Mirosław Witold Butrym, 17 marca 2011
Zaślepiona żądzą, zdrada, lgnie w ramiona,
na nogach kopytnych jak służka Nerona,
wiem już czego pragną, mają dróg urodzaj,
na których się wypasł, grzeszny ludzki rodzaj.
Absolutnie będzie, respektować zawsze,
złe wybory straszne, czarny z popielatym,
dziś wolności kwiaty.
Przekorne są myśli, brudne czasami,
pośród mądrości, choć nie są racjami,
koło emocji i w arogancji,
nie lubią ogłady, w nich łyk nonszalancji,
Ze zwykłej maniery lub nieufności,
co z braku wynika wiary lub złości,
potwór w nich gości.
Nieważne jak nazwę, próbuję zrozumieć,
miał chyba każdy, bo myśleć umie,
szlachetne chęci lub upór osła,
idea była, jest, będzie zbożna,
a od nas przecież wszystko zależy,
każdy obiera cel który mierzy.
Więc co robimy do nas należy,
uczynek czasem z kózką się zderzy,
nie zawsze człowiek myśli co robi,
z dni robi wiele starannych kopii,
i nie są zawsze dobrej jakości,
choć wszystko w nich jest w dużej ilości.
Mirosław Witold Butrym, 17 marca 2011
Wspaniałością słowa, czar poezji powab,
czasem radosna w rozumie ożywa,
który kocha piękno, wielki talent skrywa,
bywa też ze smutku, patosem okryta,
stworzona przez pamięć, rozum czernią wita.
Paletą barw życia, mnogość sytuacji,
oryginalność sztuki to sedno kreacji.
Utwór ktoś zabawny niekiedy napisze,
finezję pokaże, swej twórczości niszę.
Pisanie powinno dostarczać radości,
wiedzieć to powinien, ten kto sztuką żyje.
Natchnienie jak gejzer ludzkiej duchowości,
poezja jak potok bystrości ma siłę.
Mirosław Witold Butrym, 17 marca 2011
Afrykańskie popołudnie, ziemię skwar okrutny spieka,
przez sawannę idzie stado, dumnym krokiem lecz narzeka,
jakie słoni życie ciężkie i jak wolno czas ucieka,
a pragnienie gardła suszy, sęp opodal znakiem nieba.
W pewnej chwili słoń na przedzie, miał już dosyć paplaniny,
więc przemówił gniewnym głosem, słów mi szkoda moi mili,
jest wodopój niedaleko, po cóż guzdrać się marudzić,
nie jest źle być mogło gorzej, lepiej chodźmy się ostudzić,
po co czas bezcenny tracić, hieny głodne są w pobliżu,
trzeba sobie jakoś radzić, miejcie bracia trochę wstydu.
Nagłe wybiegła roześmiana, hiena zza drzewa pręgowana,
i krocząc tuż obok zaczęła rozprawiać, dobra ze słoni byłaby
strawa,
kawałek wystarczył by nogi, pół ucha, nawet zwyczajna kość
byle krucha,
i choć wiele mi nie trzeba, manna dziś nie spadnie z nieba,
a, że dbam o swój żołądek, i nie poszczę nawet w piątek,
zjadła bym słoniny kawał, gdyby tylko słoń miał zawał,
padł od słońca, siłę stracił, wielce by mnie tym uraczył.
A słonica łypie okiem, myśli obok zadziwiona,
chyba problem mam ze wzrokiem, czy ta hiena jest szalona?
i zadrwiła z niej z pogardą, może jeszcze słoń z musztardą,
zgniotła bym cię jak robaka, wtedy najadł by się szakal,
chyba dziś za mało piłaś, i się trochę odwodniłaś,
czy się dobrze dzisiaj czujesz?, chyba główka ci szwankuje,
ciągle bredzisz coś w amoku, czy nie jesteś w jakimś szoku?.
Nie odparła mówiąc hardo, nie rób takiej dziwnej miny,
czuła bym się znacznie lepiej, robiąc słonia oględziny,
co zaś smaków mych dotyczy, świeżość mięsa też się liczy
i z musztardą być nie musi, mogła byś się czymś udusić,
mięso w sosie własnym wolę, na posiłek nie biadolę,
i z reguły jem ze smakiem, czasem chodzę za biedakiem,
co zazwyczaj ciężko dycha, zwierząt śmierć mi sprzyja licha.
Nagle sęp przyleciał śmiało, czyżby coś tu dziać się miało,
czemu hieno ząbki szczerzysz, jakbyś deser zobaczyła,
w szczęście swoje widać wierzysz, nie bądź znowu taka miła,
też skromnością swą nie grzeszę, mam przyjaciół swoich
rzeszę,
poradzimy sobie wszędzie, pokarm zawsze sęp zdobędzie,
z góry wiele dostrzegamy i najwięcej pożeramy.
Nie istotna jest potęga, dla mnie lew to kawał mięcha,
zjadłem nawet raz geparda widać było mi pisane,
piękne zwierze cętkowane, jadłem z bardzo wielkim żalem.
Nic nie umknie mej uwadze, nie straciłem nic na wadze,
dobrze jestem odżywiony, ale znowu krwi spragniony.
Mógłby ktoś tu dzisiaj skonać, wspomóc trochę głodomora,
słoń czy hiena bez różnicy i się z nimi chce chandryczyć.
Znieść już nie mógł tej dyskusji, jak balonik słonik krągły,
z nerwów doszedł do konkluzji, że nie może sęp być mądry
i powiada sfrustrowany, żywot hieny jest mi znany,
nieustannie żyje w smrodzie, myśli tylko o swym głodzie,
je padlinę bez umiaru, nie mam słuchać jej zamiaru.
Sęp z kolei wszystkich razi swą brzydotą móżdżek ptasi,
i w makówce łysej główce, ciągle myśli o karkówce,
chudą szyjkę ma jak patyk, w każdym ścierwie liczy gnaty.
Nie chciał tego sęp już słuchać i powiada do malucha,
nie wiesz więcej niż słonica, szmat przed tobą długi życia,
ja po prostu przetrwać muszę, przezwyciężyć głód i suszę,
a, że bywa los brutalny, dla niektórych wręcz fatalny,
na tym musi ktoś korzystać, jest to sprawa oczywista,
a okazji nie przepuszczę, ciała swego nie odtłuszczę,
gdyż energii mi potrzeba, moim życiem cudza bieda.
Pożywienia nie marnuję i zazwyczaj nie próżnuję,
tam więc jestem, gdzie być muszę, czasem kogoś tym rozjuszę,
bo za sępem nie przepada, żaden słaby członek stada.
Wtem przerwała hiena
cwana przemówienie i dodała,
jeszcze ptaszku jestem młoda, i choć czasem niewygoda,
przeciwnością życia sprostam, nie znam strachu tak wyrosłam,
i dlatego słabeuszu pozbawiony animuszu,
nędzne twoje są złudzenia, niema przymnie śmierci cienia.
Wiele w sobie mam wigoru, nie brakuje mi splendoru,
nie mów zatem bzdur okrutnych, bo się robisz nader nudny.
Jestem szybka i drapieżna od nikogo niezależna,
działam solo albo w grupie, nie myśl o mnie jak o trupie,
sam wyglądasz na starucha, brzydki jesteś jak ropucha,
pewnie sam niebawem padniesz, i się w paszczy czyjejś
znajdziesz.
Wy zaś słonie pełne buty, wolał bym mieć brzuch rozpruty,
niż nadzwyczaj być naiwnym jak mamuty prymitywnym,
każdy z was to zwykła trąba, każdy wolno ciężko stąpa,
wyglądacie na zmęczonych, lub leniwych jak kto woli
i grubiaństwem przemawiacie, chyba łby zakute macie,
wy nie wiecie czym ogłada, zamiast mowy marmolada,
taka prawda, schemat znany, słoni w składzie porcelany.
Wasze ciosy mi nie szkodzą, kłusownicy w prawo godzą,
uwielbiają polowanie, są łajdaki z nich i dranie.
Zawsze w cenie kość słoniowa, niema bardzo gdzie się
schować,
wielkie ssaki wy biedaki, nie jest mi was szkoda.
Byli ostatnio patrzyłam z daleka, ubili trzy słonie, nie
wzięli ni deka
i szczerze mówiąc zostało w całości, mięso przepyszne, bo
wzięli kości,
zyskali za nie spory kapitał, mogli by znowu gdzieś tutaj
zawitać.
Na skutek obrazy wizerunku stada,
broniąc wszystkich słoni słonica powiada,
już mam dosyć konwersacji, nie masz hieno wcale racji,
nikt z nas nie jest tu zmęczony, mamy siły całe tony,
grube nogi, umięśnione i idziemy w dobrą stronę,
jeszcze chwila a dojdziemy, i się wody napijemy,
relaks tam będziemy mieli, bo się w wodzie wykąpiemy,
wtedy problem nasz przeminie, i zapomnę o twej kpinie,
nie jesteśmy ślamazarne, wolę myśleć racjonalne,
ciała swoje oszczędzamy, wtedy mniej się wypacamy.
Widząc zachwyt zawiedziona i nadziei pozbawiona,
nagle hiena zrozumiała, iż się tylko ośmieszała,
do słonicy zatem rzekła, głodna bardzo i przebiegła,
nudna z ciebie jest słonica, i mizerny masz styl bycia,
chyba nie mam co tu szukać, przestań do mnie w końcu dukać,
w inny rejon pójdę zaraz, bo tu widzę bieda stara,
sęp zaś dodał nerwów szkoda, życie przecież jak przygoda,
jeszcze dziś się wiele zdarzy, słonko przecież pięknie
praży,
łowców dużo, gardeł wiele, z nieba dojrzę jakieś cele,
może lwy coś upolują, one co dzień gdzieś ucztują,
czasem resztki zostawiają, gdy już brzuchy pełne mają.
Tak zakończył dyskurs ptaszek, gdyż już dosyć miał igraszek,
poczym w górę poszybował i się w błękit prawie schował,
słonie natomiast swoim zwyczajem,
jak władcy Afryki, szły dumnie dalej,
przez trawy wysokie, pośród natury,
dzikiej i strasznej jak bestii pazury.
CDN.
Mirosław Witold Butrym, 15 marca 2011
Pełnią jest gniewu, żądzą krwi przelewu
i znakiem przekleństwa,
skrytobójczym darem nędzy, zemsta.
Te drogi zmierzają na przełaj,
które śmierć przemierza, ceniąc ludzkie nogi,
lekką ręką heblując symbole pokusy,
by decyzje wypełniać prochem kości suchych,
żeby w bramach wyjścia z życia, ciemność zdzierając szaty,
kazała zostać ofiarą, natury spisanej na straty
i słabość wnętrza, martwotę, dla upodleń cierpieć,
przez nienawiść z zazdrości w oczach zgrozą płonąć,
by sztylety czarnych ogni, rozpalały zmysłów groby
i dymiły biedą w przestrzeń, dusząc czas jałowy.
Mirosław Witold Butrym, 15 marca 2011
Równowaga to system; współistnienie Pokoju,
Prawdy przetrwanie; w przekonaniach pleniących potrzebę;
Narodowej pamięci; stare drogi nazywając historią.
Iluzoryczna przeszłość nie istnieje, nie ma prawa brzmieć w słowach;
podrzędnym znaczeniem zakłamanej powagi;
okrywającej się rządzą fanatyzmu; dobrze widzianego w eskalacji;
ustalonej profanacji; dla symboli suwerennej wielkości;
niewymiernej jak bezcenna natura, czysto-nieskalana;
walczącego rozsądku; jak Prawda o Ojczyźnie;
zalanej czerwienią, która wsiąkła pod bielą;
zwycięskiego przeznaczenia, na której przysiadła;
rozpostarta Idea.
Mirosław Witold Butrym, 14 marca 2011
Przyszedł Bóg i Stał się Ciałem Bożym;
Ojca Syna dla Ducha Świętego,
Zrodzony z Boga i Światłości Ciała;
Maryi; Ducha Świętego.
Życie Wolności wydało Owoc;
Czystości szatą Serce okryte.
Na Krzyżu męki; Boskiego Zwycięstwa;
Znak Chwały i Męstwa.
Mirosław Witold Butrym, 13 marca 2011
Pozory świata, lśnią losu cieniem,
czernią błękit poblakły,
świst niezgody, niszczy zarys prawości,
konflikt zbrojny, to dziwactwo słabości.
Mirosław Witold Butrym, 13 marca 2011
Słabość twoich słów, to młodość umarła,
wymowność sprawiedliwa jak sen subiektywny,
pisany zmysłami taniej etykiety; gdzie, kto, kiedy, po co;
tym grobu nie ozłocą,
siwe włosy pieszczą lustro, śmierci głową staro-smutną.
To nie cud, ani morskie fale,
to rzeczywistość świata broczy kłamstwem stale,
idzie twoim śladem; swoją starą drogą;
stan i utarg myśli, zgoda samobójstwa.
Pragniesz być portretem życia wiary godnym,
słowa Lotem ogłady swobodnym,
kwiecistą purpurą bez motywu zdrady,
a trzymasz w ręku tylko czas widma koślawy,
bicie bladego serca niezgodności,
z tym co jest w wieczności i nie z mocy kości.
Czas biegnie w przód przeświadczeń o słuszności sławy,
prawości nieskalanej z szali Boskiej nadwagi,
rozlicz mnie i powiedz szach; obmyj siebie z szarych dat,
czuj, że jesteś już stworzona; zmartwychwstała, a zło kona.
tylko czemu cień twój dobra w tył zaczyna kroczyć żywiej,
pragnąc głosu oskarżenia, byś je miała i skonała?.
- W tym zabawa przecież cała, masz co wyszło z twego ciała
i nie tłumacz się z czystości; gron w twych żyłach nieba krwistych,
chcesz mnie karmić bielą chleba; żartów suchych jak pień drzewa,
córo nocy, czarny kwiecie idź do diabła obcy świecie.
Mirosław Witold Butrym, 13 marca 2011
Wolność rozsądna
istoty w zwyczaju,
co spada pod nogi,
jak beret wprost z raju;
cenić darowane
i czynić staranie,
by nie zniszczyć szczęścia,
pozornym kochaniem,
i nie mówić mało,
lazur okrył stałość,
by uciekać z oczu
w niebo rozproszenia,
tam gdzie cuda przemian,
bo wraca deszczowo,
świętością niedzielną,
czasem w smutek,
w ciemność,
bym nie był spragnionym
dziełem, lecz prawdziwym,
nie zaprzeczał szczęściu
w kłamstwie ledwo żywy,
i lotos pokusy
spalił pieśnią wzruszeń,
jak anioł płaczący,
z miłości uczuciem.
Mirosław Witold Butrym, 12 marca 2011
Święty rozum, ucieka od śmierci,
w nagiej mądrości, byłby pragnieniem
wstydu.
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.