4 marca 2017
Larwoterapia (cz.III)- OSTATNIA
VIII.
Zrobiłem coś obrzydliwego- zmusiłem kochaną El do uległości. Czuję się jak szmata.
Zaglądam w srebrne oczy Eldi. Z pustki wyłania się sen, baśń drzemiąca w głębi pozornie niezapisanej kartki.
Patrzę w dwie szklane kule i widzę spektrum czasu. Przyszłość, przeszłość, teraźniejszość to troje dzieci zamkniętych w lepiance.
Jestem ,,dziś", Ned-,,wczoraj", El nastąpi jutro. W zasadzie ona wymyka się sztywnym regułom, wykracza poza ramy rzeczywistości.
To niepodpisany dokument, akt łaski dla mnie i Jima.
-Przepraszam... No już, nie dąsaj się, wielkie mi co, tylko dotknąłem...Sid robił ci gorsze rzeczy i nie stroiłaś fochów.
-Bo się go bałam, idioto! Ty z resztą też.
-Tu masz rację. I wiesz co? Nie wierzę w jego śmierć. To byłoby zbyt piękne. Ubzdurałaś sobie coś, miałaś koszmar i tyle. Przekonasz się- niedługo nasz kochany braciszek powróci i będzie jak dawniej.
-Jesteś głupi i się nie leczysz. Jego już nie ma. Zabiło go coś, czego boję się określić. Nie pochodząca stąd siła, energia z najodleglejszej galaktyki, eksplozja z innego życia. Piekielne coś zmiażdżyło mu głowę.
-Miało rację- mówię odkręcając butelczynę samogonu.
-Musimy uciekać. To pełznie. Po nas!- bielma siostry płoną srebrzystym światłem.
-Polać ci, wariatko?
-Śmierć jak muzyka noise. Szumy, trzaski, diabelskie wycie, charkot. Rozrywanie biednego Eda. Czuję to, coraz wyraźniej!
-Biednego? Zapomniałaś, jak cię... jak sukę...
Eldi dostaje szału. Drze się jak opętana. Moja własna Anneliese Michel z legionem Legionów, Beliali i Lucyferów pod skórą.
Pierwszy raz upijam się, śmierdzący bimber wchodzi gładziutko, niczym woda. Jakbym od zawsze nosił w sobie pragnienie, gen alkoholizmu, dziki, nigdy niepodlewany kwiat. Czuję, że tego mi było trzeba. Oto wróciłem do domu rodzinnego, którym jest mętność. Odkryłem ścieżkę wiodącą do krainy szczęścia, państewka dzieciństwa. Jakież piękne w swej prostocie jest nadużywanie, budzenie ducha! Nie wiem, jak smakuje seks, ale śmiało mogę stwierdzić- nalanie gęby jest znacznie fajniejsze od pożal się Boże oralnych zabaw z El. A myślałem, że nic nie może się z nimi równać.
-Drzyj się drzyj. Nie słu-cham! Dotarłem do wodopoju i napełniam garby! Tyle lat karmienia się, tfu, herdewinem i piachem, a to było tak blisko! Pod samym nosem! Zdrój butelkowany, rozgrzeszenie w płynie!
Włażę na stół i czuję się, jakbym przemawiał z kościelnej ambony, lub trybuny w sejmie sejmów, parlamencie wszechświata. Porywam rzesze ludzi, jednoosobowe tłumy. Wychwalam smakowe i lecznicze walory obrzydliwego trunku, staję się piewcą nałogu, kaznodzieją walczącym z grzechem trzeźwości. Rozpoczynam krucjatę, chrzczenie narodów wódą- samoróbą. Oczywiście zaczynam od siebie.
Żegluję po morzu krzyku Eldi, rtęci lśniącej w jej oczach. Rozbijam się o skały. Czas teraźniejszy prawie dokonany: idę na dno, świadomość tonie w spirytusie. Bogowie z cierpkich przypraw, bogowie szczypiący w język, rozjechani przez kombajny do herdewinu zostają zamknięci. Duszą się w skrzyniach pomiędzy drogocennymi kamieniami.
IX.
Czasami zdaje mi się, że istnieje ktoś czwarty. Brat lub siostra, ktoś domyślny, skradający się jak złodziej, mysz w kącie. Kobieta- dziecko- mężczyzna, wytwór fantazji biologii, nowotworek, żart przyrody. Niekiedy wydaje się, ze czuję jego (jej?) obecność. To
ono dopisuje nowe rozdziały naszym losom, czai się w mroku i obserwuje. Szepcze słowa bez słów, oplata nas niewidzialną pępowiną. Florek i El w pęcherzu płodowym. Poroniony Ed.
Wszechmocna i bezsilna postać rzadko bawi się w boga, najczęściej jej ingerencja ogranicza się do kłucia, wbijania w serca igieł.
Dreszcze przed snem, koszmary, w których giniemy na wszystkie możliwe sposoby- tym przeważnie bywa. Oczywiście nad ranem leczy nas ze wszystkiego, co złe. Odkąd zniknął Sid- niczego się nie boję. Siostra umiera ze strachu przed nienazwaną, niszczącą energią, bezosobowym złem. Ja natomiast bawię się w spirytystę, próbuję wywołać GO.
Zielarz- szarlatan. duch w masce cudotwórcy pewnie zmyśla mi się, żyje jedynie w bajkach. Owoc mitomanii, niewidzialny brat nie odstępuje mnie nawet na krok.
El go nie czuje, twierdzi, że pomieszało mi się z tęsknoty za Nedem. Dobre sobie! Chyba z radości!
Życie jak w Madrycie (choć nie wiem, co to dokładnie znaczy, gdzie leży Madryć, czy tam Madrycio). Żarcia trochę jest, alkoholu dwie półki (gnój lubił sobie chlapnąć, mi nie pozwalał nawet powąchać), jak zapasy się skończą- odpalę kombajn i pojadę szukać ludzi, cywilizacji, kogokolwiek. Czym tu się przejmować? Skoro durny Ted znał drogę to znaczy, że jest ona szalenie prosta. Pewnie tuż za lasem jest wieś. Ogr nie mógł wyprawiać się (na dodatek czym- ciągnikiem z przyczepą!) na cholera wie jakie odległości, był na to zwyczajnie za durny.
Eldi, niczym konwalia przygnieciona cegłówką, rozbity witraż. Boję się, że dotknęło ją to, co niegdyś tatę- choroba dekonstrukcyjna, samoburzenie. Zamartwia się, histeryzuje, jest bliska obłędu, jakby urwała się z apokaliptycznej sekty. W żaden sposób nie idzie pocieszyć, ani wyperswadować bzdur o ucieczce.
Staram się nie słuchać, co mówi. To łatwe, gdyż od ładnych paru dni nie trzeźwieję. Pieszcząc El mało mnie obchodzi, czy akurat ma ochotę, czy nie. Czyżbym podświadomie zmieniał się w Neda?
Na samą myśl mam cofkę, bimber puka w gardło od środka. Lepsza śmierć, niż.. blegh!
Lepszy sznur i gałąź pod ciężarem zgięta, jak pisał jakiś tam poeta.
X.
Od jakiegoś czasu czuję pogrążamy się w dziwnym marazmie. Zespół otępienny, miażdżyca mgielna, Alzheimer przenoszący się drogą kropelkową. Niewidzialny nosiciel sprawił, że zamuliło nas, mamy rozbite bombki choinkowe pod czaszkami. Choć nigdy nie obchodziliśmy żadnego święta, wyznajemy bliżej nieokreśloną para- religię politeistyczną, odprawiamy dziwaczne rytuały. Eldi maluje ściany herdewinowym sokiem. Dziwne, bo choć nigdy nie widziała, wychodzą jej fantastyczne obrazy: głowy ludzkie, zwierzęce, pozrastane z sobą dziwolągi, góry, morskie stwory, sięgające chmur wieżowce. Nie potrafiłbym w połowie tak pięknie tworzyć, choć mam jedno zdrowe oko i wiem, jak wygląda (przynajmniej ten mój mały, ograniczony do chałupy i leżącego za nią pola ) świat. Mam przeświadczenie, że to, co maluje jest prawdziwe, nie wylęgło się tylko w jej wyobraźni, ale istnieje gdzie tam, za górami, za lasami.
W tym oczadzeniu często uprawiamy dziki seks. Jak zwierzęta w rui. Zapasy żarcia skończyły się dawno temu, lecz kto by się przejmował takimi błahostkami. Jest alkohol- paliwo nuklearne- da się żyć. Diamencik już nie boi się zabicia przez nieznaną siłę. Urojenie minęło, albo po prostu zaczęła mieć to w dupie. Wcale ze sobą nie rozmawiamy, komunikujemy się za pomocą gestów, pisków, pomrukiwań. Cofamy się w rozwoju jednocześnie przechodząc na wyższy etap ewolucji.
Kłębi się w nas magia, pulsuje sok porzeczkowy i amoniak. Niebo pękło i broczy piaskiem, łączy się z pustynią. Największe z bóstw to cieć, który zamiata gwiazdy pod dywan, za horyzont. Mam alergię na kurz, więc na całym ciele wyskakują meteoryty, dymiące wypryski.
Potwory zdają się śmiać, krzywią i rechoczą na mój widok.
-Zboczeniec! Kazirodca! Jesteś taki jak brat! Gwałciciel! ...łciciel!- warczą.
Początkowo próbowałem się kłócić, gadałem do wymazanej zielonym sokiem tapety w grochy. Siostra uznała, że już do reszty mi odbiło, wymownie popukała się w czoło. Więc przestałem, cierpliwie znoszę obelgi ze strony bohomazów. Celebruję mszę bez mszy we wszystkowyznaniowym rycie floriańskim. Modlę się o coś wielkiego, tąpnięcie, trzęsienie ziemi.
Kreatury chichoczą, zacierają szponiaste łapska.
Diiiiiiii!!!!!- dźwięk, jakby Freddy Krueger (kto??) darł pazurami po szkle.
Zaczyna mnie od tego mdlić. Molekularny kac, atomowe zakwaszenie żołądka, radioaktywny tupot czarnych mew.
Protonowo- neutronowa, płowoniebieskawa facjata odbija się w lustrze. Jarająca się, turkusowa żyrafa.
-Hej, kolego, kim jesteś i co zrobiłeś z Florem de Nath? -gulgoczę.
Przysiągłbym, że to odpowiada obrazem. Telepatycznie. Widzę Eda ciągnącego za włosy do jaskini ogłuszoną maczugą siostrę.
Muszę się zdrzemnąć. El ma rację- fiksuję, szare komórki mi pozieleniały.
Po ojcowsku całuję Eldi w czoło na dobranoc, odwracam się plecami do ściany. Maszkary przesyłają mi następne MMS-y, ale nie robi to na mnie wrażenia. Siostra wieszająca się na sznurze od prania po obejrzeniu filmu ,,Stroszek", ginąca od strzału w głowę, gdy bawiąc się w Wilhelma Tella postawiłem na niej butelkę z samogonem i wygarnąłem z dubeltówki, siostra uduszona przez szal, który wkręcił się w szprychy przedwojennego kabrioletu... Tyle odmian śmierci, a każda jakby obserwowana przez szybę, pożyczona od obcych ludzi, splagiatowana. Śmierć głęboko zakorzeniona w setkach innych, prawdziwszych, portret namalowany przez nieudolnego fałszerza. Herdewinowe gargulce próbują wyprowadzić mnie z równowagi wrzucając pod czerep obrazy gwałtu na Eldi. Widziałem niejednokrotnie, jak sukinsyn znęcał się nad nią. Za każdym razem czułem się wstrętnie, przez wiele dni miałem smar w oczach. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co czuła siostra zmuszana do... aż ciężko o tym myśleć.
Wyświetlcie mnie, skoro jesteście tak zajebiście złośliwi! No już, czekam! Jazda z tym koksem!
Nic, cisza w eterze.Pyskate mordy umilkły.
Spać, spać... Objąć Morfeusza (wiem, zabrzmiało pedalsko), zanurzyć się w czystym strumyczku nieświadomości, przetrzeźwieć...
A rano zapakuję się z El do kombajnu i wio, w drogę, na poszukiwanie istot człekokształtnych.
XI.
Sen to psycho-kontrkultura, teatr offowy, alternatywny, głupia wersja rzeczywistości. Mała dziewczynka jest zamknięta w szklanej gablocie. Poza nią jest kompletna próźnia. Spójrzcie- plastikowy miecz w ręku dziecka, smoki i demony z odciętymi głowami. Dziewczynka przemywa twarz w ich krwi, zaczyna widzieć. Wielki triumf El w walce z kalectwem. Lecz jutro jej bardzo niegrzeczny brat wróci, rozbije szybkę. Wyciągnie ozdrowiałą Eldi i zabije. Potem przyszyje łby bestiom, upije się. Ta historia nie może mieć happy endu. Trwa stan wojenny, szczęście to deficytowy towar spod lady niedostępny dla szarego zjadacza chleba. Zadowoleni z życia mogą być ci tam, na górze, bogacze na Wyspach Kanaryjskich, my powinniśmy zapomnieć o istnieniu takich słów jak ,,radość", ,,spokój", ,,dobrobyt". Trzeba przeredagować słowniki, zmusić się do posługiwania nowomową, dialektem rozumianym jedynie przez pechowców, łamagi i ślepców (dopóki wierzę w poprawę losu jest to martwy język. Martwy jak oczy mojej biednej siostry). Piszę nowy elementarz. Pierwsza litera alfabetu to oczywiście ,,F".
-Jeszcze się nie domyśliłeś?- pyta dziewczynka.
-To tylko bajdurzenie, blaga, ściema umierającego mózgu. Prymitywny i groźny Ned, którego się tak bałeś oznaczał twoją złą, prostacką naturę, ja- głęboko skrywaną dobroć. Rozkawałkowało cię, podzieliło na wiele marionetek, srebrnych i diamentowych cieni. Słyszysz? ,,...a wszystko to ty, a wszystko to ty"- brzmi w tle.
Właśnie zaczyna cię gnieść. Biliony ton stali i drewna. Zaciśnij zęby, będzie bardzo bolało. Pochłaniają cię majaki wewnątrz majaków, oddech staje się ciężki, ale nie jest to miłosna astma, twoje kastracie podniecenie moim ciałem zboczuchu. Przymknij powieki. Idziemy w nieprzebytą noc. Ciemność smakuje tuszem, wgniata cię do środka. Zrozumiałeś, że wieczność skończyła się nanosekundę temu. Nigdy nie dorosłeś, balowałeś, jakbyś miał chmurne i durne dwadzieścia lat. Rówieśnicy zakładali rodziny, płodzili dzieci, a ty właśnie zabalowałeś się na śmierć. Twoja krew zrasza trawę, miesza się z żywicą i olejem silnikowym. Z lewego oka spada ci łuska i widzisz, że świat umarł w chwili, gdy zdecydowałeś się pijany w trupa wracać autem. Szach- mat, drugiej szansy nie będzie.
-Kim ty jesteee...
-Jednym z zielonych monstrów, rysunkiem na ścianie nieistniejącej chaty, twoim krzywym odbiciem. Lustra się kruszą. Twoja czaszka pękła przed momentem. Po drugiej stronie nie ma prawie nic, Floruś. Tylko parę zwiędłych kwiatów, rozbita w driebiezgi calibra, fontanna benzyny. Tym jest dla ciebie śmierć, kupą rupieci. Zanurzasz się w nie, jesteś pożerany przez blachę o ostrych krawędziach. W głośnikach kończy się disco polo. Jesteś pleśnią, Flor, jesteś czarnym aksamitem. No już, spieprzaj.