1 marca 2017
Kabotyni, dziewice, małpoludy (cz.II- OST.)
Flor znów próbuje zniknąć. Zaniknąć. Wie, że to nie takie, kuźwa, łatwe. W końcu waży te kilkadziesiąt kilo. Ma w sobie twarde, kamienne kości. Bebechy, resztki treści żołądkowej.
,,Stary ucieszyłby się, gdyby miał mnie z głowy. Nie musiałby utrzymywać nieroba. Jestem bezproduktywnym śmieciem.
Trzy próby samobójcze, wszystkie rzecz jasna nieudane...Aż mi wstyd. Może by czwarty...?
Patrzę na siebie z góry, niczym ludzie w stanie śmierci klinicznej. Zanim nie zaczną spier***ć w kierunku światła.
Widziałem o tym film na wideo.
Ja- słabo poznana forma życia, z mgły, zorzy polarnej, z kropel tequili i nerwosolu. Miraż. Jestem rozpuszczalny, jak gumy do żucia z mączki mięsno- kostnej zarażonej chorobą szalonych krów.
Przerośnięty emo boy z żabim brzuchem, w którym kłębią się robaki. Ciało jest galaretowate i rozmiękłe.
Chyba podobnie wyglądają mózgi osób z zaawansowanym alzheimerem. Właściwie przypominam głowonoga, z pękatego łba wyrasta nieskończona liczba rąk, nóg, macek. Odnóży.
Oblech, obleniec. Dłuta w oczach, gwoździe zamiast żył, miedziane płucotchawki.
Ktoś powinien wrzucić moje zdjęcie na Rotten, Ogrish, Charonboat, Bestgore, DocumentingReality, albo Lovely Disgrace.
Najbrzydszy trup świata.
To był śmieszny rok. Durny, nierzeczywisty. Rok z wytwórni Hanna -Barbera, kolorowy i poje***y. Wszystko przez chlanie i ćpanie. Zamuliłem się. Tak na słodko, przejadłem cukrem. Za dużo rozweselaczy, za mało obowiązków.
Potem wpadłem w chol***ną depresję. Przeginka w drugą stronę.
Najlepsze było z sikawkowymi.
Na TVN Turbo leciał reportaż o pracy strażaków.
Przestraszyłem się, wezwałem prawdziwych. Wrzeszczałem, że po wybuchu kineskopu pali mi się dom, płomienie buchają z telewizora.
Nie wiem, co wtedy brałem, ale było tego dużo.
Przyjechali po parunastu minutach, na sygnale. Cała brygada. Zastęp. Szwadron. Ale byli wkur**ni. Coś tam się pluli, że będę zwracać za akcję, nieuzasadnione wezwanie i takie tam.
Niezły też numer odwaliłem, jak na fazie poszedłem do spowiedzi.
Mówię o swoich problemach, wywewnętrzniam się. Zbiera się na płacz.
U drzwi Twoich stoję, Panie, syn marnotrawny nawrócił się, herezjarcha skamle o łaskę.
Rozklejam się totalnie, ludzie w kolejce za mną śmieją się, ale mam to w du**e.
Zeznaję wszystko, od najwcześniejszego dzieciństwa, tak, biskupie, to ja w zerówce ukradłem Marcinowi kredki, to ja, kardynale, mając trzynaście lat podprowadziłem rodzicom wódkę z barku.
Za plecami rechot jak w kinie na komedii z Jimem Carreyem, ale nie przestaję: wybacz, papieżu, ojcze święty, ale zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem, proszę - rozgrzesz , ustrzeż przed ogniem piekielnym.
Nagle słyszę, że... ten ch** chrapie! Wstaję z klęczek, zaglądam... siwa morda śpi w konfesjonale. Pewnie zarwał noc, stary cap.
Dymał gosposię, wikarego, albo ministrantów. Według statystyk CNS OBOP co drugi sutannowy ma więcej, niż jedno dziecko, co piąty to pedofil. O żesz ty w mordę je***y. tak lekceważyć mnie, parafianina?
Nie namyślałem się, to był odruch.
Przypiep**łem z pięści w bebech. Duszpasterz, ku*** jego mać, zgiął się wpół. Poczerwieniał.
Kilka babć moherowych wyjęczało ,,jezu".I wyszedłem. Nawet nie próbowano mnie zatrzymać. Lepiej nie zadzierać z czortem, satanistą, lewakiem- mordercą kapłanów.
Wyobrażam sobie, co potem gadali. Bezbożnik, drugi Grzegorz Piotrowski- popiełuszkobójca śmiał podnieść rękę na naszego proboszcza.
A później los się zemścił i w knajpie dostałem wpiernicz.
Wszystko zaczęło się psuć, parszywieć. Życie skisło, przeterminowało się.Czekam na śmierć. Za ścianą ojciec ogląda ,,Plebanię".
Całkiem zdewociał.
Boli mnie głód."
BAJKA NA DOBRANOC
Wieczór, powiedzmy, że lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Ściana wschodnia, osiedle. Jakiś, kurna, Wpiz*ów PGR.
Latarnie ciemno świecą, smętnie gwiżdże nocny stróż.
Harmonia na trzy- czwarte rżnie.
Bloki z odpadającym tynkiem, elewacje z gó**a. W każdym oknie światło. Wieś tańczy, wieś śpiewa. Biały miś, oczy cziornyje, jeszcze jeden i jeszcze raz! A kto nie wypije, tego we dwa kije! Libacja jak w ,,Stypie" Smarzewskiego.
Dziewczyna wychodzi w mrok. Mniejsza, po co. Nie wymyśliłem. Nieważne. Może szczyć, bo w jej mieszkaniu jest zapchany kibel. Może powiesić się.
Kluczę między trabantami i syrenkami. Podbiegam, narzucam jej na głowę ortalionową kurtkę.Płachtę, fotelówkę, cokolwiek. To tylko historyjka, fantazja, tysiąc druga baśń Szeherezady.
Dopiero teraz orientuję się, że panienka jest grubą świnią.
Zdzieram spódnicę, majtki.
Jestem tak napalony, że przeleciałbym nawet trędowatego psa.
W bloczyskach rozpijają kolejną skrzynkę wódy, na odległym o trzy kilometry, zapyziałym komisariacie śpią schlani milicjanci.
Bydlę drze się, charczy gardłowo, wyje. Byłem jego pierwszym. Jucha zmieszana z moim nasieniem. Cholera, ona ma... zespół Downa! Odsuwam się z odrazą. Pie****łem jakiegoś mutanta!
Zza nowiutkiego warczyburga wytacza się opój w garniturze.
Patrzy na nas niewidzącymi oczami.
Nie wie, co tak naprawdę widzi, w jego zatrutej głowie wszystko jest kolażem.
Piasek między zębami, czerwone pręgi na szyi, ślina wrząca w błyszczącej amforze.
Olbrzymi okręt, który wciąż budują w głębi ziemi, Florian- Antyd umierający we własnym łóżku i jego stary przekonany, że był chol*** mesjaszem.
Obraz piaskowy, trzeba go odwrócić. Przesypuje się, to taka mokra klepsydra, bąbelki idą w górę.Spójrz- jakaś biedna debilka tu leży. Pewnie napadli ją cykliści, albo bikiniarze. Być może zrobili krzywdę. Zaprowadź do domu, kolego. Ja nie mam czasu, szukam róży piaskowej.
O- ziemia zakrywa chmury. Zbieraj się, bo będzie padać błotem.
***
Bulgot, ktoś próbuje zaśpiewać ,,Little water song".
Przedwczoraj morze wyrzuciło ciało młodej kobiety. Gadają, że została brutalnie zgwałcona.
Kości Florka zanurzone w spirytusie salicylowym.
Rozpuszczalne zdjęcia, zmywalny życiorys.
Beztlenowa fermentacja.
***
Wejdźcie ze mną w chaszcze. Białe okruchy, ledwie widoczne ślady ludzi. Marmurowy dwór. Dach zawalił się przed wiekami, droga zarosła młodnikiem.
Badyle, zagony pokrzyw. Perz kiełkujący na złocie, osty w porcelanowych filiżankach, zbutwiałe gobeliny.
Stańcie przy tej ścianie. Drapmy, wgryźmy się w farbę. Musi być, sam widziałem, jak zamalowywali.
Odsłońmy. Wyłania się... Spękane litery, moje prawdziwe imię. Chcieli je wymazać. Udało się, na wiele lat.
Znów jestem na powierzchni. Ja, pełen ja. Zdarłem glinianą maskę.
Moje poprzednie ciało puchnie w betach, w przepoconej pościeli.
Pod ziemią upośledzone diabełki z puszek po piwie zbijają wielki okręt- widmo.
Prawie gotowy, jeszcze dwa- trzy browary i będzie można płynąć. Gdziekolwiek.
Starego trzy dni temu wzięli do psychiatryka. Rzucił się z nożem na księdza. Coś pierdolił, że ma wielką, daną mu przez samego Boga misję. Że musi wybić cały kler, każdego cholernego katabasa.