie wokół mnie. Na zewnątrz. Wewnątrz. Wszędzie… Skąd te cienie? Te skrzydła motyla, ćmy… Wokół mnie cisza rozkłada skrzydła w piskliwym szumie gorączki. Za oknem noc. Za oknem szelest wiatru. Za oknem liście drzew. Za oknem szum przejeżdżającego ulicą samochodu. Za oknem noc. Nic. bezgraniczna otchłań kosmosu.
Na stole butelka, kieliszek, pęknięty talerz z okruszynami czerstwego chleba. Gdzieś tutaj, dawno temu. Gdzieś tutaj albo tam, w zasłonach spopielałego mroku. W zasłonach sennej maligny która kłębi się wciąż i faluje.
Na stole uśmiecha się do mnie George Ballantines. Uśmiecha się poprzez szkło i etykietę siedmioletniego trunku. Ładnie. Ładnie tak. Ładnie i kusząco. Uśmiecha się, poruszając wąsem, coś jak Wołodyjowski albo Łomnicki grający Wołodyjowskiego. W każdym bądź razie uśmiecha się do mnie poprzez wąs albo bardziej wąsik. Ach, ten wąsik. Uśmiecha się do mnie. Uśmiecha… Kto tak się do mnie uśmiecha? Kto? Nie pamiętam,. albowiem uciekł mi wątek, jak sen, który rozprasza się w oknie poranka, kiedy na niego spoglądam. Uciekł. Znikł. Przeistoczył się w nic. W noc. W dzień. W nic.
Gdzieś daleko, gdzieś bardzo daleko chodzi po bezdrożach tęsknota. Gdzieś tam, w krainie takiej albo innej. Gdzieś tam albo nigdzie. Chodzi po polach, błąka się. I szuka, szuka. Szuka… Kto tak kogo szuka? Albo czego? Nie ma już żadnego znaczenia. Ważne jest samo szukanie. Sam moment szukania. Tak jak w malarstwie ważny jest nie obraz, ale moment tworzenia.
Otwieram oczy. Zamykam oczy. Ile jeszcze razy? Ile? Jestem w jakimś mieście. Nie wiem, co to za miasto. Ale jakieś duże i gwarne. Nowosybirsk? Być może. Albo może i jakieś inne. Nowoczesna zabudowa miesza się ze starą. Z drewnianą, chylącą się ku upadkowi. Tu kiedyś. Tu dawno, dawno, dawno, dawno temu…
Słońce pada na moją twarz. Moje oczy. Ach, moje oczy… Zasłaniam je dłońmi. Była dopiero noc. Jest dzień. jakże dręczący i ciężki. Pełen hałasu i dymu. Pełen spalin, potu i krwi… Pełen cichego jęku. Cichego wołania…
Nie. Nie ma żadnego hałasu ani spalin. Patrzą na mnie jedynie opuszczone ściany. Czarne oczodoły okien i drzwi. Zarośnięte, zakrzaczone podwórka z resztkami huśtawek, które wiatr porusza niewidzialną ręką. Jedynie duchy. Jedynie opuszczenie. Jedynie nicość. Jedynie zapuszczony ogród zapomnienia. Słońce na mojej twarzy. W błękitnym niebie pojedyncze białe obłoki kończącego się lata. Szumiąca w uszach piskliwa cisza. Jakaś tęsknota. Oczekiwanie. Za czym? Już za niczym. Więc skąd ten ból przeszywający serce? Nie wiem. Nie rozumiem, ale jest jakieś oczekiwanie, które czai się i spogląda na mnie z każdego kąta, zza każdego załomu. Spogląda na mnie melancholią. Oczami szeroko otwartymi na bezkresny wiatr. Zarośnięte ulice opuszczonego miasta. Pochylające się coraz bardziej bloki w tym milczeniu kończącego się życia. Ktoś tu umarł. Umarł i to wiele razy. I za każdym razem. I jeszcze. I znowu. I wciąż od nowa… Umiera. I znowu umiera. Aby ponownie umrzeć poprzez niedoumieranie.
Łopoczą plakaty na odrapanych murach. Jakieś uśmiechnięte twarze. Jakieś oczy i usta. Czyjeś oblicza. Wychodzę. Schodzę schodami. Przekraczam wyrwane z zawiasów poluzowanych futryn drzwi. Na zewnątrz ciepły wiatr i zleżały zapach zielska, korzeni, więdnących kwiatów. Wyrastające chaszcze ze szczelin chodnikowych płyt. Niosą się jakieś wołania po bezkresnych polach, po stepach, po rzadkich brzozowych lasach… Gdzieś tam daleko melancholia. W przeświecających blaskach, w migocie liści przytulam się do białej brzozowej kory. Obejmuję. Całuję sęki, wyczuwając na języku słodkawy smak żywicy. Moje palce. Moje dłonie stają się lepkie. Od przytulania i gładzenia. Od pieszczot. Przykładam ucho do drzewa. Wsłuchuję się w ten szept, w tę cichą opowieść o życiu albo raczej o umieraniu. Jeszcze raz. Jeszcze raz. I jeszcze…
Trawa wokół moich nóg. Zielona, łaskocząca mnie trawa. Gładzi mnie źdźbłami. Przymila się. Słońce powoli zachodzi, promieniując czerwienią między gałęziami. W świergocie ptaków. Nie. Nie w świergocie. W moim oddechu. W szumie szeleszczących liści. W cichym skrzypieniu syberyjskiej tajgi.
Słońce dotyka już ziemi, choć tli się jeszcze. A ja nie mogę się ruszyć spętany cieniem swojej własnej ręki, którą podniosłem w zachwycie. Do kogo tak? Do czego? Do niczego. Podniosłem ją do ust, tłumiąc dłonią ciężki oddech westchnienia.
Ptaki. Ptaki. Gdzie tu ptaki? U wodopoju. Na cienistych zboczach majaczących wzniesień. Znad jakich pól te milczące stada? Czemu milczą? Albo może ich wcale nie ma? Więc dlaczego je widzę? Nie, nie widzę. W kawalkadzie sunących mgieł już tylko ciemna ściana nadciągającego zmierzchu. Pełznie znad torfowisk flotylla oparów. Takich niskich, tuż przy ziemi stężałej w bezruchu i chłodzie.
Powiedz mi. Powiedz… Kto ma mi cos powiedzieć? Ach, to ja sam do siebie tak szepczę. Szepczę wciąż w nawale słów, wypowiadanych jakby we śnie. Znam je na pamięć, tak jak umiem na pamięć słońce i wiatr. Tak jak umiem na pamięć deszcz. I moje ręce, którymi się obejmuję w samotnym tańcu. I moje oczy przyzwyczajone do przestrzeni. Do przestrzeni już bez ciebie. Do cichej przestrzeni, w której sen…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-01-01)
***
https://www.youtube.com/watch?v=BS5K_8ZFpgM