21 lipca 2024
Splątanie
Brat nie wiadomo kogo. Wielki brat. Ten oto brat z poluzowanego, łopoczącego w porywach wiatru gigantycznego baneru. Na ścianie wielkiego domu czyjaś obca twarz. Czarno-biała twarz upstrzona miliardem drobnych pikseli, tak jakby gazetowych kropek. Patrzy się teraz spod czoła tym swoim zdeformowanym dziwnie obliczem. Pomarszczonym srogo. Nie wiadomo kto. Czyj.
Dalekie echo sowieckiego testu nuklearnego o numerze 219 z 22 grudnia 1962 roku wstrząsnęło szybami ceglanego domu. Tego domu. Tego oto domu, którego ściany pokryła już pleśń rozkładu. I brunatna zgnilizna śmierci. I w tym domu. W tym gruzowisku ojciec leżał pijany na podłodze. Leżał pod kuchennym stołem w żółtawym blasku obskurnej żarówki. Tej oto żarówki pokrytej kurzem. Leżał pijany i mamrotał w kółko czyjeś imię. Przez sen. Poprzez pijacką malignę wykłócał się z kimś, żeby nie zasłaniał mu widoku przez otwarte szeroko okno. Okno otwarte na martwy step jedynie. Na śmierć. Szeptał wciąż i szeptał. Wykrzykiwał ostro i łagodnie. Niemal łkając i przymilając się wciąż do kogoś. Czegoś..: „Maria, Maria…” -- Co za Maria? (tak miała na imię jego matka, moja nieznana babka) Maria, a może Marianna? Nikt tego nie wie. Tajemnica została zabrana przez ojca do zimnego grobu. I w tym domu. W tym oto domu, w którym szyby pokrywały kiedyś mieniące się płaskorzeźby trzaskającego mrozu. Całe w czerwieni wschodzącego nisko i bardzo krótko trwającego słońca. W tym domu albo w łagrze, w którym żył i biedował zek Ivan Denisowicz Szuchow, jako dochodiaga, w tym swoim Jednym dniu Ivana Denisowicza. Albo i sam Sołżenicyn, zesłany na wieczne osiedlenie, gdzieś tam, nie wiadomo gdzie. W kazachskiej głuszy Kok-Tereku, czyli strzelistej topoli. Bądź jak Oleg Kostogłotow z Oddziału chorych na raka, który tylko na chwilę oszukał śmierć. Leżący pod cienkim kocem w dreszczach gorączki. I leżący na deskach podłogi pijany ojciec. Tak jak i Kostogłotow, który leżał na górnych deskach slipingu, kiedy tak wracał do swojego domu w szczerym polu osamotnienia. W szczerym polu śmierci. Kiedy tak jechał, poruszając w takt kołyszącego się pociągu swoimi ubłoconymi buciorami. Wracał tak ze szpitala. Wracał do siebie z oddziału rakowego. Ostatni raz. Ostatni…
Na kuchennym stole. Na pociętej żyletką ceracie w krasnale. Na zabarwionej nie wiadomo czym ceracie w renifery. Albo w gwiazdki spadające z nieba. A więc na tej ceracie rozlana plama alkoholu. I ta plama roznosząca nieprzyjemną woń… Leżący na podłodze pijany ojciec. Walczący desperacko z czymś albo z niczym. Obok niego tocząca się z chrzęstem w tę i z powrotem pusta butelka. Butelka trącana przez niego nogą w nerwowych skurczach. W konwulsjach delirium tremens. Trącana stopą w skarpetce z dziurą na dużym palcu. I woda kapała wtedy z kranu do blaszanego zlewu z rdzawymi smugami nalotu. Tykał cicho wiszący na ścianie zegar. Połyskująca niebieskawo bzycząca mucha uderzała wściekle o szybę zamkniętego okna, o żarówkę… Wciąż te ciągłe powtórzenia płynące z przeszłości. Te nieustanne reminiscencje. Moje. Nie moje wizje. Lecz czyjeś. Czyje? Tak jakby innego wcielenia splątanego ze mną na zasadzie skorelowanego stanu kwantowego. Dwóch bytów, które nie istnieją w tym samym czasie, ale mimo to istnieją obok siebie, równolegle.
Czy o mnie wie? Ja wiem.
Kiedy się ocknąłem z zapomnienia. Kiedy sobie przypomniałem, że trzeba oddychać, albowiem zapomniałem o życiu i moje serce stanęło znienacka w skurczu i trwodze śmierci. A więc w Nowosybirsku jechałem starym, pustym tramwajem. Choć może to było w Irkucku. Nie pamiętam, albowiem leżałem zbyt długo bez świadomości po upadku z trzeciego piętra. Leżałem w trawie. Na ziemi. Na trotuarze. Leżałem niemalże wszędzie. We fragmentach. W esach-floresach. Cały w wijących się nitkach obrzydliwości. Twarzą w korzeniach, w wielozielu woniejącym psim i ludzkim moczem. Jak przeżyłem? Nie wiem. Ale wiem, że zdychałem z pragnienia wiele razy. W każdym bądź razie tramwaj trząsł się w posadach, kołysał. I klekotał każdym poluzowanym elementem dość ubogiego wyposażenia. Chrzęścił skorodowanymi blachami. Stukał sypiącym iskrami pantografem. I wtedy w moich nozdrzach rozgościła się słodka woń roznoszona przez zagadkowego pasażera (którego wcześniej nie zauważyłem) Siedział skulony na przedzie wagonu. Albo to może było tylko złudzenie gorączkowej maligny. I wpadały falami przez otwarte okna całe roje motyli. Przelatywały z milczącym furkotem. Obsiadały jego głowę, ramiona, dłonie, machając skrzydłami szybko, powoli... I żyły jakoś tak kolorowo. I jakoś tak bardzo tkliwie.
Kiedy znowu otworzyłem oczy, te jakby zapiaszczone powieki, byłem znowu w Nowosybirsku, albo w Omsku. Gdzieś tam. Tam. W Błagowieszczeńsku, albo w Komsomolsku nad Amurem. Gdzieś tam. Albo nigdzie. Skądś tam szedłem. Skądś tam płynąłem cały w popiele dawnego czasu. W klaksonach samochodów. W zgrzytaniach tramwajów… Szedłem chodnikiem w dziurawym płaszczu w czasie jesiennego deszczu. Albo w samej tylko koszuli podczas upalnego lata. Dokądś. Dokądś… Dokądś… Szedłem chodnikiem pod oceanem błękitnego nieba. I w tym niebie białe żagle obłoków. Płynęły. I wciąż płyną. I w tym niebie słońce ogromne. Ogromniejące z każdą chwilą falą światła mijającą na złotych kopułach soboru. W prześwitach szeleszczących liści, w szybach, w źrenicach przechodniów...
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-21)
***
https://www.youtube.com/watch?v=jtmo0UOxvl0