23 kwietnia 2017
uśmierciny czyli 100 lat później
Przygotowania szły całą parą. Śmieszne. Przecież bywało, że para szła w gwizdek, ale kto to dziś rozumie. Już wszystko jest elektryczne i ekologiczne. Siostra katka była zawsze ładnie ubrana. Nawet przesadnie ładnie. Ponieważ wystawiona była na ustawiczne kontakty, ze starszymi zazwyczaj obywatelami, musiała prezentować się jak najbardziej elegancko wręcz nobliwie. Od kiedy zakazano stosowania środków przeciwbólowych, zawsze znalazł się ktoś, kto nawet w okresie obowiązywania karencji, próbował wyłamywać się dobrowolnie z przyjętego planu, zrywać oficjalnie zawartą ze służbą zdrowia umowę. Czasem zaocznie lub, jak kto woli, per procura. Katka reprezentowała najważniejszą chyba instytucję, która teraz była najbardziej, jak tylko można państwowa i rozliczano ją przede wszystkim z dokładnego wykonania harmonogramu przez przydzielonych jej podopiecznych. Słowo państwo nie miało już swojego pejoratywnego znaczenia, a przyczyniły się do tego transnarodowe, postępowe ruchy, które porwały po prostu ludzi w kierunku przeżyć co najmniej pięknych, wzniosłych, a do tej pory niedoświadczanych przez ogół zwykłych obywateli. Nie używano już słowa masy, choć wiadomo, że one stanowią najważniejszą siłę sprawczą. Jeśli są tylko dobrze kierowane. A przecież wszystko zależało od przepływu informacji. O tym wiedzieli wszyscy wielcy władcy, teraz zaś wiedza o pozytywnym wpływie właściwego ukierunkowania strumienia danych, stała się powszechna. A to skłaniało do wzajemnego wspierania się w wyznawanych głośno i po cichu poglądach. Wystarczyło uważnie słuchać, by w odpowiednim momencie z gorliwością potrzeć zielone lub czerwone pole wyboru podręcznego publikowacza. To wynalazek na miarę XXI wieku, ale o nim później.
Wojciech przebywał teraz na łonie rodziny. Od miesiąca nie musiał już pracować. W ręku treściwajcha, kanapa a w pobliżu kuchnia, czyli trójkąt bermudzki. No może nie trójkąt, była jeszcze ukryta przydziałowa - taka druga połowa jego życia. Nic nie mogło być zwyczajne. Bywały i dwie, i trzy połowy, zależnie od zasług. Ale to przecież tylko forma spędzania wolnego czasu, którego było coraz więcej.
Tak, planowanie rodziny od tej drugiej strony było znacznie efektywniejszym środkiem, zarówno socjalnym, jak i ekonomicznym, lepszym niż wszystkie programy zakazu i nakazu aborcji, nie mówiąc już o chemii farmaceutycznej. I co ciekawe, spotykało się z dużym poparciem obywatelskim. Co referendum, to rósł wskaźnik. Naprawdę.
Czułem teraz nieodpartą chęć polizania. To jedyna właściwie forma przyjmowania leków, która nie jest reglamentowana. Na bazarach można było kupić lizawki o różnorodnym składzie i w rożnych wielkościach. Oficjalnie dla zwierząt. Nauczyłem się charakterystycznie mrugać prawym okiem lub ostentacyjnie oglądać się za siebie. Mowa ciała, potem nazwa i cała reszta to tylko rozliczenie. Od razu do kieszeni. Nieliczne miejsce, gdzie przyjmowano pieniądze. To w istocie podziemie medyczne, które dostarczało wszystkiego w każdej formie. Nikt nie poznał pełnej różnorodności produktów ani ich pochodzenia, ani pomysłowości maskowania. Dlaczego tak musi być? Kto odpowie. Mówi się - życie, ludzie dobrowolnie przyjęli zobowiązania swoich idoli jak swoje i szybko okazało się, że te zobowiązania są zupełnie fikcyjne i to dla wszystkich. Ludzi i idoli.
Wyszedłem zamyślony z publikowaczem w ręku by od razu przypiąć się do wolnego elektrobieżnika. W pobliżu para wymieniała pomiędzy sobą nieme gesty. Widoczne było, że kłócili się. W każdej chwili mógł się pojawić któryś z obywateli ze strefy W podnoszący w charakterystyczny sposób dwa palce i dający w ten sposób do zrozumienia, ze rozmowa zdaje mu się głośniejsza niż przepisowe 80 decybeli. Uwielbiali takie interwencje. Hałas niszczy ludzi, można było przeczytać na każdym elektrobieżniku, a i w zbiorowych wielobieżałkach nie brakowało przypomnień. Nawet bez czynnej roli obywateli ze strefy W można było panować nad swoimi emocjami. Każdy publikowacz miał taką funkcję, ale nie wszyscy chcieli się podporządkować.
Lubiłem jeść. Zazwyczaj wszystko razem. Jadłem w ogniu bezustannej krytyki, która zdawała się coraz głośniejsza, w oparach jadu sączonego przez protezę najnowszej generacji, a której wcale nie było, co wcale nie przeszkadzało w jej używaniu, bo zawsze wyglądała jakby była. Czy to był wyraz lekceważenia a przynajmniej grubiaństwa, bo mieszałem różne dania jakże delikatnie dostrajane do subtelnego poczucia smaku i powonienia, a także dla rozkoszy oka. Ja myślę, że to nie prezent dla zjadaczy, ale samozadowolenie dla kucharki, metoda wyrażenia uczuć i samospełnienia. No i ta stała krytyka unicestwiała przeistaczanie kilokalorii w sferę uczuciową. Chyba jest tak, że przecież nie mamy żołądka z przedziałkami. Ciekawe jakby grać, dajmy na to, na okarynie i przez odbijanie się potraw o różnych smakach, generować refluks kolorowy, koloraturowy. Raz buraczki, potem pomidorek a następnie deserek, obiad podzielony na frakcje smakowe, rejestry polifoniczne. No i potem już bardziej zaawansowane sztuki, ewentualnie akordy, nowe kompozycje wydobywane z wnętrza mniej lub bardziej głębokiego. Radosne skurcze górnego i dolnego żołądka. A rzeczywistość taka prostacka, mam jeden przełyk dla jakże wielu arcydzieł kuchennej sztuki, potem jeszcze kilka metrów i już zupełne dno obyczajów, problemy niewymowne, niczym gacie w języku przodków. No, trzeba będzie wystąpić o jakąś zmianę, tylko czy mu przydzielą w okresie karencji, a jeśli już, to kogo.
Wiele spraw się uprościło. Wojciech miał już swoje lata, ale i pamięć niezłą. Papierosy, to najczarniejsze wspomnienie, wyeliminowano w bardzo prosty sposób. Uzależnieni mogli przeprowadzić się do komór dla palących za darmo. Ale na zawsze.
Chyba z gościnności uchwalono przemienny kierunek pisma. Już dziadek Wojtka miał pomysł, aby co drugi wers czytać od lewej do prawej, a każdy kolejny od prawej do lewej i na przemian. Mówił, że czyta się o wiele szybciej, bo oko nie traci czasu na ruch powrotny. Czytanie takie jest także o wiele zdrowsze, nie generuje oczopląsu. No i można utrzymywać wysokie tempo pochłaniania treści. Jej akumulacja niekoniecznie była równoległa ze zrozumieniem, ale w dzisiejszych czasach nikt tego nie wymagał. Nawet przeciwnie. Te wyjaśnienia powinny mi wystarczyć do zrozumienia nowoczesnych przemian a nawet do ich więcej niż pełnej akceptacji. Czułem też jednak, że to był daleko idący kompromis w docieraniu się, jakby małżeństwa lub wielożeństwa. Zazwyczaj takiego z rozsądku, ale różnie z tym bywało, zwłaszcza u niedojrzałych.
Ale pomimo zdrowego rozsądku, takie o sobie miałem zdanie, przechowywałem na strychu papierową książkę z XX wieku. Dotyk, szelest, obcowanie prawie z sacrum a jednocześnie poczucie winy. Takiej obywatelskiej, państwotwórczej. Książka nie była zakazana. Względnie łatwo osiągalne były także teksty amerykańskie mimo, że dla ich pozyskiwania trzeba było otrzymywać licencję i zdawać egzamin z umiejętności czytania po angielsku. Śmieszne, aby udowodnić komisji, że się w istocie niczego nie rozumie, trzeba było dokładnie zgłębić publikacje i manipulować ekspertami od dopuszczania. Przewrotne, przecież to oni dbali o nas. Przynajmniej tak pewnie sądzili. A może nie, po prostu cyniczni czekali na szelest argumentów. Tu nic się nie zmieniło.
Znałem gościa, którego jedyną czynnością dnia było wymyślanie nowych słów. Czasem przeglądał stare książki. I jeszcze mu płacili. Praca była jednak niebezpieczna. Zawsze ktoś się mógł obrazić w tym koglu-moglu, skojarzyć jakieś zaschnięte na dnie echo, wyskrobać brudny osad historii. Nawet głupie skojarzenie i od razu skok do gardła i nożem. Zakręconym. A wiadomo, że niczego nie da się okryć, schować za kurtyną, cała władza jest naga. No, oprócz tej prawdziwej. Jednak się buntowali nie wiedzieć czemu.
Pod centra rozrywkowe przychodziły dziewczyny żądne przygód. I nieraz trafiały na nieźle rozochoconą grupę wyrostków. Euromilicja nie interweniowała w myśl niepublikowanych porozumień dotyczących centrów rozrywkowych. To jak specjalne strefy ekonomiczne, takie NoGo, gdzie nie obowiązuje zgnuśniałe prawo antykorupcyjne ani żadne. Bazary całego świata zawsze opierały się prawu, zawsze możliwe było kupno wszelkich dóbr konsumpcyjnych z zakresu tzw. małej stabilizacji, a podobno i dużo więcej. Prawdziwy inkubator przedsiębiorczości. Kwitł podobno handel żywym towarem. Zamachów właściwie już nie było. Chętni wykonawcy zawsze mogli powędrować na jeden z placów rozrywek, gdzie pod okiem innych z kolei ekspertów mogli zdawać egzamin z odwagi. Ach te wieczne egzaminy, certyfikaty. Bezpieczeństwo najważniejsze. Co ciekawe i widzów nie brakowało; nie wiem, czyżby to zbiorowa depresja, czy zaciekawienie światem kazała ludziom przyglądać się tym niesamowitym w istocie procedurom i to aż z tak bardzo bliska. Zaciekawienie tym drugim światem oczywiście. Ale zostawmy sprawę, nie wszystko udało się jeszcze uregulować i lepiej nie roztrząsać. Dość, że chętni wysadzali się zupełnie bezpiecznie za specjalnym ogrodzeniem, dokąd wchodzili też śmiałkowie, aby widzieć wybuchy z bliska, najczęściej już nie wychodzili. Może o to chodziło. W istocie to wszystko jedno, czy pójść się na koniec rozerwać, czy czekać w kolejce na akt służby zdrowia z tą całą pseudoartystyczną oprawą. Chodziło o równomierny poziomy rozwój społeczeństwa
A wydajność pracy rosła. Mimo, że ponad połowa ludności nie pracowała. Nie musiała. Głównie męska połowa. Nie oznacza to, że niezatrudnieni nudzili się. Po prostu mieli wolny czas, jakby w rekompensatę. Młodsi podrywali białe Europejki, nawet skutecznie; były bardzo chętne. Starsi wygłaszali przemówienia, nauczali lub kazali. Trzeba pamiętać, że sprawiedliwość ma swoje oblicze w każdych czasach i ponad wiekami. Sprawiedliwość dziejowa. Lata ucisku muszą być skompensowane beztroską wolnością i trzeba z szacunkiem patrzeć, gdy nawet to zadość uczynienie łączy się zupełnie lokalnie z dyskretnym ale bezczelnym dyskontowaniem sytuacji. Zadość branie niektórzy chcieliby powiedzieć. Tak nawet pomyśleć nie wypada. Nie wypada być niegościnnym, choć pojęcie lokalność jakoś dziwnie rozciągało się wokół. A goście już dawno byli u siebie.
Językowo, niestety porażka. Pismo musiało zostać uproszczone. Inaczej nie dało by się pogodzić różnic, w końcu różnice dialektu francuskiego i niemieckiego były znaczne, wybrano pisownię zbliżoną do niemieckiego a wymowę francuską. Przez pewien czas wolno było używać słów z obu języków, co powodowało niemałą frustrację gości. Poprosiliśmy, aby sami sobie wybrali, które słowa im bardziej odpowiadają. No i wybrali, takie bardziej twardo brzmiące. Ich prawo. Już kilkakrotnie zastosowano ustawowe uproszczenie języka. Oficjalnie nie zalecano używania idiomów czy archaizmów. Zdanie, wiadomo, składa się z podmiotu i orzeczenia. I określeń. Ale tych jak najmniej. Bynajmniej nie chodzi o piękno prostego stylu, ale o maszynowe tłumaczenia. Tak przynajmniej pisało w publikowaczach.
Bardzo fajny gadżet. W trakcie rozmowy, gdy zapomniałeś jakiegoś słowa, bywało, że z głośnika słychać się dało szeptem podpowiadane to najbardziej właśnie potrzebne, albo jego prawidłowa wymowa. Tak jakby ktoś uczestniczył we wszystkich rozmowach, myślał, zgadywał nasze myśli. A to w końcu tylko maszynka. Ale bardzo mądra. Publikowacze nosili wszyscy. Wersje dla niemowląt miały też funkcję niani i bezpośrednie połączenie do publikowaczy rodziców. Super.
Każdego roku lepsza była oprawa uroczystości. Pojawiali się dawno niewidziani starzy znajomi, pozdrawiali z zagadkowym, ale uprzejmym, może troszkę smutnym uśmiechem. Ty też i ty też. Ach spotkania, spotkania. Pomyślałem - rozstania, po czym długo pracowałem nad zmianą tych jakże niepotrzebnych i nie pasujących do takiej chwili myśli. Zacząłem się rozglądać.
Katka roznosiła właśnie ciasteczka. Uprzyjemniała egzekucję prawa. Zobowiązanie jak każde. Bankowe, prawne, w końcu musi być porządek. Każdy obywatel, przynajmniej ten umiejący pisać i czytać wiedział, że Europa może na nas polegać. Bardzo ważna była akuratność w dokonywaniu się rozbudowanych, nieco nawet rozdmuchanych uroczystości. Tylko w wyjątkowych przypadkach można było uzyskać prolongatę. Rok, dwa, oczywiście nie za darmo. No i stan zdrowia, musiał być przynajmniej zadowalający. Inaczej wypadasz z programu, a wiadomo jak traktuje się odszczepieńców. Wszystko się naraz sypie: mieszkanie, kartki, towarzystwo, a przede wszystkim tracisz publikowacza, bez którego ani rusz.
To jak grota solna. Jak leczenie zbiorcze w sanatorium. Kiedyś i moim zadaniem było dozowanie preparatu. Sztuką było ustawić wszystkich, jednych bliżej, innych dalej od dysz. Pierwsze dawki zawsze powodowały wymioty. Z czasem jednak następowało pewne wyciszenie reakcji, zapewne uzależnienie. Myślę, że jak i dobrze się czasem udawało, to i rytmy serca się synchronizowały, zgodność doskonała.
Na początku niektórzy nie godzili się na zabiegi, był nawet bunt przy wchodzeniu, musiałem użyć siły. To niewłaściwe określenie, wystarczyło na kilka sekund odkręcić czerwony kranik. Takie ssssy i spoko.
Ale i dla mnie zbliżał się czas. Na melodię Sto Lat. Niech żyje rok jeszcze! Dziesięć, dziewięć, osiem...