21 marca 2011
Gangster
Bob był prawdziwym gangsterem, całe życie uprawiał ten
proceder, szło mu nieźle, był jednym z lepszych w swoim fachu, wprawdzie nie
lubił swojej roboty, ale dla forsy wyzbył się skrupułów. Specyficzny fach,
wymagał od niego bycia twardym, zabił już wielu wrogów mafii, to cechowało jego
byt i stało się codziennością jak poranne mycie zębów. Nie narzekał na to co
musiał robić i choć ciągłe pociąganie za spust nie mogło mu dawać satysfakcji,
nie mógł po prostu odejść, to by oznaczało koniec jego życia, poszedł by za to
do piachu, gryzł ziemię z kulą w głowie, lub znalazł na dnie rzeki w butach z
betonu. Boss mafijny Frank Boro właśnie zlecił kolejne zadanie likwidacji szefa
firmy budowlanej, które Bob miał wykonać dla niego. Proste, likwidacja celu i kłopot
z głowy, poza tym nie dać się złapać i nie zostawić żadnych śladów na miejscu
zbrodni, robota miała być czysta, wszystko dopięte na ostatni guzik. Dostał
wszystkie potrzebne informacje, znał nazwisko i adres, wiedział o której
wychodzi z pracy i gdzie lubi spędzać swój wolny czas. Musiał udać się do
Manhattanu, wcześniej jednak skontaktować z Wiktorem, pirotechnikiem
pochodzenia polskiego i członkiem gangu podległego pod Franka, którego znał od
dłuższego czasu, w tym właśnie celu pojechał do Queens, miał tydzień, żeby
sprzątnąć Jima Caruso, to więcej niż potrzebował. Zapukał do drzwi, Wiktor
otworzył i nic nie mówiąc wpuścił go do środka, to dziwny człowiek, w jego domu
panował bałagan i widać było, że w tej brudnej norze brak jest kobiecych rąk,
które mogły by wprowadzić odrobinę ładu. Ładunek już czekał gotowy, mógłby
wysadzić dom, trzy kilogramy trotylu wraz z zapalnikiem leżało w pokoju na
obskurnym biurku. Bob podszedł do bomby i stwierdził stanowczym tonem, właśnie
tego mi trzeba, widzę, że miałeś zlecenie, dobra robota, poczym dodał z
uśmiechem, jesteśmy trybem w machinie obyczajów, które kształtuje biznes, ktoś
musi sporo płacić, powiedz Wiktor dla kogo ta bomba. Zaskoczony Wiktor spojrzał
na Boba i przemówił, ładunek zamówił arab niejaki Achmed Banihad, to
niebezpieczny człowiek, kieruje grupą ekstremistów islamskich, nie zapłacił
jeszcze ani centa ale pojutrze przyśle jednego ze swoich ludzi. Mówisz arab,
wtrącił Bob otwierając torbę, Achmed może poczekać, muszę wykonać zadanie dla
Franka Boro, ta zabawka uprości całą sprawę. Tylko nie mów nic płotkom z gangu,
na twoim miejscu nie ufał bym nikomu. Lepiej nie gadać zbyt wiele, bo można
znaleźć się w bagnie po uszy, Frank bardzo nie lubi kłopotów, ma swoich ludzi
od brudnej roboty, dla których zabić to tyle co splunąć, są w stanie uciszyć
każdego, szef lubi trzymać rękę na pulsie, więc nie zapomnij dla kogo
pracujesz. W drodze powrotnej miał wprawdzie małe wątpliwości, myślał o swoim
planie, który nie dawał o sobie zapomnieć nawet przez krótką chwilę, nigdy wcześniej
nie wysadzał ludzi, z reguły trzymał się sprawdzonych metod jak użycie noża lub
broni palnej, ale wiedział, że cel uświęca środki, a cień podejrzeń padnie na
terrorystów, którzy się dają coraz częściej we znaki. W piątek wstał z samego
rana, jadł śniadanie myśląc o wczorajszej kłótni, wprawdzie nawykł do ciągłych
pretensji, lecz tym razem oznaczało to koniec, jego małżeństwo było zwykłą
ruiną, sam do tego doprowadził i dobrze o tym wiedział od dłuższego czasu.
Doszedł do wniosku, że czas skończyć z hipokryzją, niemiał wątpliwości, że ich
wspólne życie, niema najmniejszego sensu i tak wiecznie niebyło go w domu,
widział tylko swoje interesy, ciągły niedosyt forsy motywował do działania i
choć miał jej sporo, marzył podwoić swój kapitał. Zdegustowany dokończył
posiłek, nie był w najlepszym nastroju, jego życie było jak puzzle różnych
układanek, których nie da się ułożyć w logiczny sens istnienia, dobrze
wiedział, iż jego życie nie jest tym co mógłby osiągnąć, jeszcze czternaście
lat temu nie przypuszczał, że zostanie jednym z ludzi mafii, to dziwne, bo
błyszczy intelektem i nawet niegdyś ambicją, którą z czasem zatracił. Poszedł
po auto, w prawdzie było kradzione, ale za to z przebitymi numerami, oraz
kompletem dokumentów na cudze nazwisko. Wyjął torbę z ładunkiem z szafki w
garażu i umieścił za fotelem kierowcy, poczym wsiadł do samochodu i pojechał
pod dom Jima Caruso. Wysiadając spojrzał na zegarek, przyciemniane okulary
kryły zimne spojrzenie mordercy, była za kwadrans trzecia, korki na ulicach i ludzie
z których emanował spokój, gdyby tylko wiedzieli, że miejsce to i czas, zaraz
od szczęścia dalekie będą i pełne grozy, zapewne nie było by ich tutaj,
skazanych na śmierć lub widok cudzego dramatu. Bob zamknął drzwi, wyglądał
dosyć zwyczajnie, ubrany w dżinsy i białą koszulkę, z reguły chodzi ubrany
bardziej szykownie, ale tym razem musiał utożsamić się z tłumem zwykłych
szarych ludzi. Z samochodu zabrał jedynie urządzenie do zdalnej detonacji
ładunku, aparat z teleobiektywem oraz wczorajszą gazetę, poczym oddalił się na
znaczną odległość. Z daleka był widzem, wygląd fotografa dawał złudzenie prawości, wiedział jak zdobyć
zaufanie innych i nigdy niemiał z tym najmniejszych problemów, być może
dlatego, że wielu ludzi to zwykli frajerzy, którzy chcą widzieć świat w
kolorach tęczy, póki nie spotka ich krzywda. Robił zdjęcia przechodniom,
ukradkiem zerkając na dom Jima Caruso, długo nie musiał czekać, czarny mercedes
podjechał pod dom, w tym momencie wyciągnął urządzenie do zdalnej detonacji,
Jim zmierzał pewnym krokiem do drzwi, spojrzał na numery samochodu pułapki,
poczym wybuch bomby zmiótł go z powierzchni ziemi a wraz z nim kilku pechowych
przechodniów. Bob zaś schował z powrotem do kieszeni sprzęt do detonacji, który
trzymał dyskretnie w dłoni zakryty gazetą i natychmiast odszedł szybkim krokiem
jak najdalej od miejsca zbrodni.