Proza

Karolina Obszyńska


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

20 lipca 2010

Milion zamkniętych herbaciarni


Prawdziwa miłość jest czymś wyjątkowym.
Zdarza się mniej więcej dwa albo trzy razy na wiek. Poza tym - próżność
lub nuda.

Albert
Camus

 
 
 Budziłam
się tuż po zaśnięciu i po omacku szukałam białych kartek, które z
zamkniętymi oczami  zapisywałam wyrazem ‘dzisiaj’.
Ktoś tuż nad ranem wkradał się do mnie  przez
ścianę i półszeptem odczytywał litanię jednego słowa, szeptał coraz
ciszej i ciszej, aż w końcu pryskał w powietrzu, zostawiając ślady
swojego aksamitnego, męskiego głosu na suficie.
Lekko przekrzywiałam głowę na lewo, zawsze do
zdjęcia i zawsze wtedy, gdy chciałam utopić się we wschodzie delikatnego
księżyca. Podczas gdy on wchodził do mojej sypialni na chmurze
wszystkimi otworami w ścianie, ja budziłam cytrynową kotkę, żeby zebrała
sprytnymi pazurkami wszystkie zagubione odbłyski, pokładające się na
drewnianej podłodze.
 
Nocą spacerowałam naga po parterze domu, który był
czarny jak sam środek piekła, wszystkie dźwięki i zapachy stawały się
wtedy po stokroć wyraźniejsze. Gasiłam światła i udawałam, że nigdy ich
nie było, żeby mnie nie kusiły włączniki.
Uczyłam się siebie i wszystkich rzeczy na pamięć,
poznawałam opuszkami palców i węchem kubki do herbaty, sztućce i
książki. Dotykałam noży i zastaw stołowych, które były wtedy jednakowo
czarne i jednolite, zarówno te drogie i piękne, jak te twarde i
bazarowe. Nigdy, tak jak podczas tych nocy nie doceniałam szlachetnej
delikatności przedmiotów. Papier zachowywał się dużo śmielej, kiedy na
niego nie patrzyłam. Słychać było koty wchodzące po drabinie i tempo ich
bezszelestnych łapek, słychać było nawet co myślą. Szkła dosadniej się
tłukły.
Próbowałam wyjaśnić światu, że schodzenie po
schodach przy świetle nie wymaga patrzenia na stopy, ale gdy tylko ono
zgaśnie, w ludziach budzi się niewyjaśniona panika i oni wszyscy wtedy
sądzą, że nieostrożne zbieganie w dół musiało im się śnić.
 
Nocą istniałam. Ja i siedem moich cieni na
półokrągłym suficie, na którym spało pożółkłe słońce. Piłam wódkę z
kruchych porcelanowych filiżanek, brałam głęboki wdech, wypijałam
haustem sto mililitrów i wydychałam z ciepłym powietrzem. Dystyngowany
alkoholizm, tanie trunki z drogiego szkła; co noc od chwili gdy księżyc
dotykał brzuchem lewej części okna oddawałam się tej wysokoprocentowej
orgii, w sukience bez metki i szwów.
W chwili gdy mój złoty wyznacznik czasu
przeskakiwał na jednej nodze na drugą stronę okna, wychodziłam na
spacer.
            Znałam takie
miejsca, do których przychodziły umierać koty. Zwijały się w puchate
kłębki tuż pod murami starej mleczarni, zasypiały niewzruszone końcem
świata, a ich aksamitne wąsy opadały jak wargi, z których ktoś zmazuje
uśmiech. Wieszałam się tam, tuż pod dachem budynku, w idei hołdu śmierci
niezawinionych. Po paru tygodniach całe podwórko było mną obwieszone,
kiwałam się na wietrze i ślepo wpatrywałam w horyzont.
Na ulicach leżało pełno niedoczytanych książek i
nierozsądnie wydanych pieniędzy. Księżyc stawał się z każdą nocą coraz
mniejszy, ktoś kradł go kawałek po kawałku i upychał do ceratowej torby,
między tłuste mięsa, nieżywe ślimaki i zbrukane krwią noże.
 
Lubiłam spacerować po świeżo narodzonych,
ociekających zieloną farbą trawnikach i ścieżkach autostrad. Na
skrzyżowaniach dróg, wyrastały z ziemi długonogie zegary, cyferblaty
kierujące twarze ku słońcu jak pierwsze, wiosenne kwiaty; wskazówki
obracające się jak szalone, każda w  wybranym
przez siebie kierunku.
W chwili stworzenia świata, na dziedzińcu
wybudowano żółty domek, nieco mniejszy niż główka igły. Ustawiały się
przed nim hałaśliwe kolejki zagubionych twarzy bez wyrazu. Wślizgiwały
się do środka, jedna po drugiej, mechanicznie, za każdym razem gdy
wrośnięty w podłogę młodzieniec, naciskał czerwony guzik swojego swetra.
W środku stało masywne biurko, w którym mieszkały myszy. Tysiące
szufladek, drzwiczek i komór, a w nich przepychające się wypisane
długopisy. Na biurku leżały metalowe zwoje pergaminu i lekkie, czarne
pióro z ogona diabła. Zmęczone wieloletnim czekaniem twarze, chwytały
piekący pisak i wypisywały na nieśmiertelnym papierze prośby do bogów.
Zalewały się łzami jak słodkim winem, błagały o lekkie słońce, ciężkie
upały, umiarkowane chłody i ulewne deszcze, o blade śnieżyce, miłość i
nienawiść, o spokój i wojnę, cukier i sól. Biedni, o dziurawe kieszenie w
marynarkach bogatych, a bogaci o dobrą passę; samotne żony o więcej
wolnego czasu swoich zapracowanych mężów, a ich zranione kochanki, o
bardziej absorbującą  pracę dla żon.
Bogowie są litościwi i godzą się na wszystko.
 
 
Na Placu Mimetyzmu rozciągały się stare, lekko
nadgryzione przez kloszardów krawężniki. Rozrzucone po skruszonym jak
lód chodniku wylegiwały się dźwięki, które próbowały udawać kolory.
Oplatały sobą kwiaty i rumieńce.
W centrum placu siedziały cztery potężne, oblane
gorączkowym potem i zimnym rumieńcem, nogami zahaczające o inny poziom
ziemi, a plecami o grafitowe tło nieba; siedziały niewzruszone deszczami
i zanieczyszczeniem środowiska – krzesła. Krzesła, które siedząc tak w
chwili najgroźniejszych trzęsień ziemi i najdłuższych wojen świata, nie
pozwalały się  dotykać aż do chwili, gdy wszystkie
tętna świata unormują się, a krew bulgocąca w żyłach utopi serca
ciepłymi strumieniami.
Siedmiu mężczyzn zszywających poranione powietrze,
stało dookoła krzeseł i przekłuwało atmosferę posrebrzanymi igłami. Spod
ich palców wychodziły przepiękne, zgrabne kobiety, dotykały ziemi
przezroczystymi stopami i z falstartem biegły przed siebie jak szalone. W
szale biegu, w nieopanowanej energii kołowrotka, zderzały się ze sobą
głowami i odskakiwały na kilkanaście milimetrów w głąb Ślepej Uliczki. Z
odległości wydawały się sobie arcyzabawne, wybuchały więc gorącym
śmiechem jak lawą wulkanu, patrzyły się w swoje szarozielone oczy i
rwały włosy z głów. Po tygodniach rechotu mdlały ze zmęczenia, lub
kurczyły się z powodu bólów brzucha. Te, którym udało się pokonać próbę
wytrzymałości stawały się ofiarami męskich zamachów. One pod groźbą
ścięcia czarnych rzęs musiały ocierać się o szkarłatne lustra, w których
ich twarze stawały się nagle smutne; miały krawaty we włosach i
czerwone wstążki na biodrach, szminka ześlizgiwała im się z silnie
ukrwionych ust, jak wstążka po gładkich udach, wzdłuż kolan i falujących
łydek, aż do kostek.
Bransoletki na kostkach, jak zbyt  długo
ukrywane tajemnice, zaczynały brzęczeć i błyszczeć w rytm włosów
wzruszonych na wietrze.
Kobiety penetrowały kieszenie męskich spodni, ale
oni nigdy nie patrzyli niżej niż przed siebie i szyli dalej, bardzo
grubymi nićmi.
 
Moje nogi tańczyły wtedy na ich stołach, stopa ze
stopą, plątały się w kłębki wełny i prosiły do tańca własne cienie;
miałam przydymione oczy, przydymione makijażem i papierosami, ale
spojrzenie wypalające źrenice z oczu innych kobiet.
One, kobiety z odległej Krainy Wysokich Obcasów
zrobiły kiedyś coś bardzo złego i świat naznaczył je kainowym piętnem,
miały na sobie niewidzialne znamiona wstydu, pod obojczykiem i na szyi,
za krótkie sukienki, jedwabne i miękkie, w kolorze ich śniadej skóry,
obsceniczne podbródki i przydługie grzywki, kaleczące spojówki.  Najbardziej jednak skrzywdzono je podległością męskim
dłoniom. Dla nich prawdziwa śmierć zaczynała się w momencie zejścia na
ziemię.
 
 
 
W małych
herbaciarniach spotykali się dalej, one – niczym nie sprowokowane,
prowokowały same znad blaszanych, przybrudzonych filiżanek o dziwacznych
kształtach, łowiły własne rzęsy z wnętrz diabelskich pojemniczków i
chichotały figlarnie, udając zachłyśnięcie. Oni nie potrafili
powstrzymać się przed dotknięciem ich włosów i zawadzeniem niesfornych
kosmyków za ich uszy. Trzymali dłonie pod guzikami lnianych koszul i
odwracali głowy. Na ścianach porozwieszano małe karteczki w kształcie
serc, rymowane wierszyki i gwoździe do trumny dla nieszczęśliwie
zakochanych. Z sufitów zwisały wypalone papierosy na niewidzialnych
nitkach, karnawałowe maski zbrodniarzy i podarte poradniki randkowe. Po
blatach i stolikach biegały kochliki, które wsypywały za dużo cukru do
herbat i zaśmiewały się do rozpuku, plując na talerzyki. Oni i one,
zmieniali się za każdym razem, gdy zegar wybijał północ, przychodzili
inni, mniej lub bardziej zapatrzeni w przestrzeń, ale zawsze tak samo
upozorowani.
 
Tak naprawdę nigdy żadne z nich nie dowiedziało
się, co to jest miłość. Wszystkie uciekające na boki spojrzenia i
wymuszone półsłówka quasi-komplementów były jodłującym wołaniem o
rzeczywiste uczucie, wwiercającą się w sumienie skargą samotnych, którzy
wiedzieli, że jest tylko jeden sposób.
 
Miłość można wypić tylko z prawdziwą herbatą, z
prawdziwego kubka; przechylić ją i wlać do środka siebie, żeby poczuć
ją, zamiast zdradliwej krwi. Każda kobieta i każdy mężczyzna marzyli o
tym dobrym smaku, jak o niezdobytym szczycie najwyższej i najbardziej
enigmatycznej góry wszechświata.
 
Był tam kiedyś ktoś, kto nie widział niczego poza
oczami w których utkwił, ale to zdarzało się raz na tysiąclecia i
właśnie dlatego, wszystkie tego typu herbaciarnie plajtowały chwilę po
otwarciu.
Sosnowe stoły bez obrusów i ściany w pastelowych
tapetach, małe lady i filigranowe okienka, w których od czasu do czasu
ukazywały się zagubione postacie, szukające wielkiego doznania.
 
 
Widziałam tam kiedyś
człowieka.
W jego oczach otwierał
się inny świat. Widać w nich było tysiące miejsc, które jego już
poznały, ciągnące się wzdłuż powiek rozleniwione plaże, ziarenka białego
piasku, które tarł pięściami, bo szczypały go w oczy. Za murami nigdy
nie przegranych brwi toczyły się spokojne lata samotnego życia w zbyt
ciasnym milczeniu. W jego źrenicach zieleniały z zazdrości wszystkie
lasy ziemi, otwierały się dwadzieścia dwie bramy wejściowe i długie
korytarze, prowadzące do tylko jednej bramy wyjściowej. Rzęsy opadające
lekko na oceany tęczówek, rzęsy niespokojne jak największe fale
najbardziej wzburzonych wód.
W jego oczach obracały się globusy krajów, które
miał jeszcze odwiedzić, napuszone walizki, w które upychał plecaki;
piętrzyły się bilety, których nigdy nie skasował i porozrzucane
notatniki z wypraw, których już nigdy nie zapisze. Mogłabym podbiec do
niego wtedy i usiąść razem przy stoliku nie zajmowanym od tysiącleci,
ale ktoś zamknął jego górzyste powieki błyskiem flesza.
 
Dzisiaj? Ale cóż to jest dzisiaj. Dzisiaj, w którym
jedyne co mi pozostało, to otwieranie małej szufladki w komodzie przy
drzwiach, chwytanie jej za owalny uchwyt, chwytanie jak ostatniej deski
ratunku i porywanie ze sobą z całą siłą fizyczną, i z całym brakiem
poszanowania dla środowiska naturalnego. Otwieram ją, jakby to był
główny i najważniejszy, najbardziej bolesny i najgłośniej celebrowany
moment dnia, otwieram i wyciągam tamtą fotografię. Tyle czasu minęło, a
ja wciąż nie mogę sobie darować, że nie wiem kto mógł zrobić mu takie
zdjęcie. Patrzy z niego, jak z tamtego małego okienka herbaciarni,
patrzy na setki lat, które minęły i wzrok zawiesza mu się na tym jednym
dniu.
Ktoś naciskający spust migawki, zimny jak lufa
rewolweru, odebrał go całemu światu, mnie i najpiękniejszemu obrazkowi w
oknie malutkiej herbaciarni, w które wpatrywałam się chwilę przed tym i
już ani sekundy dłużej.
 
 
 
Widziałam tam wtedy człowieka.
Ale nic z tego, naprawdę.
Umarł. Zupełnie nie ma już o czym mówić.






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1