2 czerwca 2010
kopytka
Warszawa. Bufet gdzieś na tyłach, w przepastnym brzuszysku Teatru Narodowego. Zapaćkane na żółto ściany. Trzy stoliki przykryte plastikową kraciastą ceratą. Białe wazoniki. Solniczki i pieprzniczki. Miejsc wszystkiego dziesięć, bo pomieszczenie jest tak małe, że dwa z trzech stolików są przystawione do ściany. Biała, no może kiedyś biała, firanka w jedynym oknie. W powietrzu zawieszony gęsty olejowy zapach. Zapach wielokrotny. Jakby ktoś smażenie na oleju podniósł do potęgi. Co najmniej drugiej. Jakby sam zapach chciał zakomunikować: przetrwają najwytrwalsi, i ci co mają katar.
Do bufetu kolejka. Niemała bo z siedem osób. Zaraz zapewne nadciągną następne bo zajęcia z historii sztuki tym razem okazały się być mocno wyczerpujące. Od rana nic nie jadłem a jest jedenasta, jak podaje miły anonimowy głos z odbiorniczka radiowego. Jestem głodny i wrąbałbym konia z podkowami. Staję na końcu ogonka za jakimś siwym kurduplem w pozaciąganym niegdyś czerwonym swetrze, dziś czerwonawym już tylko momentami. Pewnie jakiś techniczny. Może garderobiany - uśmiecham się sam do siebie na wspomnienie wrażeń ze spektaklu w zeszłym tygodniu. Noooo to było koncertowe - mlaskam w duchu.
Kolejka milczy. Kolejka stoi. Kolejka ani śmie oddech wziąć. Trudno się dziwić temu ostatniemu jeśli się nie chce naoliwić płuc od wewnątrz. Rzut oka w przeszkloną gablotę bufetową. Sałatka ziemniaczana? Nie. Śledzie w zalewie? Nie? Tatar? Nie jestem samobójcą, ten wygląda jakby przybył świeżo spod Wiednia. A propos Wiednia, odrzucam jajko po wiedeńsku i coś nieokreślonego, nienazwanego, ale przypominającego niekształtną bezkolorową breję. O! Jest nazwa! Wpadła do brei i jest nieodczytywalna.
- Proszę pana? Pan tu będzie proszę pana stał? - pyta garderobiany - Bo ja muszę na chwilę i zaraz wracam.
Nie zwracam uwagi. Niech lezie. Jak dobrze pójdzie, gdy wróci to ja już będę wylizywał talerz i będzie musiał frajer jeszcze raz w kolejce stawać. Żołądek mam już zassany a ta pieprzona kolejka posunęła się zaledwie o oczko w skali kwadransa. Jak tak dalej pójdzie, to naprawdę będę musiał wybierać między Teorią Literatury a Naleśnikami. No prawdziwy wybór między Duchem i Ciałem. Umysłem i Trzewiami. Sacrum i Profanum. Myć i Bieć.... tfuuu.... Z głodu już mi myśli brykają w poprzek. No co jest z tą kolejką, normalnie...
Siwy kurdupel wraca i bez słowa dziękuję pakuje się przede mnie.
- Nie ma za co - burczę w jego czubek głowy.
Teraz to w odwecie kurduplowaty olewa mnie. Zadowolony że udało mu się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Być w dwóch miejscach naraz. Prawie naraz, bo tu to ja robiłem za jego kurduplowatą zastępczość. A pies cię lizał w przedziałek, nie będę sobie zawracał kurduplami głowy. Głodny jestem. O! Cennik jest. Ziemniaczane placki. Dewolaj. Naleśniki. Flaczki. Flaczki-sraczki. Jak wezmę naleśniki to zanim się usmażą minie kolejny kwadrans. Rzut oka za siebie. Cztery osoby za mną. No to naleśniki. Dwie porcje. A wy kwitnijcie jako i ja kwitłem. Do bufet-mamy jeszcze dwie ludzkie zawalidrogi. Jego wysokość Kurduplowatość i otyła baba. Ta chyba jakaś spowinowacona z bufetową bo trajlują aż mi się kielecki skarb lokalny w kieszeni otwiera. Baba by to zjadła, i to, i tamto. Od razu widać - koneserka. Po sadle widać. A wzięłabyś kobieto poszła na dietę jakąś bo niedługo w drzwi się nie zmieścisz. No! Zdecydowała się na żeberka. Znaczy dieta poza horyzontem myślenia. A żeberko ci w oko kobieto. Może twój maż lubi przy kości. Skoro o kości mowa, wezmę pierogi. Ale najpierw Kurduplowaty.
- Dzień dobry pani Halinko kochana...
Bufetowa rozaniela się jakby właśnie specjalne prywatne słońce zechciało na nią promyczkiem błysnąć. Filuternie poprawia loczek trwałej ondulacji. Zbiera wysmarowane grubo szminką usta w dzióbek i ćwierka w odpowiedzi.
- Jak pana widzę, panie Krzysiu to na pewno on będzie dobry. Ten dzień. Pan to mi zawsze morala podnosi - wzdycha nazbyt teatralnie. Od razu widać że w przerwach między smażeniem kolejnych schaboszczaków zaglądała w kulisy teatru.
- Morale. Morale a nie morala - burczę pod nosem. Nie cierpię dyletanctwa, wiejskiej muzyki i cekinów. Bufetową zdolny jestem dopasować do wszystkich trzech kategorii. Kurduplowaty staje w obronie czci niewieściej.
- Morale, morala a niechby i morele. Pani Halinka wie co chciała powiedzieć młody człowieku. To nieładnie tak złośliwie poprawiać.
- Pan to zawsze taki rycerz panie Krzysiu. Takich rycerzy to już nie ma - wzdycha przerośnięta księżniczka za szklanym bufetem. - To co będzie dziś? Kopytka ze skwarkami mam świeżutkie. Na pewno będą panu Krzysiowi smakowały.
- To biorę pani Halinko te kopytka. A należność to pani wie...
- Wiem wiem... - świergoli Pani Halinka i stawia na ladzie talerz parujących klusek ze skwarkami.
No faktycznie wyglądają bosko. Pachną bosko. To i pewnie smakują bosko. Nie mam czasu się widokiem i zapachem nacieszyć bo Kurduplowaty zgarnia talerz i z szarmanckim "szszszszanowaniem" wychodzi. Pewnie pędzi podelektować się kopytkami póki gorące. Ja też tak chcę. Ja też!
- Dla mnie to samo - ślinię się, ale jakoś wyrzucam z siebie zamówienie
- Nie ma.
- ...
- Nie ma!
- Ale przecież przed chwilą, dla tego pana Krzysia były.
- Proszę Pana! Dla Pana Pendereckiego to ja ZAWSZE będę miała świeże kopytka a pana... a pana jakoś nie znam!