Proza

Arsis


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

9 sierpnia 2024

Paroksyzm

W pokoju tym. Oświetlonym słońcem południa. Za regałem kurz i pajęczyny, kiedy otwieram go, jakby drzwi do drugiego pokoju. Za nim podłoga usiana gwoździami. Powbijanymi częściowo. Lezącymi. W kurzu. W pleśni. Zgniliźnie… A dalej, w ścianie, małe drzwiczki. Ku mojemu zaskoczeniu nigdy ich nie widziałem, nawet wtedy, kiedy nie było tu żadnego regału. Nawet wtedy, kiedy była tu całkowita pustka i biel ścian mżąca drobinkami kwarcu. Drzwiczki drewniane, albo z blachy. Zardzewiałe, skorodowane, zapiekłe w swoich zawiasach i w klamce. Naciskam ją. Zgrzyt. Trzeszczenie zawiasów. Poszło jakoś łatwo. W miarę lekko. Z małego lufciku obok wpada nikły promień słońca, którego też tu wcześniej nie było. Skąd się to tu wszystko wzięło? Czy to w ogóle jawa? Jeśli tak, to jakaś senna. Jawa snu tworzącego się i będącego dopiero w powijakach.

Za mną jakieś szepty. Świetlne promienie iskrzące na krawędziach przedmiotów. Za mną czyjaś obecność. Przyczajona. Szykująca się do skoku. W czeluści bezdennej. W przepaści długiego przedpokoju. W drugim pokoju. W tym drugim. Oddalonym o milion świetlnych lat. O całe eony. Kaskady czasu. To coś nieokreślonego, co promieniuje zagadką. Bardzo niskim brzęczeniem czarnej dziury. I słyszę dalekie tupoty, stukania, zgrzyty, jakby pazurem o ścianę. Za mną promieniowanie jonizujące skupione w małym punkcie. Skupione w miniaturowej gwieździe neutronowej. Takiej mikroskopijnej. Maleńkiej kropce. A więc to idzie za mną. Stąpa ciężkimi diablimi kopytami po moich śladach w rytmicznym rezonansie okiennych szyb. I w szmerze mnożących się nieustannie bakterii. Światło bijące od okien. Idące po skosie i w jaskrawych smugach. A więc miliony, miliony. Miliardy… Coś chce mnie dopaść. Ręka wyciąga się coraz bardziej. Moja. Nie moja. Cień na ścianie… Wspina się. Dosięga sufitu. Pajęczyn. Pęknięć. Zacieków…

To się wspina. Wyciąga…

Staję bokiem, ostrożnie, aby mnie nic nie zaskoczyło. I przeciskam się. Przechodzę na drugą stronę. I wnikam w głąb półmroku. W wąską gardziel jakiegoś prehistorycznego gada. W wąski korytarz pełen pajęczyn i pyłu. I przyspieszam. Coraz bardziej pędzę do nie wiadomo czego. Wiatr rozwiera moje nozdrza. Szarpie za włosy. Wiatr. Zatęchły skowyt sennej przepaści. Coraz większe przyspieszenie. Coraz większy szum. Osiadający na membranach moich uszu. Podmuchy szarpią za koszulę. Rozrywają poły…
I nie wiem kiedy. I nie wiem w której chwili dotarłem do granicy światów. Przede mną wielka brama ze stali i ołowiu. Kuta kunsztownie. Zatrzaśnięta. Opuszczona. Zamknięta na wieki. Lecz, otwiera się z piskiem zawiasów. Otwierają się wrota. A za nią postaci. Jakieś takie z przyszłości. Jednolicie szare uniformy. Kaski. Czarne gogle. Jakby spawalnicze okulary. Zapraszają mnie czyjeś ręce. Pospieszają. Przyspieszają. Poganiają, aby zamknąć za mną kurtynę. Tę granicę, co odgradza postępującą nicość od życia, choć podobnego bardziej do majaków. Do schizofrenicznych urojeń. Zwidów.
Okazało się, że przebyłem milion kilometrów, tak jakby buforowej strefy. A teraz już jestem wewnątrz. W otoczeniu obrońców. Lecz oto w punkcie obserwacyjnym nagłe poruszenie. Coś się porusza. Przemieszcza powoli poprzez bufor. Coś przeniknęło za mną. Wniknęło do tego tajemniczego wnętrza jak ten rój wściekłych os, szerszeni. Ale to nie jest żywe, ani martwe. To jest coś pomiędzy. Jakaś wegetacja.
Przeciskam się dalej w tym tłumie szarych klonów. Wystraszony nieogarniętym wyobrażeniem przestrzeni, w której jest wszystko takie ciężkie i bolesne zarazem. W której multiplikują się dotyki i szepty. Zasłony gestów. Symboli. I znaków. I wszystko jakieś takie zagadkowe. Niby wyjęte z katastroficznego filmu. Ale jednak nie do końca realne. Przekopuję się przez całe narośla nie wiadomo czego. Przez gęstniejące z każdą chwilą korytarze, tunele. Wojskowe punkty kontrolne obwiedzione laserowymi działami. Gotowe w każdej chwili spopielić za każde najmniejsze poruszenie. Za nieprawidłowe drgnięcie. Mrugnięcie. Za zbyt szybki oddech. Uderzenie serca. Za mną dzwony alarmu. To próbuje się wedrzeć. To. Albo coś. Coś nie wiadomo, co. Zbyt abstrakcyjne. Wyszukane. I to się przemienia. Próbuje się upodobnić do całej gromady jednakowych twarzy. Masek. Oczu…

To coś goni mnie nieubłaganie. Ale zatrzymało się nagle na ogrodzeniu. Zawisło na zasiekach podłączonych do prądu. Jakieś to dziwne. I groteskowe. Zamarło pod lufami atomowych dział. I skuliło się pod lśniącymi brzuchami wodorowych bomb. Przypadło do ziemi. Rozpłaszczyło się jak skomlący pies. Ale to tylko pozór. To blef. Taki perfidny podstęp. Już słychać szyderczy rechot diabelskiej maszkary. Poddaję się. Nie dam rady uciec. Albowiem to wiruje w powietrzu. Unosi się. Wyzwala to we mnie paroksyzm zwierzęcego lęku. To się unosi i pozostaje w nieustannym ruchu. Tak jak jądra atomów. Tak jak nieuporządkowane ruchy Browna. Ruchy cząstek w jakiejś zawiesinie czy wodzie. Widać tworzące się na wielkich planszach wzory. Ktoś coś pisze. Zastanawia się. Wzory wypisywane przez tęgie umysły. Matematyczne modele zaobserwowanego zjawiska. Ktoś próbuje za wszelką cenę rozwikłać zagadkę swoistych fluktuacji gęstości w bezpośrednim sąsiedztwie zawiesiny. To coś straciło jakikolwiek kształt. Stało się jedynie maligną chorego umysłu. Urojeniem. Spazmem cierpienia. To się unosi na cichych organowych dźwiękach. Coraz wyżej. Na takich ciągłych powtórzeniach. Na molowych tonacjach. Na akordach…Na strunach…

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-09)

***

https://www.youtube.com/watch?v=pFIBVcUj3Hc






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1