Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

21 lutego 2017

Glasgow smile cz.V. OSTATNIA

V.
Nie chce mi się wstawać z podłogi. Pionieerzyna wolniutko sączy francuską pościelówę. Gorączka przestała wyświetlać mi w oczach pierdoły, lecz czuję się dziwnie ociężały, kostnieję. Zupełny brak sił, po kilku bezowocnych próbach dźwignięcia dupy zrezygnowany wgapiam się w okno. Czarna gałąź kreśli szponami zaklęcia na szybie, pisze epopeje w nieznanych językach. Coś się ze mnie wylewa, krzepnie i rozpuszcza. Jakaś tajemna, mroczna substancja nie będąca wydzieliną, płynem ustrojowym. Mam to w sobie, a może raczej jestem przez to zasysany. Sam już nie wiem. Przecież nie wybrałem sobie myśli samobójczych, nie wstałem pewnego pięknego ranka i nie powiedziałem ,,a, nie mam co robić z umysłem, pozagryzam się bez powodu".
To one przywlekły się nie wiem skąd, by zrobić mi z życia piekło.
-Piekło, synu, to dobre słowo. wszyscy tam zmierzają.
Wytrzeszczam oczy.
Pod ścianą, przy maszynie singera stoi elegancko, dziwnie ubrany pan. Złoty garnitur z cekinami, czerwony, alfonsiarski kapelusz z pawim piórem. Facet, około czterdziestki ma śniadą cerę, sumiaste wąsy. Jego oczy płoną srebrem, jakby w tęczówkach błyszczały monety dziesięciogroszowe.
Już chcę się rozkrzyczeć że co, jakim prawem mnie pan nachodzi, w ogóle jak się tu dostał, na dworze szaleje burza, wręcz huragan, poza tym zaryglowałem drzwi. 
Nagle oświeca mnie- to sam szatan! 
-Nie diabeł, nie szatan.-koleś najwyraźniej czyta w myślach.
-Chcesz zobaczyć niebo? 
-Zdech... - mamroczę półgębkiem. Twarz mam jakby ściągniętą, sparaliżowaną.
-To przecież ja, Agata- ludzki transformers nachyla się nade mną. Fakt, w jego (nadal męskich) rysach można dostrzec jakiś ledwie wyczuwalny ślad Agaty, cień jej odbicia.
-Won! - charczę gardłowo. 
-Nawet prądu nie masz, biedaku... Warto było stracić wszystko, spaść na dno dna?
-Co cię to obchodzi? 
-To ja jestem dyrektorką obskurnej szkoły z twego snu. Uczyłam cię matematyki.
Teraz widzę, że kolejna część jej twarzy przypomina twarz cholernie napalonej pani, z którą chciałem się bzykać.
--Idź precz, czorcie...
-Tak naprawdę mam sto dziewiętnaście lat. 
-Nie... rdol...
-Zostawiłeś mnie umierającą w tamtym zimnym kościele. Przymarzałam do posadzki. Lodowate mury i smród śmierci.
Androgyniczny, człowiekopodobny twór odwraca się. 
-Guz rośnie. Zaszczepiłeś we mnie...
Macham ręką. Nie ma sensu kłócić się z widziadłami. 
Agatka... Moja czarnulka, ostatnia dziewczyna. Pracowała jako barmanka, modelka i dziwka, tańczyła na rurze i w zasyfiałej klitce przyjmowała facetów za pieniądze. Mieszkała w obrzydliwie szarym, liszajowatym bloczysku. Wszystko w jej życiu było tanie, sprane, przechodzone. Nawet myśli. W szczególności one. Agata byłą typową nieokrzesaną prostaczką, wyrażała się, jakby całe życie garowała pod sztywną celą wśród starych recydywistów. Okropne, zeszmacone intelektualnie dziewuszydło. Z twarzy była ładna, to muszę przyznać.
Nie żaden tam męski pasztet, jak Natala.
-Życie mi przecieka przez palce, dni odlatują do ciepłych krajów. Zbliża się zima, coraz bardziej nie chcę żyć- zaczęło mi się biadolić jakiś czas temu.
-Co ty pieprzysz?
-Nic, tak tylko... -mruknąłem zasmucony. Byłem kompletnie sam. Nie jak palec. Jak fiut.

-Nie łżyj, nie zgrywaj Czarlsa, epigonie pieprzony. Pracowałam na kasie w Biedronce- zjawa nie poszła sobie, ciągle stoi obok singera.
Fakt, podkoloryzowałem trochę w stylu książek Bukowskiego, wielki mi grzech.
-Tylko to umiesz robić, ściemniać, pożyczać życiorysy od dawno zmarłych, utalentowanych ludzi. Kim ty już nie byłeś w swoich bujdach?
-Byłem i będę każdym i nikim, mam w zanadrzu sto tysięcy życiorysów. Rasputin, Wałęsa, Raskolnikow... A wszystkie z papieru. Czerpanego, toaletowego, z papierów wartościowych, akcji i obligacji wyemitowanych w upadłych krajach.
-Gnidka jesteś, Florku, taka weszka, zbyt mała, by ją zdeptać. 
...mknij się.
-Nigdy nie będziesz dobrym, ani chociażby średnim pisarzem, daruj sobie. Rozwaliłeś głowę i masz zaniki pamięci, zwidy, szalenie ubogie słownictwo Tak się kończy zabawa w poetę przeklętego- kompletnym zgłupieniem. Nie zamaskujesz tego rymami, ściemnianiem, prawda zawsze wypłynie na wierzch: jesteś głupcem. Na własne życzenie. Powiedzieć ci po co żyjesz, kundlu? By karmić się śmiercią innych. Każdej, przeklętej staruchy z okolicy. Jarasz się, gdy umrze ktokolwiek ze wsi. Może powinieneś wyjechać do F., zatrudnić się w zakładzie pogrzebowym, albo prosektorium, skoro tak lubisz kontakt z ludzką padliną? Czemu tak cię ciągnie do pustki, która jest po drugiej stronie, ciemności, której i tak nie odczujesz, bo nie będziesz mieć widzieć? Doskonale wiesz, że tam nic nie ma, mimo to chcesz się zanurzyć w ten niebyt. Tak ci źle? I tylko nie mów, że tchórzysz przed liną. Powiem, co cię tu trzyma. Liczysz, że szare komórki ci cudownie odrosną i staniesz się pisarzem. Tak jest, choć nie chcesz tego przyznać przed samym sobą. Pragniesz poklasku, zaszczytów, chcesz rozsławić własne nazwisko. Tylko trzy osoby w Polsce nazywają się de Nath, więc byłbyś ,,ten słynny de Nath", jedyny, niepowtarzalny. Pierwszy w historii rodu, który zyskał uznanie, wystawił głowę z kałuży. Florian Pierwszy Wielki. Potem poczekałbyś, aż dziadkowie umrą i zostałbyś jedynym de Nathem w kraju. Nie założyłbyś rodziny, nie przekazał arcy-cennej puli genowej, ani nazwiska, zabrał je samolubnie do grobu. A tu guzik, w baniaku hula wiatr, książka nie chce się sama napisać.
Wiesz, że jesteś nieziemsko popieprzony? Jakimi ścieżkami muszą biec twoje myśli, że życzysz śmierci dla własnego dziadka i babci, bo chcesz mieć oryginalne nazwisko? Ty... Ty czubie!  A żeby cię cholera wzięła jeszcze dziś! Bukowski z ciebie jak z koziej...
 
VI.
Zobaczcie, tam, w środku cyklonu, w oku oszalałej burzy stoi domek. Mała, ponad dwustuletnia chatka o dachu porośniętym paprociami. W lepkiej od brudu izbie płonie zielona żaróweczka, stara radio wypluwa kolejną, pełną trzasków piosenkę. 
Mężczyzna leży obok szczytu łóżka, z ust cieknie mu różowa piana.
,,Ten teledysk nie ma fabuły, to tylko sekwencja niepowiązanych ze sobą obrazów"- myśli.
,,Kto weźmie mój od lat nieużywany, pełen kurzu komputer? Kto wydłubie z niego pliki tekstowe? Co stanie się z papierzyskami, dziesiątkami kartek? Tak... do śmieci wszystko? Na pastwę myszy, może ognia? Poezja szatkowana przez małe, kosmate zęby, moja niedokończona powieść mieszana w zakamarkach biurka ze śliną gryzoni. Twórczość żuta i wydalana przez ciemną, milczącą siłę przyrody.
Myśli zatrzymują się nad przepaścią. Nic nie dzieli mnie od popchnięcia ich, rzucenia się w ostateczny wir autodestrukcji. Właściwie ona już się dokonuje, sukcesywnie, od lat, od czasu cholernego wypadku. Upragniony zdech pochłonie też moją, pożal się Boże, sztukę. 
Niedługo pewnie zjawi się zwid, nowa Agata, będzie ubrana w habit, albo hidżab. Wyrzuci z chałupy wszystko, co związane ze mną. Zamknie drzwi prowadzące do pustych ścian.
 
Jestem aż do bólu pretensjonalny, pożałowania godny. Nie czuję się nawet chodzącym workiem pcheł i karaluchów. Nie istnieją słowa wystarczająco obelżywe, bym mógł ich użyć w odniesieniu do siebie, do zniszczonego umysłu.
Schody baru ,,Mechanic" w F. były strome, cholernie twarde. Bardzo nieprzyjemnie się z nich spadało. 
Jedna zła decyzja- i do końca życia będziesz świrem. Trzask! I uaktywnia się gen schizofrenii, diabeł na sprężynce wyskakuje z czaszki i widzisz, że ma twarz Anety, lub babci, którą tak strasznie chcesz uśmiercić, bo nosi takie samo nazwisko, jak ty- przyszły literat. 
Obecnie pomyleniec.
Nadal rozckliwiam się nad sobą, głaszczę i przytulam najgorsze cechy- lenistwo, megalomanię i zwykłe, dosadnie rzecz ujmując frajerstwo.
Postanawiam poddać się do reszty gorączce, wystawić na jej żer. Nie zmagać się z chorobą, bo wiem, że byłaby to walka z góry skazana na porażkę. 
Dźwigam się z pozycji półleżącej. Obraz przechyla się, kołysze. Jestem jak w balii pośrodku morza, nędznej łajbie, której grozi zatonięcie.
Gaszę radio i wychodzę na dwór. Ledwie przestępuję próg- wiatr nieomal mnie przewraca, łamie nogi w kolanach. Jest ciepły, ale niesłychanie złośliwy, antyludzki, miecie śmieci, wzbija tumany piasku, przed którymi osłaniam twarz. Trzymam się drzwi, w przeciwnym razie porwałby mnie. No tak! Zapomniałem najważniejszego. 
Z wielkim trudem wracam do chaty, z biurka wyjmuję stos luźnych kartek- poezja, trochę prozy, moje życie przemaglowane przez pokaleczony umysł i leżące bezwstydnie na białym papierze, jak na katafalku. Wiążę rękopis szpagatem i idę. Nie zamykam domu, i tak nie miałem w nim nic cennego. Może jakiś złodziej połakomi się na prawie zabytkowy komputer.
Daję się porwać, unieść, wkręcić w wielki i wszystko niszczący wir. Lecę, jak Boga kocham- lecę! Tuż nad głową, niczym kometa napierdziela Anetka, a raczej to, co po tylu latach z niej zostało.
 
Lądowania nigdy nie były moją mocną stroną, wystarczy przypomnieć wypadek na schodach baru. Teraz też nie spadam na cztery łapy, raczej walę się jak kłoda na chodnik tuż przed wieżowcem Nadfaktu. Kostka Bauma jęczy przyjmując uderzenie mego ciała.
,,To tu!"- myślę cały czas kurczowo ściskając ,,dzieła". Wchodzę do budynku. Muszę przyznać, że inaczej sobie wyobrażałem siedzibę redakcji poczytnej gazety w bądź co bądź wojewódzkim mieście. Wnętrze przypomina niesławną szkołę, która śniła mi się z uporem maniaka, jest równie odrażające i wypełnione menelami. Dziennikarze, czy ktokolwiek tam pracuje, może jedynie statyści, pensjonariusze domów opieki społecznej, noclegowni dla bezdomnych wcielający się w role pismaków, noszą porwane, peerelowskie swetry, rozdeptane buty, spodnie i spódnice poprzepalane papierosami, pogryzione przez mole. Wszystko drugiej i trzeciej świeżości, sprawiające wrażenie od lat nie pranych łachmanów.
Ja również nie przypominam szlachcica na raucie u królowej brytyjskiej, ale wyróżniam się zdecydowanie na plus. Nawet moje sprane dżinsy wyglądają schludnie i elegancko na tle garderoby nadfaktowców.
Po otrząśnięciu się ze zdumienia łapię jakiegoś młodego stażystę w zapyziałej bluzie.
-Gdzie jest biuro redaktora naczelnego? Jestem tu nowy, a to śmiertelnie ważne dokumenty, stenogramy rozmów, które wysadzą rząd!
Chłoptaś łyka bajeczkę, widocznie zdaję się być przekonujący. Z przejęciem prowadzi mnie mrocznym korytarzem. Korzystając z okazji, że trafił się słuchacz naiwny jak przedszkolak wciskam straszny kit o nagraniu polityków, rzucam nazwiskami najważniejszych osób w państwie.
-W zasadzie nie powinienem ci tego mówić, ale i tak lada dzień szambo się rozleje po kraju. Prezydent i cała Rada Ministrów powędruje przed Trybunał Stanu.
-Wejść!- zza betonowych drzwi odzywa się betonowy, ciężki głos.
Stażysta z wypiekami na twarzy z trudem otwiera kamienne wrota, drzwi- głazy. Pewnie wyobraża sobie jesienny, właściwie wczesnozimowy przewrót, jak dokona się za sprawą szmatławca, w którym pracuje. Domyślam się, że podobnie jak ja nie przepada za obecną ekipą. Każdy, kogo znam najchętniej siekierą odrąbałby ich od steru. 
-No, co się mówi? Języka w gębie zapomnieliście?
Siedzący za smolistoczarnym biurkiem siwy dziadyga w okularach w rogowej oprawie przypomina mi obecnego premiera, nie wiem czemu. Nie jest podobny ani trochę, sprawia wrażenie grubianina i prymitywa, jednak dostrzegam w nim niejako odbicie, refleks Krzysztofa Z.
-Dzień dobry...
Gabinet stanowi enklawę luksusu w oceanie brudu, jest niczym pałac zbudowany na wysypisku. Całkiem przyjemne, urządzone ze smakiem miejsce, mógłbym tu pourzędować.
-Bry. Co tam macie?- pyta staruch nie patrząc w moją stronę. Dopiero teraz dostrzegam, że fotel, na którym siedzi przypomina konfesjonał- rzeźbę Natalii, zgadza się nawet głowa kozła. 
-Wiersze i fragmenty dziennika wybitnego, choć nieznanego twórcy.
Naczelny spogląda wreszcie ze swego satanistycznego tronu.
-Co, kurwa? 
-Tu na przykład opisuję, znaczy ten mistrz opisuje...
-Myślicie, debilu, że to jakieś wydawnictwo literackie? Skąd żeście się urwali? - patrzą na mnie żółte, wodniste oczy.
-Właściwie to tak jakby nie jestem tu zatrudniony. Ale mam pomysł- łuszczyca.
-Powtórz. 
-Choroby, na przykład dur brzuszny dodawane do każdej gazety. Albo wąglik, lub papier nasączony trucizną jak w ,,Imieniu róży". Moglibyśmy truć ludzi, potem zwalić wszystko na terrorystów. Moje wiersze przenosiłyby śmierć. 

Wtedy redaktorowi pękają usta. Wylewa się breja śmiechu, gęsty, dobrze skisły żur. Starzec zanosi się rechotem, wywala jęzor obrosły grubym kożuchem pleśni. Jego głos świdruje mi w uszach.  Z sufitu spada potężny kawał tynku, biały proch obsypuje nas obu. Nagle ściany zasnuwa pajęczyna rys i widzę, że cały wieżowiec pomimo szklanej, całkiem nowoczesnej elewacji jest zbudowany z gliny, błota i choroba wie jakiej jeszcze mazi. Szatański rechot starucha sprawia, że budynek kruszy się, rozpada. Twarz, a właściwie diabelska mordziaka naczelnego rozdziera się, gardło mu się pruje. Stoję jak zahipnotyzowany, czas zwolnił, ale czuję, że gdzieś tam za mną, za plecami biegnie jak szalony. Umierają dziadkowie, opuszczona chata rozpada się w zbutwiałe drzazgi. Mijaj.ą dziesiątki lat, nie żyje każdy, kogo znałem. Zostaję zawieszony w tym absurdalnym śnie. Oto mój upragniony zdech- nie obudzenie się. Uszy mi puchną, chyba sypie się z nich piasek. Papierzyska z ,,twórczością" całkiem rozpłynęły się od potu dłoni. Jedna chwila to milion lat zdychania, milion lat wysłuchiwania śmiechu. 
Całe to dążenie do samozagłady, wręcz brandzlowanie się myślą o niej było tak naprawdę bez sensu, ona przyszła niespodziewanie, przywiał ją wiatr gorączki, burza niosąca ślepotę. Leżę na dnie snu z wbitym w kark rozgrzanym gwoździem. Choć to co najmniej dziwne, choć wiem, że powinienem wrzeszczeć w duchu, starać się obudzić- czuję się rewelacyjnie. Depresja, złe myśli minęły jak ręką odjął.
Uśmiecham się. Ten sen jest strasznie głupi.

W ciągu długich jak wieczność minut przez głowę przełażą mi karawany myśli, poskręcane robaczki marzeń. Wszystkie na próżno, stąd nie ma ucieczki. I to jest diabelnie zabawne. 






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1