1 marca 2017
Kabotyni, dziewice, małpoludy (cz.I)
No i koniec- myśli Antyd. Znaczy, tak naprawdę nazywa się Florian. Ale woli imię z bierzmowania. Florian - tak powinno się nazywać starych dziadów, takich, co to skończyli dziewięćdziesiątkę i srają w pampersy. Do ,,Floriana" pasują: kalesony, monokl, melonik, zapach naftaliny, powiedzenie ,,mopanku".
Florian jest zatęchły, przeterminowany, nadgryziony przez myszy.
Antyd brzmi tak poetycko i niepolsko. Ogólnoświatowo. Za cholerę nikt nie wie, co oznacza. Pewnie był jakiś starożytny filozof, albo matematyk, Antyd z Miletu, czy z innej Abdery.
Najpierw chciał wybrać ,,Dzierżykraj". Wiecie- gość, który dzierży swój kraj, ma wszystkich w garści i nikt mu nie podskoczy. Woj, rodzimowierca, długowłosy Słowianin modlący się do Swaroga. W wolnym czasie palący wsie wrogich plemion, gwałcący niewiasty. Wódz, samczysko alfa.
Całkiem do dupy- pomyślał w końcu Flor, ,,Dzierżykraj" jest burackie. Imię dla skinów- pseudokibiców, pseudonarodowców w brunatnych koszulach, tępych osiłków glanujących pedałów na paradach równości, biegających z maczetami po stadionowych trybunach szreków. Albo prymitywnych brudasów żyjących w lepiankach i podcierających się liśćmi.
Pewnie zaraz kumple zaczęliby przekręcać na ,,Dzierżychuj".
Nie wiadomo, kiedy wszystko poczęło zamierać. W sierpniu, gdy na ciężkim haju dostał potężny łomot od chuliganów?
Wcześniej, gdy został wywalony ze studiów?
Nocami obłaziły go siwe mrówki, gryzły jadowite wszy. Włosy pokrywały się larwami, glistami, liszkami.
W ciężkich, niespokojnych snach przychodziła matka. Zawsze była o coś zła, krzyczała w niezrozumiałym języku.
Ludzie w przyszpitalnej kaplicy patrzyli z obrzydzeniem. Trumna na katafalku puchła. Rozdęcie drewna z ocieklinami gnilnymi.
Biegł przez niekończące się pustynie, antarktyki, nieczytelne drogowskazy prowadziły go do NieWiem, stolicy przezroczystego państwa. Zdalnie sterowane samochody ochlapywały żółtym błotem. W zamczyskach stojących przy niedokończonych autostradach czekały tajskie dziwki, wampirzyce, kobiety- wilkołaki, cierpiące na hirsutyzm radzieckie nimfomanki.
Wydawał na nie setki tysięcy wyimaginowanych euro, talarów, uprawiał tantryczny seks. Gryzł, bił, chłostał gotki w skórzanych gorsetach, pieszczochami rozorywał słodkie buźki. (zagadka: ile aniołków może się zmieścić na ostrzu gwoździa?).
Budził się spocony, ciężko oddychał.
Kurs kolizyjny, każdego wieczoru ciemna planeta zderzała się z Ziemią
Diabełki na ostrych sprężynach chichocząc wyskakiwały z pudełek po butach. Ogień z pysków.
Jesienna deprecha, o której śpiewał zespół Kury. Potem zimowa, wiosenna. Deprecha całoroczna, nieuleczalny weltschmerz.
Powolne przeistaczanie się w płaczliwego romantyczka z filmów dla gimbusów, pierdołę rozklejającego się, gdy zdycha tata Simby.
I nagle koniec, załamanie. Szesnaście dni prawie bez ruchu. Tak bez powodu. Tak z miliona powodów.
Do kibla tylko nocą. Nie ma czym srać.
Ojciec krzątający się w kuchni. Krzyk, by się wziąć do roboty. Wstać, wreszcie przestać odpierdalać manianę.
Przecież, chyba, jesteś jeszcze normalny.
Ojciec wykręcający korki.
Cierpka, kłująca cisza. Wreszcie grający za ścianą telewizor.
Wzrok Florka wbity w jeden punkt. W głośnik wieży. Dostał ją na osiemnastkę. Nawet fajna jest.
Pajoprawesa, próba zagłodzenia się na śmierć, samostrawienia.
Trzeba przebić żołądek, by rozlały się soki. I zżarły wątrobę, nerki, inne podroby.
Albo wziąć scyzoryk i pochlastać półtusze. Patrzcie: oto pierwszy człowiek, który przy pomocy kupionego na odpuście kozika dokonał seppuku!
Miał znowu doła, znów pragnął śmierci. W końcu wziął za szmaty mumię Lenina, wywalił z mauzoleum. Położył się na jej miejscu.
Tylko nikt do niego nie przychodzi, nie robi zdjęć. Może ma za mało formaliny w żyłach i watoliny we łbie?
Wyobraźnia to włochate zwierzątko zagubione w mrocznych lasach. Uważaj- zaraz zagryzą cię bezpańskie psy!
Już biegną w twoją stronę. Słyszysz charkot? Czujesz gorące oddechy?
(Pionowo: inaczej zgon, na sześć liter, pierwsza ,,ś". Nie, ,,ześcierwienie" nie pasuje.)
Dziwny ląd rośnie pod podłogą. Warsztat, blaszana Atlantyda na dnie sadzawki.
Robotnicy są niczym dzieci błąkające się po kuźni Hefajstosa. Niektórzy toną w saganach z lawą, inni giną przysypani śrubami, młotkami, kowadłami. Wypadków zdarza się sporo, źle przytwierdzone regały co chwila spadają z hukiem. Czort wiedzą do czego służące maszyny bez osłon łapczywie pożerają rękawy. Potem ręce, korpusy, głowy nieszczęśników. Wypluwają mięsną breję, mamałygę przesyconą rdzą, blachą i towotem. Ciała mieszają się z włosami, WD 40, porwanymi koszulami, kwasem akumulatorowym.
Kierownicy zbierają ich łopatami do ocynkowanych trumien. Zawsze znajdzie się parę na podorędziu. Przezorność.
Kierowca podjeżdża żukiem karawanem. Przez piwniczne okienko wynoszą zwłoki, ładują na pakę.
Jeszcze wieniec z osmolonych gerber, wstążeczka z nabazgranym pochyłym pismem ,,Kochanemu ... koledzy".
I wio, na mały cmentarz za śmietniskiem.
Ktoś, wielki i potężny, założył Polsce kaftan bezpieczeństwa. Od Tatr po morze- troczki związane w kokardkę.
Mali żołnierze zasnęli na polach bitew. Ssą kciuki, do kości. A w głębi ziemi ciągle pracują, klecą żelazną arkę.
Po jej szybach cieknie absynt i porto.
Robole, szklane robale drążą tunele pod skórą. Grzechot, brzdęk, ścibolą, międlą, nitują, spawają.
Robią zagrody dla hymenofagów, efebofilów i skompromitowanych kardynałów.
Po parze z każdego gatunku. Gdy nadejdzie ulewa wszyscy spierdolą do Paryża.
Założą tam rząd na uchodźstwie. Trzydziesty w tym tygodniu.
Antydowi, pomimo najszczerszych chęci nie udaje się wrosnąć w wersalkę. Korzenie przebijają gąbkę, oplatają sprężyny.Jednak mija nie więcej, niż parę minut i obumierają, kruszą się.Głód ciągnie spod żeber, z okolic serca. Wypala dziury w podkoszulku, w prześcieradle.Szkielet pod osmoloną kołdrą, więdnący kwiat na pustyni.
***
Za kuchennym stołem siedzi zgarbiona postać.
Ojciec, ale mało podobny. Jakby jego twarz wydrapano żyletką w surowym mięsie. Gęba niczym kraszanka zrobiona ze zbuka. Mętne oczy, kilkudniowy, siwy zarost. Usta, nos, brwi są rozmyte, nieostre.
Ojciec z trzydziestocentymetrowych pikseli, nagrany nędznej jakości kamerką z komórki, wklejony przy pomocy Painta, ruchomy obraz z końca XIX wieku. Zakłócenia odbioru, w głowie Flora rdzewieje porzucony kinematograf.
- No, zwlokłeś się, katatoniku pieprzony. Nie... czekaj. Usiądź na chwilę, później se wrócisz do gnicia.
Wiesz... coś się stało. Ze mną, z pamięcią. To wylazło z książek. I żre. Nas, to miasto, cały świat.
Jakby powiedzieć... odblokowały mi się wspomnienia. Odnalazłem klucz do małych drzwiczek. Znikąd pojawiły się w głowie obrazy, całe historyjki. Jakbym zniósł ze strychu, ku**a, inkunabuły; zaczął czytać i okazało się, że opisują moje dawne losy. Nie tak do końca moje.
Wierzysz w reinkarnację? Też nie wierzyłem, dopóki nie przekonałem się, że to nie wymysł.
Leżałem nagi w ciemnej jaskini w stanie sztucznego rozkładu.
Nie śmiej się, tak czułem. Fałszywe smugi dyfuzyjne, nieprawdziwy odór. Żyłem, kurna, oddychałem. Wiedziałem, że muszę to zataić, konspirować się, grać umarlaka. I to coś mnie zabrało. W górę , do siebie. Jak wielki magnes, albo statek kosmiczny. Choć nie, bardziej niczym ptak, ogromny biały gołąb, cały ze słońca.
Pociągnął w górę błyszczącym światłem. Dalej już nic nie pamiętam. To mnie pożarło, strawiło. Byłem w nim, nim, po prostu zrosłem się. Czułem, że od zawsze do niego należę, że jestem zaginionym rozdziałem wielkiej, świętej księgi, która wciąż się pisze i nigdy nie przestanie. Bez przerwy doklejali się nowi, tak samo pozornie martwi. To rosło, wydawało się nie kończyć. Żadnych obrazów, tylko ta błogość... Poczucie, jakby się poszło do Raju i zepchnęło Boga z tronu.
Tego nie dadzą chyba żadne narkotyki.
Pamiętam też swoje poczęcie. Mówiłem- nie śmiej się.
Jakbym oglądał film z tym cofaniem się. Tak, retrospekcjami. Nalać ci? Stolicznaja, dobra, ruska wódka. Pić z synem to tak chu**wo, ale ostatnio wszystko jest chu**we,. Może jak się napijesz to wróci ci chęć do życia. Więc słuchaj: było to dawno, na jakiejś odległej planecie. No tak, prawdziwe sajens fikszyn, Gwiezdne Wojny. Bida z nędzą, ludzie nie mają co jeść, warunki spartańskie. Lepianki z gliny, mokro, zimno, wilgoć i stęchlizna. Do tego brud, syf. I wojna. Nie wiadomo, kogo z kim i o co, ale wojna.
Moja matka ma czternaście lat, idzie gdzieś. Błoto po kostki.
A ci podjeżdżają gazikiem.Wyskakują, w pięciu, w szarych mundurach. Zdzierają z niej ubranie, gwałcą jeden po drugim. Jak zwierzęta.
Zostawili pokrwawioną, w tym błocie. Jeszcze śmiali się, bydlaki.
I zaszła w ciążę. Od początku mnie nienawidziła. Bo bękart, psi pomiot. Najlepiej byłoby udusić. Ale nie mogła.
I tak rosłem, pogardzany przez wszystkich. Faceci matki często się zmieniali. Kalejdoskop. Prawie zawsze była w ciąży, to z tym, to z tym. Oby tylko miał kasę. Rozpiła się.
Jeden taki zamieszkał z nami na dłużej. Rzeźbiarz ludowy, Józek. Straszny alkoholik. Nawet nauczyłem się robić świątki.
Szybko ożeniłem się. Żadna porządna mnie nie chciała, to znalazłem sobie Magdalenę, ku**ę jeszcze większą, niż matka.
Po prostu dawała każdemu. I to za półdarmo. W wieku trzydziestu lat zacząłem wariować, głosić kazania. Obwołałem się królem żebraków i odtrąconych, hersztem morderców, złodziei. Gromadziłem wokół siebie wyrzutków, kaleki, zboczeńców, szalonych wróżbitów, skrytobójców.
Nauczałem, że jestem młodym bożkiem, plotłem farmazony, że jeśli się skupię, potrafię chodzić po wodzie, uciszać burze na morzu.
Łykali wszystko, bo miałem gadane. I że raz do roku zmieniam wino w wódkę.
Kiedyś podczas z kłótni, w furii udusiłem Magdalenę.
Kawałkiem szkła rozciąłem brzuch. A ona nie miała flaków.
W środku cała, ca-ła była wypełniona błękitną poświatą. Tak jakby paliła się w niej lampka na propan- butan. I fiołki. Płomień jak w kuchence. Wiesz, jak pięknie pachniał? Cały następny dzień jedliśmy mięso tej suki. Wmawiałem, że to ciało świętej, brama do życia wiecznego, kto ją przekroczy- zwycięży śmierć.
Polać jeszcze? Dobrze.
Co to ja... a, więc wtedy miarka się przebrała.
Jakiś sku***l podkablował, że morderstwo. Że obłąkana sekta.
Wojskowi wyłapali wszystkich nas. Zwieźli na publiczne stracenie, egzekucję bez jakiegokolwiek sądu.Mi dostało się najbardziej, kiścieniami, korbaczami. Wypalili oczy.
Czułem, jak przywiązują mnie do słupa. Tłum ryczy, klnie, pluje. Motłoch drze pazurami i tak poranioną skórę, sypie sól w przebity włócznią bok.
Jakiś sukinsyn wpycha do ust gąbkę nasączoną żółcią. Głos matki. Żałuje, że mnie nie udusiła, jak byłem dzieckiem.
Konam. Pozornie, rzecz jasna. Mego niby trupa, wrzucają do jaskini. Zakrywają wejście głazem. Resztę już znasz.
-Za dużo filmów się naoglądałeś. Bez przerwy siedzisz przed telewizorem. Właśnie streściłeś mi ,,Przygody Iesousa". Tylko tam jest inne zakończenie- sekta głównego bohatera rozrasta się, staje dominującą religią. On sam został wskrzeszony przez niejakiego Łazarza Nazarejczyka.
Straszna szmira, dostała kilka Złotych Malin. Lepiej poczytaj coś wartościowego- mówi Antyd wracając do łóżka.
-Durny ch**- mruczy ojciec nalewając kolejny kieliszek.
-Naprawdę to pamiętam.