Andrzej Talarek, 12 września 2012
Wysysa mnie ze snu każdego ranka. Niezmiennie.
Wektor zmienności, jak nurt Rzeki, do której ni razu
nie wszedłem w obawie, że płynie, i że stanę się nurtem
i zmiennością.
Póki co, chwytam nadbrzeżnych kamieni,
z determinacją potencjalnego topielca szukając
stabilnego punktu dla nóg, rąk, umysłu. A
nadbrzeżne wystawy oferują stabil gładź, stabil lek,
stabil krem, stabil forte, stabil buty.
Małą „stabil” stabilizację.
Jest z nią jak ze słowem rewolucja, które utraciło kły,
występując w niezliczonych metaforach dopełniaczowych,
reklamujących majtki, podpaski i kaszkę manną,
z którego zmyto krew pokoleń,
ofiarując zamiast szminkę czerwoną jak prostytucja.
Stabilizacja niczego. Nijakich słów, czynów, temperatur,
metafizyk, pogody, krajobrazu, wiary.
Pięćdziesiąt lat nieustannej stabilizacji. Braku zmiany.
Dorosłem. Mam dom. Samochód. Pracę.
Duże dzieci i żonę. Dziś mogę zostać rewolucjonistą.
Wejść do rzeki. Ona także zmywa krew.
Rozumiem, że rewolucja oznacza zmianę.
I rozumiem także, że młodzi nie rozumieją.
Bo czy można zostać rewolucjonistą,
mając kredyt hipoteczny?
Andrzej Talarek, 10 września 2012
Jestem człowiekiem z ziemi. Dłońmi sprawnymi jak szpony
zagarniam jej garście i rzucam za siebie. Owocuje.
Właściwie to wydaje plon: owoców, jarzyn i ziaren. Myśli.
Zamykam je w zasłoniętych komorach, labiryntach.
Niepotrzebny zbytek lat urodzaju.
Jestem człowiekiem z prochu, pokryty prochem.
Powstałem i obracam się, patrzę, a tu horyzont
jak rozpłaszczone koło kredowe. W środku ja.
Nie przestąpię. Nie krzyknę. Głos uwięzły jak ptak.
Na sznurku zwisa słomianą odpustową zabawką.
Ze słońca. Parzy.
Jestem człowiekiem uwięzionym w sobie. Przeszukuję
pokoje mojej imaginacji, obrzydzenia, śliniącego się,
lepkiego seksu, strachu. Szukam idei, której poświęcę
życie. Szukam i nie znajdę. Jestem telewizyjny. Błądzę
po kanałach, pełnych gówna. Słowa. Sumienie. Czy mam?
Obłożyłem kataplazmą z chrzanu, soli i octu serce. Śmierdzi.
Może ktoś wbije nóż, choćby Szatan. Uczyni mnie na chwilę Józefem K.
Tak napiszą przed zakończeniem procesu. Zabójcy.
Tylko na co można skazać kreta? Na wieczne ciemności?
Wieczne zamknięcie? Labirynt?
Andrzej Talarek, 9 września 2012
Muszę coś napisać na przebłaganie
poezji, która odeszła jak zdradzona żona,
nieledwie trzaskając drzwiami, chociaż to były jedynie
okładki zapomnianej książki.
Muszę coś napisać na przeprosiny tych dni,
z których nie wyłowiłem najmniejszego słowa,
nie wywąchałem nuty zapachu rozrzuconych liter,
tak przydatnych do opisania kwiatów i miłości,
nie zachwyciłem się gwiazdą,
kończącą kolejny dzień.
Muszę coś napisać na ponowne przywitanie
przyjaciół poetów, o których zapomniałem,
jakby byli jedynie szeregiem liter w imieniu,
a nie bukietem pięknych umysłów,
stwarzających światy jak bogowie.
Wszak na początku było słowo.
Piękne. A ja zapomniałem.
Pozdrawiam znowu wszystkich.
Andrzej Talarek, 14 lipca 2012
Pracuję pięć dni w tygodniu. Zaczynam w środku
pierwszego dnia, a kończę przed szabasowym wieczorem.
Nie stwarzam zieleni drzew ani dzikości zwierząt,
poszumu traw ni łagodnej pieszczoty ziół, wszystko to zastałem,
a światła wielkie i mniejsze mieszają moją świadomość
jak poranną jajecznicę życia.
Kiedy upływa wieczór i poranek, dzień piąty, na progu szóstego
nie mam już siły na miłość, którą nazywają seksem.
Nie stwarzam więc człowieka na swój obraz i podobieństwo.
Zresztą, mam już dorosłe dzieci, a moja żona, niczym Sara,
nie oczekuje aniołów, pukających do drzwi.
Pięć dni tyram w pracy, która ma pierwszeństwo
przed świadomością stwarzania. Codzienna harówka.
Chociaż się staram, to nie wiem nawet, czy wszystko
co czynię, jest dobre.
Pięć dni. Pierwsze pięć, choć zaledwie pierwsze.
Żadnej doskonałości, jak w sześcioramiennej gwieździe
Dawida, ścianach sześcianu, stopach heksametru,
w cyfrze sześć.
Oby po piątce jak najwięcej zer.
Ja, stwórca zer na papierze!
Urobiony jestem jak biblijny wół. I tak co tydzień.
Bez końca. Choć Bóg tylko sześć dni i święto do końca świata.
Jak w Biblii. Stwarzając, stworzył stwórcę. Mnie! Mam Go wyręczać?
Patrzy kpiąco, jak tworzę
swój świat? O którym słowa nie ma w Genesis.
Czyńcie ziemię sobie poddaną.
Czy doczekam emerytury?
Andrzej Talarek, 6 lipca 2012
Kiedy delikatnie odchodzi natchnienie,
pozostawia ramy dnia wyciosane z kawałków
sosnowego drewna, na ścianie pobazgranej graffiti,
z plamami zaschniętej rdzy albo krwi.
Nie trzeba zatrzymywać delikatnych słów,
malowanych na niebiosach obrazów,
kamiennych posągów, które ledwie zbierają się
do ciężkiego chodu.
Pozostawią po sobie miejsca, w które nic niewłaściwego
nie wmówisz, nie wmalujesz, nie wrzeźbisz.
Będą czekały z wyobrażeniem doskonałości,
niewidzialnej, jak myśl lotnej, dokształtowanej,
która zajmie miejsce przeznaczenia.
Andrzej Talarek, 24 czerwca 2012
Przesilenie wiosenno-letnie, a gwiazda polarna
bożonarodzeniowo zatknięta na dębie.
W kupalnym kielichu, utoczonym z ciemniejącego zachodem nieba
i koron królewskich drzew, tonie łuk księżyca,
jakby połówka świętojańskiego wianka,
jeszcze nie wchłonięta przez nurt czasu,
albo gasnąca obręcz sobótki.
Takie niebo zdarza się raz w roku, najczęściej zimą,
a tu pogodna noc, wielki ogień podsycany pragnieniem
ciepła i oczyszczenia, gromada ludzi, młodych i starców,
i muzyka, na dwie harmonie i dwie gitary.
Ogień odbija swoje iskry w zwierciadle nieba,
tworząc marzenia gwiazd.
Niedźwiedzica wypełza znad lasu,
strasząc jagnięta, wtulone w trawę.
Dwie kobiety obejmują harmonie, jakby przytulały mężczyzn.
Wyczarowują z nich dźwięki pieszczotliwe, głaszcząc czarno białe
klawisze, jak dnie i noce, jak miłość i rozpacz, jak zło i dobro.
Mężczyźni wtórują, uderzając w struny gitar i głosami harcerzy,
albo rycerzy z pogranicznych stanic lub obrońców granic,
które stanowią co dnia, śpiewają kobietom bez słów
o słońcu, miłości i radości,
których tak niewiele na co dzień.
Nie da się ubezpieczyć życia od śmierci,
nie da się miłości zakonserwować w lodówce dni świątecznych,
nie ucieknie się od bólu ciała i duszy,
nie będzie niczego, co nie ma końca, co można wyliczyć,
skalkulować, zabezpieczyć i przenieść w nieskończoność
Ale życie to nie ulica rozpaczy,
życie to polna droga,
przy której urodzaj i płodność, radość i miłość,
smutek i rozpacz, słońce i księżyc, ogień i woda,
żywioły życia.
Tańczą wokół ogniska młode kobiety. Śmiech i powabny ruch.
Opowiadają o czasie, który minął, o miłości, która się zrodziła i umarła.
Łagodna okrągłość, uśmiechnięta delikatność, samotność.
Dalekie miasto nad lasem zakłóca światłem ciemność ducha drzew.
Każdy okazuje drugiemu radość, uśmiechem przykrywa ból,
który jest. Odpędza tańcem i śpiewem rozpacz,
która wlewa się w kielich lasu,
jeśli tylko zamknąć oczy.
I obfitość jedzenia i napojów,
jakby zwiastuny plonów, płodności,
która nadchodzi, przypomnienie płodności,
która minęła.
Andrzej Talarek, 21 czerwca 2012
Mam sześćdziesiąt dwa lata.
Chociaż starzy ludzie mówią -
jakby przez chwilę chcieli upoetycznić rzeczywistość
lub skumulować swój żal za minionym w najmniejszej ilości słów -
że czas przeleciał jak „z bicza strzelił”,
ja nie kompresuję życia
w płaskich ogólnikach.
Jego rozległość w czasie jest jak bezkresne pole,
na którym miliony ziaren zamieniają się w plon, rzucone,
często poza moją świadomością i nie moją dłonią.
Ile jest tych, które przeleciały mi przez palce,
wyciekły dziurawą kieszenią, ile,
które z pieczą wtykałem w bruzdy urodzaju?
Czy może kiełkują jeszcze ziarna mojego ojca,
dziada, wszystkich z których ja
i zdania, które wypowiadam?
Wierzę w żniwo, które nie wiadomo kiedy i gdzie,
ale może nie o żniwo tu chodzi?
Może tylko sianie i dojrzałe ziarna
wysypujące się z kłosów na ziemię,
prawdy, przenoszone z czasu w czas, z dłoni w dłoń,
ze zdania w zdanie?
Gwiazdy ziaren nanizane w warkocz czasu, jak sekundy i minuty.
Tego czasu wiecznego, którego kawałek nam dano,
otoczono nim szyję i dłoń,
zaślubiono z kawałkiem wieczności.
Jak można narzekać na życie, że krótkie?
Że przeleciało niezauważone?
Pijani woźnice wielkich gwiezdnych wozów
rozpuszczają się w mlecznej drodze niebytu,
nieurodzaju, gdzie ziarna, jak zgasłe gwiazdy
niespełnionych życzeń, umierają
w okamgnieniu.
Poeci trwają, gubiąc dla innych, zostawiając.
Zajęczymi uszami wyławiają z niebytu tajemnice.
Zwilżone śliną słów jak otoczką przeciwko suszy,
przetrwają i plon wydadzą, rozciągając czas istnienia.
Andrzej Talarek, 9 czerwca 2012
Nie lubię poetów cierpiących
na niezrozumienie, brak akceptacji,
zaparcia wszelkiego rodzaju, także judaszowe.
Pisanie poezji to zabawa słowem i ideą,
z której zawsze wynika mniej niż chcemy,
czy to dla naszych dzieci, cywilizacji, czy idei samej,
a już na pewno dla pieniędzy.
Zwyczajna radość pisania ciągów słów,
upakowanych różnie, przypudrowanych,
za którą rzadko przychodzi uznanie, zarezerwowane
cezarom, którym wystarczy powiedzieć trzy słowa.
Dlatego nie powinno się go oczekiwać.
Nie lubię poetów zawistnych
wobec poezji innych poetów, kiedy widzę,
jak wiele napisano pięknych książek dla nikogo.
Kupuję je po zredukowanej uniżenie, jak głowa żebraka, cenie.
Są piękne pięknem porzuconych kociąt.
Tulę je do oczu, wchłaniam ideę, która je powołała
do istnienia, jajo zapłodnione pięknem i abortowane.
Cieszę się, że uratowałem życie kruche niczym papier.
Choć nie moje, kładę w łóżeczku dziecięcym,
tulę w cieple szeptu myśli. Cieszę się, kiedy zaczyna mówić,
ogrzane miłością, sierota.
Kocham poetów, którzy kochają poezję
dla niej samej,
dla radości pisania i czytania.
Andrzej Talarek, 13 maja 2012
„A gdy otworzył pieczęć piątą,
ujrzałem pod ołtarzem dusze zabitych
dla Słowa Bożego i dla świadectwa, jakie mieli”.
Usta ich były otwarte, a śpiew, którym karmili ptaki,
leżał pokruszony wokół, jakby ziarna pszenicy.
Cisza była z pól zielonych przeniesiona.
Jeszcze odciśnięte w niej kopyta jagniąt
dowodem były na niewinność,
lecz nikt ich nie słyszał.
W pomieszaniu słów i poplątaniu języków
jedynie śmiech fałszywy brzmiał przeraźliwie,
jak wyrywany język fałszerza monet.
Nie było już bożego i cesarskiego.
Nad wszystkim wisiała twarz cezara,
wykrzywiona w grymasie okrutnego uśmiechu.
Kwiaty były piękne tej wiosny.
Pachniały całą miłością odchodzącego świata.
Ich zapach mieszał się z zapachem krwi,
tworząc na niebie znak nadchodzącej pogody.
Na linii horyzontu kobieta i mężczyzna,
trzymający dłonie w dłoniach, unosili w górę
dziecko, które miało się narodzić.
Andrzej Talarek, 6 maja 2012
Jak bardzo jestem, kiedy stoję na krawężniku,
a za mną śpieszący w obojętności tłum ludzi,
a przede mną wypełniony żelazem potok aut?
Mały delikatnością ludzkiej tkanki
czy wielki myślami budującymi mosty
uśmiecham się do żółtego mlecza,
którego wiatr rzucił na trawnik środka drogi,
by trwał i świadczył o potędze życia.
Jakże piękny jest ten pospolity kwiat,
jeśli miejsce ekspozycji wybierze znawca Natury,
a oglądającym go jest poeta lub filozof.
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.