1 czerwca 2010
Krzyże pokutne
Chrzęst, chrzęst – po śniegu, zapadam się głębiej w zimę, po kolana,
po czubek nosa. I tak dalej nie widzę, powszechna choroba. Życzę
sobie wszystkiego najlepszego, a przed wszystkim wzroku z dobrze
rozwiniętą wybiórczością (belka w oku i et cetera, i vice versa).
Nie mam ochoty na zabawę wysublimowaną formą owijania w bawełnę,
zawsze mi się mylą półsłówka. Mam jedynie siedem życzeń, albo nieszczęść,
zależy które szybciej. Skoro już popełniłem grzech śmiertelny
życia, nie muszę się zachwycać każdą poezją i każdym księżycem.
Zresztą miłość to często proza, niezamknięty sedes, bielizna na grzejnikach.
Tymczasem depresja i psychoanalitycy zbierają zasiew, jak sobie pościelisz
i tym podobne. (Zygmunt Freud czai się pod kozetką i powieką). Bandyci,
niekoniecznie jednoręcy, suszą zęby, gdy skaczący z mostu krzyczy: człowiek
człowiekowi umywa ręce. Zastanawiam się jak wytłumaczyć głuchemu synkowi
sąsiada jak to jest z tym chrzęstem. Lepiej mu powiem, że choinki umierają młodo,
biel jest brudna i wszyscy jesteśmy nawozem. Nie usłyszy, a będę mógł się poczuć
nonkonformistą, buntownikiem i – mam to na końcu języka
- poetą.