Proza

Mirka Szychowiak


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

15 czerwca 2010

Trzy dni z życia pacjentki

Poniedziałek (3.00 nad ranem)

Izba przyjęć. Leżę na łóżku; ból potworny, a tu taki ładny lekarz przepytuje mnie, Niestety, nie mogę mówić, bo mi niedobrze. Zostawia więc rozbebeszoną, prawie nieżywą i zaczyna chichoczące rozmowy z pielęgniarką. Dałabym głowę, że położył rękę na jej kolanie. Podsłuchuję. Niedobrze, podobno to nie mój rejon. Szarpie żołądkiem ze strachu i puszczam pawia na posadzkę. W oczach pielęgniarki pretensja, lekarz otrząsa się z obrzydzeniem. W końcu bada, naciska i kolejna katastrofa. Zbeszcześciłam mu nieskazitelny kitel. Jego wzrok mówi wszystko: mam przerąbane. Wołam o coś przeciwbólowego. Nic z tego - najpierw pobranie krwi. Wreszcie zastrzyk w tyłek, igła gruba, jakby słonia mieli usypiać; to na pewno zemsta za te pawie. Po kilku minutach robią mi ekg. Z aparatu wychodzi kartka; moje serce napisało na niej długi monotonny list. Na pierwszy rzut oka wygląda nie najgorzej.

(Godzina 3.35)

Wyjeżdżam z izby przyjęć na wózku, którym kieruje wystraszony Bogdan. Jedziemy sfotografować klatkę piersiową i brzuch. Potem ze zdjęciami (wyszły nieźle, nawet bez retuszu) jadę na salę. Ląduję w łóżku obolała i wyziębiona; mam dreszcze aż do rana. Acha - jestem na chirurgii.

(Godzina 6.00)

Ktoś zapala światło i dostaję termometr. W międzyczasie zwracam na podłogę. Wstydzę się bo starsza pani, która leży obok mówi, że "o matko boska, ta nowa rzyga". A zresztą, wszystko mi jedno, bo boli okropnie.

(Godzina 7.00)

Podłączono mi kroplówkę, a na stoliku jeszcze jedna flacha. To się ma we mnie zmieścić? No, nie wiem. Chyba spróbuję pospać. Nic z tego. Na salę wchodzi kobieta i zaczyna energicznie zajmować się starszą pacjentką. Myje, czesze, przebiera, głośno trajkocze. I robi coś, co sprawia, że mam mokre oczy. Wyciąga z futerału gitarę i zaczyna śpiewać "Wieczorny dzwon" i "Jarzębinę czerwoną". Niektóre kobiety śpiewają razem z nią. Chyba mniej już boli, ale za to czuję, ze mam opuchniętą twarz.

(Godzina 9.00)

Wizyta. Ordynator nachyla się nade mną i bada brzuch. Ponieważ się znamy, jestem nieswoja; nasze spotkania odbywały się dotąd w pozycji stającej, trudno mi się przyzwyczaić. W związku z tym, że mam miękki brzuch - zapada decyzja o przeniesieniu na internę.

(Godz. 10.00)

Z flachą w ręce (żeby nie wypinać igły) - idę z pielęgniarką do windy i przeprowadzam się piętro wyżej. Sala malutka: dwie pacjentki plus ja i jeszcze jedno wolne łóżko. Babulka o srebrnych włosach mówi do sąsiadki: "dobrze ze nam dali młodą, a nie znowu jakąś staruchę z erki". Powinnam zaprzeczyć, ale mi się nie chce.

(Godzina 12.00)

Jest Bogdan. Przywiózł różne "niezbędne" rzeczy: grzebień (po co??), pastę do zębów, szlafrok i nocną koszulę. Nowa, nobliwa, koronki, kołnierzyk, błękitna i śliczna. Choć rzadko w czymś śpię, wsuwam się w nią z przyjemnością. Bogdan odchodzi. W sali jesteśmy wszystkie na Sz. Jedna z nich, ta na "chodzie" patrzy na mnie z troską i mówi otwarcie, że wyglądam strasznie, gorzej niż pacjentka z ich sali, która wczoraj umarła. Zaczynam rechotać i – żeby poprawić atmosferę - proponuję, by na ostatnie wolne łóżko wpuścić pacjentkę, która też będzie na Sz., żeby nie burzyć harmonii. Potem przyszedł ordynator. Wydotykał, wypytał, porozmawiał. Ma taki glos, że mógłby nim leczyć. To pomaga, zwłaszcza gdy leżę zdechła, rozczochrana i obnażona. Kurde, nawet nie jestem w stanie udawać, ze mnie to nie rusza.

(godzina 19.00)

Pani Sz. młodsza, stwierdza, ze nie wyglądam już jak upiór. Faktycznie, czuję się lepiej. Ale humor psuje Bogdan, który zjawia się i mówi mi cicho, ze słyszał od znajomego, że w tym szpitalu to się nawet na łupież umiera. Nie ma to jak przed snem pocieszyć żonę. Wyganiam go.

(Godzina 20.00)

Nie mogę się ruszyć z łóżka, a pani Sz (ta leżąca) będzie miała zaraz lewatywę. Chciałabym wyjść, ale trudno. Idzie to nie za bardzo, bo babcia jest spięta. Pielęgniarka uspokaja i każe ściskać mocno nogi i pupę. I ja bezwiednie wykonuję te polecenia. No, koniec, udało się. I mnie i pani Sz. Potem nic się nie dzieje, zasypiamy.

(Wtorek, blady świt)

Za oknem zima. Mnie to nie przeszkadza, bo leżę w cieple. Tylko hałas okropny. Szu, szu, szu po korytarzach - pacjentki idą do łazienki zajmować kolejkę. Leżymy na piętrze wspólnie z mężczyznami. Pani Sz. krzywi się i stwierdza, że nie ma na kim oka zawiesić. Zasypiam. Kiedy budzę się po godzinie - na stoliku niespodzianka: dwa plastikowe kubeczki, kartki z moim nazwiskiem i napisami. Na jednej "mocz", na drugiej "kał". W środku plastikowa łopatka. Wszystko to niknie w kieszeni szlafroka, a ja przez kilka godzin zastanawiam się jak temu sprostać technicznie. Aż dostaję gorączki z nerwów. Potem kubeczki "giną", a ja przestaję o tym myśleć.

(godz. 9.00)

Śniadanie. Dla mnie kroplówka. W szafce mam paczkę sucharów z przemytu; chyba popełnię czyn lubieżny i zjem jednego pod kołdrą. Zjadam i jest to najlepszy suchar jakiego jadłam w życiu. Przedłużam rozpustę i wypijam pół kubka gorzkiej herbaty. To nie herbata, to ambrozja. Na wizytę przychodzi "duża mężczyzna" z wąsami. Doktor Jacek K. Wystawiam brzuch, który tym razem zostaje "opukany". Doktor podsuwa mi pomysł, aby opisać szpitalne życie, więc jak za te kawałki dostanę kiedyś Nobla, na pewno w przemówieniu wspomnę o doktorze.

(Godzina 12.00)

Łamię szpitalny regulamin i zapalam w kibelku papierosa, razem z jakąś pacjentką. Chowamy się za drzwiami, ale wchodzi starsza pani i urządza nam awanturę. Mówi, że jesteśmy złe, ze szatan nas kusi, że okradamy własne rodziny i że jesteśmy grzesznice. Odrobinę mnie ponosi i sugeruję dyskretnie, żeby poszła chorować gdzie indziej.

(Godzina 13.00)

Obiad. Dwie flaszki. Smacznego dziewczynki. Jedzcie sobie tę pieczeń z buraczkami! Chciałybyście zamienić się?? Nic z tego.

(Godzina 17.)

Idziemy z panią Sz. do sąsiedniej sali. Trwa dyskusja o wyższości kobiety ginekologa nad mężczyzną ginekologiem. Odważnie opowiadam się po stronie faceta. Jedna z pań, stając po mojej stronie, opowiada o ginekologu, który ośmielił ją mówiąc, że więcej się "tych rzeczy" naoglądał w życiu, niż ona miała kiedykolwiek ziemniaków w piwnicy. Na sali ogólny chichot. I bardzo dobrze, bo wszystkie bardzo chore.

(Środa, po wizycie)
Wychodzę w czwartek. Nic mnie nie boli, jestem głodna. Dzisiaj dostanę pierwszy obiad. Przez okno w łazience spoglądam na ulicę. Jakiś gość właśnie wywinął orła na chodniku. Wiedział gdzie upaść - wejście do szpitala 50 metrów od niego. Ale podnosi się i kulejąc idzie dalej. Mój pierwszy obiad. Rosół, jajko w sosie i marchewka z jabłkiem. Pani od szatana i grzechów chodzi po salach i chce jajko w zamian za swoje zraziki. Nie ma chętnych.


(Godzina 18.00)

Ordynator robi mi USG. Namydlony pilot jeździ mi po brzuchu, a ja nie mogę się nadziwić, że to co widzę na monitorze jest moje, że to ja. Wszystko czarne, bure, ohyda. Patrzę na twarz doktora; niby maska, ale czuję, że coś jest nie tak. Bierze mnie za rękę i mówi, że komu jak komu, ale mnie powinien powiedzieć prawdę. W głowie huk, chwilowa zapaść i obrazki z całego życia migają przed oczami jak w kalejdoskopie. Chyba nieśpiesznie mi do tej prawdy, choć wiem, że zanim stąd wyjdę i tak dowiem się wszystkiego. Patrzymy razem w monitor. Widzę dokładnie tego bydlaka i zaczynam czuć się jak kamieniołom. Mówię, że ma to ze mnie zabrać jak najprędzej. Doktor śmieje się, że nie ma pośpiechu, że załatwi mi w innym szpitalu laparoskopię, bo tutaj rżną jak leci i będę miała na brzuchu Rów Mariański. Żeby on wiedział, ile znaczy dla mnie jego beztroski ton. Wychodzę. Na korytarzu czeka Bogdan. Uśmiecham się promiennie.

(Czwartek)

Od rana myślę o wyjściu. Przychodzi młoda lekarka i mówi, że chyba jednak w piątek, bo muszą mi zrobić prześwietlenie. Cholera, przecież mi robili. No tak, nie wiedzą, do jakiej teczki upchnęli. Wisi mi to. Stawiam się twardo i zdjęcia nagle są. Dostaję w końcu wypis i przebieram się w swoje ciuchy. Ze szpitala Bogdan wiezie mnie na chwilę do pracy; z okna macha do mnie pani Marysia. Podpisuję parę kwitów i opowiadam, jak było w szpitalu. Dziwne, ale nie pamiętam już tego bólu. Teraz jestem zdrowa i niech to będzie stan przewlekły. Nie mam czasu chorować. Idą święta.






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1