5 marca 2017
Profeci cz. I.
I.
-...Zazwyczaj przypływ jest o trzeciej w nocy. Zdarza się, że później, zależy od pola magnetycznego i odchylenia ziemi względem osi. Kiedy bieguny ciepła uderzają o księżyc, ziemia lekko, niedostrzegalnie przybiera kształt trójkąta. Nie zarejestrują tego żadne urządzenia naukowców. To jest niewychwytywalne, taki żart Bogów z całej naszej techniki. Więc kiedy planeta staje się owalną piramidą- przypływają oni. Ostrza, niewidzialne. Ludzkie dusze, uwięzione w głębi Słońca. Kolczaste obręcze, brzytwy. Grzesznicy są najostrzejsi.
I zaczyna się. Chłoszczą mnie, smagają metalem. A ile krzyczą przy tym, obrażają! Słyszę, choć nie jestem przytomny.
Od zdrajców, skurwieli jestem wyzywany. Wypominają, że byłem w Partii. A przecież każdy był. A ten co nie, to był te wu, czyli najgorsza szuja.
Nigdy nie sprzedałem nikogo. Ani esbecji, ani solidaruchom. Bo wiesz, młody, kiedyś, w czasach, których nie masz prawa pamiętać, to były dwa zwalczające się obozy. Brat szedł na brata z nożem, z pałką milicyjną, z gazem. Kler tylko podjudzał, papież przyjeżdżał szczuć na niewierzących. Zbierano haki na przeciwników, kto z kim i za ile, czy ma nieślubne dziecko z parafianką, czy jest pijakiem, a może lubi chłopców? Gdyby wśród księży i policjantów przeprowadzić akcję ,,Hiacynt", wyszłoby, że tam jest najwięcej pedałów. Chodzą słuchy, że różową teczkę samego Karola Wojtyły zniszczył Wałęsa. Może to nieprawda, trzyma ją w sejfie jako kartę przetargową, a biskupi bulą majątek, by nie ujrzała światła dziennego?
Bolek lubił palić akta, jak Linda w ,,Psach". Na pierwszy ogień swoje. Choć i tak wszyscy wiedzą, że denuncjował za byle flaszkę. Od czego, myślisz, ma taką nalaną twarz?
To były śmiesznie- groźne czasy, bezpieka pisała nam niejawne biografie, miało się dwa życia- to ściśle tajne, i oficjalne. Co poniektórzy mieli trzecie, działali na parę frontów, zdradzali tajemnice spowiedzi, krewnych, kolegów z pracy. To jednym, to drugim. Gdyby takiego sprzedawczyka obedrzeć ze skóry, zobaczyłbyś, że jest podszyty świnią. Choć i tak z grubsza wiadomo było who is who, niejednemu spod maski przebijał się ryj. I nie szło go zapudrować.
Potem skończyła się polityka, demony przejęły ster. I nie masz już, panie, cienia wolności. Nawet, za przeproszeniem, wysrać się nie idzie bez bycia śledzonym.
Ich magnetofony wciąż rejestrują. Nas, społeczeństwo. Jak się zachowujemy. Usiądź kiedyś sam w ciemnym pokoju. Zasłoń okna, wyłącz telewizor, radio, komputer. Nasłuchuj. Nie minie kwadrans, a poczujesz w głębi ucha takie zgrzyyyt, zgrzyyyt... To szpule nawijają dźwięk.
Odkąd nauczyli się polskiego, ciągle zbierają informacje. O skórach też. By lepiej ciąć, zadawać bardziej wyrafinowane tortury. Wiesz, że według oficjalnych danych w każdym z nas żyje co najmniej jeden taki czort? Patrz, co mi zrobili. Wygląda, jakby pies ugryzł. Ale to ich sprawka. Są chytrzy, choć czuwam, nie mogę przecież nie spać. A sen to zdrajca. Przestaję czuwać i następuje atak.
Komuniści to przy nich święci. Żeby to się wróciło, to przysięgam na Najwyższego, że z powrotem bym przystał do PZPR.
Albo nawet i do Niemców. Uwierzysz pan, że teraz świat gorzej Auschwitz. Tam był jasny podział, na kilometr poznałbyś Żyda i esesmana. A te diabły, co ciągną ze Słońca i wchodzą w obywateli, są niewidzialne. I w tym szkopuł. Jak wykoncypujesz, czy masz pasożyta?
Znaczy nie, ty jesteś czysty. Ale uważaj, złe dusze potrafią kaleczyć. Nie wierz nikomu poza mną. Nawet gdy ktoś ci mówi ,,dzień dobry"- nie wierz. Bo czy w niewoli są dobre dni?
Zmurszały dziadek ma na sobie za małą, damską koszulę w szkielety. Sam jest po trosze szkieletem, ponad osiemdziesięcioletnim wrakiem. Można by nim straszyć wróble, niesfornych przedszkolaków, odpędzać roznosicieli ulotek i Świadków Jehowy.
Głowa, wielka jak u Calisty Flockhart jest nadziana na rachityczne ciało. Nibynóżki w dziurawych pantoflach, znoszona marynarka pamiętająca pewnie Drugą Rzeczpospolitą, wypłowiałe, przeciwsłoneczne bryle. Łysina. Mieszanka menela i podstarzałego amanta z wiejskich dyskotek. Zagubiony w czasie emerytowany żigolak, który miał nieszczęście zbłądzić tu z lat siedemdziesiątych. Dostał przy tym niezłej szajby. Nasz krajowy Emmet Brown źle nastawił licznik w deLoreanie i zamiast w trzydziestym wieku wylądował tu, w roku dwa tysiące siedemnastym.
Bije od niego nieudolność, nieporadność. Jakby chciał być normalny, ale nie wiedział jak, nie był dobry w zdrowiu psychicznym, tak jak ja nie jestem dobry w matematyce. To dla niego czarna magia, zbyt trudna dziedzina. Traci kontakt z rzeczywistością, zapada się w głąb ziemi, to znowu odlatuje do krainy bajek. Tu też nie czuje się najlepiej, wstrętne demony atakują na każdym kroku, wgryzają się w nogi. Wypowiada wojnę wszystkim państwom, mijani na ulicy ludzie są żołnierzami wrogich wojsk. Czemu więc mnie obdarzył zaufaniem, zwierza się? Może musiał się wygadać, opowiadania buzowały w nim, szukały ujścia? Biedny człowiek. Grzesznicy użarli w łydkę Barona Münchhausena.
-Proszę zdezynfekować czymś ranę. Bo wda się jakaś franca - staram się mówić jak najłagodniej.
-A, jeszcze ludzie- mikrofony.- stary ciągnie swój wywód, jakby był głuchy na to, co powiedziałem.
-To robocice, znaczy- sztuczne kobiety. Bo przecież trzeba czymś rejestrować. Uważaj, jeśli spotkasz wyższą, niż metr siedemdziesiąt- zabij. Od razu, bez wahania. Bo to- to tylko ma kształt ludzki. Maszynka do nagrywania. Powtarzam, że, choć z dziada pradziada jestem patriota, narodowiec, wyrzekłbym się polskości, padłbym przed nawet najokropniejszym chamem z trupią główką na czapce i całował buty. Lub wegetowałbym jak święty Aleksy, jak eremita, pokrywając się powoli mchem i grzybami, trawiłbym lata na tułaczce, żebraniu. Każde upodlenie lepsze od życie w strefie okupowanej. Bo może poza tobą, młody, i mną, nie ma już człowieka i choćbyśmy chodzili z latarniami w rękach jak Diogenes z Synopy- znajdziemy tylko blachę o ostrych krawędziach, kolczugi?
A co tam pan czytasz? ,,Rzplitą"? Każdą gazetą można buty wyścielić. Albo pójść z nią do ustępu, by... wiadomo. Słowa prawdy nie napiszą.
W Północnej Korei jest więcej swobody. O ile, oczywiście, nie dotarła tam blaszana plaga.
Oj, przepraszam, z nerwów zapomniałem się przedstawić. Zdzisław jestem.
Nie, psycholku- myślę- nie podam ci prawdziwego imienia.
-Krystian.
-Zatem, Krystku, jeśli pozwolisz, że będę tak do ciebie mówić, zdradzić ci coś? Bogdan też przestał być człowiekiem. Jezusie, znaliśmy się od małego. Najlepszy kolega. Przyszedł wczoraj. Strasznie go ten raczysko żarł. Cień człowieka. Choć i ja słaby. Zrobiłem kawę. Ale widzę, że coś mu ona nie idzie. I nagle puścił pawia. Jakimiś kablami, światłowodami. Wyłaziło to z niego jak, za przeproszeniem, tasiemce. A ile chrzęstu, zgrzytu było! I jego wzięli, zmienili w robota!
Z trudem tłumię śmiech. Oj, Ździchu, masz problem, twój kumpel stał się cyborgiem.
- I co zrobiłeś? -próbuję się opanować.
-Smith & Wesson- coś ci to mówi? Wiesz, nie mam pozwolenia na broń. Ale kiedyś miało się to gdzieś. Za młodu trochę jeździłem po świecie. Zawodowo. Nie kisłem, jak niektórzy: dom- praca- dom.
Większość lokatorów była w robocie, w szkole, jak to się stało. Sąsiadka przybiegła, bo myślała, że gaz wybuchł. Minąłem się i uciekłem z mieszkania. Taryfą przyjechałem do Armalnowic. Nie wiem, gdzie pójdę. Noc przesiedziałem na tej ławce. Oczywiście nie było mowy o śnie. Aha, zanim uciekłem, wziąłem swoje najgorsze łachy. Dla niepoznaki, wiesz, udaję bezdomnego.
O, spójrz. Pięćdziesiąt lat mam ten rewolwer, a wygląda jak nowy.
Co, do cholery? O czym ten dziadzisko pieprzy? Zabił przyjaciela? Jeju, to przypomina pistolet. Choć może to replika, gazówka, atrapa. Tak, na pewno. Idiota ma urojenia.
- Co mam teraz począć? Niczym psa zastrzeliłem. Jak sowiecki zbir, w tył głowy.
-Proszę się... nie przejmuj się, dobrze zrobiłeś. Podjąłeś walkę. Czynny opór. Jesteś prawdziwym bohaterem. Zobaczysz, ludzkość wygra walkę z siłami zła, a o tobie bęą pisać w podręcznikach szkolnych. - truję na wszelki wypadek.
- Gówno, wszystko na nic. Przecież oni śledzą każdy ruch, wiedzą o wszystkim. Wyeliminowałem jednego z tajnych agentów.
Czuję się taki... taki... Chyba zainfekowali. Nie, skurwysyny, nie dostaniecie mnie żywcem! Wolność! Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród! Wielka Polska Katolicka! Ojcze mój, któryś jest w Niebie- wybacz.
Sekwencja zdarzeń: groteskowo ubrany starszy pan wstaje i przykłada broń do skroni. Krzyczę, gdy naciska spust. Strzał. Huk. Różowa kropelka na mojej twarzy. Mózg. Torsje. Ciało upadające na trawę. Torsje. Krzyk jakiejś młodej dziewczyny. Torsje.
II.
Podobno jest ranek. W tym smogu nie zobaczyłbyś słońca nawet, gdyby wschodziło dwa metry od ciebie. Poczułbyś tylko żar ...jak on powiedział? Cośtam uderza o Księżyc, a wtedy nasza planeta staje się piramidą kolistą.... Pieprzony czub. Nie mogę się pozbierać.
Nie co dzień i nie każdy jest świadkiem... Nikt nie jest. Miałeś pecha, Flor, po prostu cholernego pecha. Tak sobie tłumacz, każdego dnia, każdej minuty. Inhaluj te wyziewy, patrz, jak drżą ci łapy, parz palce szlugiem powtarzając w myślach: to już minęło.
Czas przeszły skomplikowany. Past perfect suicidal.
Skończyło się, starłeś z pyska resztki tamtego, jest nowy dzień. Nie bądź pizdą, weź się w garść!
Może to patetyczne, grafomańskie stwierdzenie, ale... miasto parzy w usta. Z każdym haustem nabieram dymu, przykładam usta do rury wydechowej stusilnikowego gaswagena. Ja na balkonie i ci pode mną, w blaszanych puszkach, nawet ten pies, co żałośnie czołga się na przednich łapach i wlecze bezwładne tylne, nawet to psisko ze złamanym kręgosłupem, wszyscy czadziejemy równo.
Rzucam niedopałek w szary muł, którego za skurwysyna nie można już nazwać powietrzem. I tu mieszkam, tu jestem truty.
Miasto poezji, europejska stolica inspiracji, jak mówi się w spotach zachwalających tę dziurę. Biurwy mają poczucie humoru, jeśli idzie o wydawanie publicznej kasy. Organizuje się jakieś, kuźwa, festiwale, biennale, performensy, a nikt nie widzi, że jakoś za wolno ewoluujemy. Wbrew dymającym nas biznesmenom nie zmieniamy się w beztlenowce. Wbrew gnojom budującym fabryki, fabryczki, kolejne kominy, nosy nie chcą nam odpaść, płuca zaniknąć.
Palę, prawda. Ale w tej sytuacji to bez znaczenia, gdy wychodzę na balkon na dzień dobry dostaję bukiecik pirobenzoestrometolochujgenów smolistych, momentalnie czuję, jakbym cały dzień siedział i jarał szlugi. Jednego po drugim.
Retrospekcje, co chwila pada strzał. Pet ląduje na chodniku. Ciało starucha broczy krwią. Wracam do mieszkania. Czerwona kałuża powiększa się. Obraz jest prześladowcą, stalkerem, psychofanem. Dręczyciel wysyła dziesiątki MMS-ów dziennie. Na każdym to samo, obaj siedzimy na ławce. Broń. Parzę kawę. I erupcja myśli, głowa rozpada się podobnie, jak głowa tamtego.
Z tą różnicą, że... od środka. Imploduje, zjarane myśli utworzyły czarną dziurę, która zasysa świat. Wychodzę na klatkę schodową, zamykam drzwi. Złe dusze rzeczywiście mają brzytwy. Ten cały Zdzisław był hersztem. Najostrzejszym, steinless steel.
Przylatuje co chwila z wędzonego słońca, by mnie dręczyć. Kablami, światłowodami ściska za gardło.
Walczę, że nic, nic nie mam pod czaszką, wchłonęło się, spaliłeś- krzyczę. A on dalej.
Czuję, jak odrzyna ją. Zaraz kiełkuje druga, cyberpunkowa, technozoficzna, głowa bez oczu i nosa.
Bo mam nie widzieć, zakazane jest mi patrzeć. Wzrok może nieść pragnienie wolności, prowadzić do buntu.
Mam jedynie potakiwać, zgadzać się na wszystko.
I zamiera serce. ,,Takich ludzi nam trzeba"- mówi z podziwem prezes jakiejś korporacyjki. ,,Dobry wybór, cieszę się, że uzmysłowił pan sobie, jak niebezpieczne było pozostawanie w dawnym kształcie."
,,Nowa osobowość- nowe horyzonty"- krzyczy billboard firmy Smith & Wesson. Na nim uśmiechnięta, metalowa rodzinka.
Robotnicy stawiający pięćsetny komin w mieście gwiżdżą z podziwem, gdy idę chodnikiem. Na smyczy, na czworakach.
Kto jest panem? Czyją rękę przyszło mi lizać, skomląc o kość, miskę karmy?
Nie ma pana, rządzi tylko wspomnienie. Traumokracja, siłą narzucony ustrój. Junta zamordowała wszystkich przeciwników.
Pałac prezydencki zmieniono w szpital psychiatryczny.
Na wszystkich kanałach telewizyjnych Ździch z roztrzaskaną łepetyną, w nieodłącznych ciemnych okularach, powtarza lodowatym tonem:
,,(...)Zwracam się do Was w sprawach wagi najwyższej. Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom ulega ruinie(...)"
Flor potrącony przez tira. Wlokę bezwładne łapy, jak tamten kundel. Przechodnie zaglądają w gasnące, ale ciągle złote oczy.
,,Co ci jest, piesku? Ale jesteś biedny! Trzeba uśpić, bo szkoda patrzeć! Tylko będziesz się męczył, bo życia już nie ma."
,,I kto będzie płacił za weterynarza?"- zastanawiają się inni. ,,Lepiej powiesić. I będzie po kłopocie."
,,Zostawcie go na noc przywiązanego do latarni. Zdechnie sam, od powietrza".
Wsiadam do samochodu. Kłucie w policzku. Ból fantomowy.
Miasto parzy w krtań. Skisły smog kłębi się w kabinie. Wzbierał całą noc, niczym woda. Poranna powódź błotna.
Opuszczam szyby, niech wleci trochę świeższy brud.
Prawie pusto na drodze. Zbyt wcześnie, mało kto jedzie w gęstej zawiesinie. Kaszlę.
W płucach pewnie rośnie kolczasta obręcz, o jakiej bredził tamten.
Przy Rondzie Cmentarskim piątą dekadę straszy niedokończony wieżowiec, zwany potocznie Vaderem.
Przeszywają mnie zimne ciarki. Czarne monstrum, bez szyb, bez oczu. Same kości, beton, stal i skrzepły płyn mózgowo- rdzeniowy.
Gdyby ci ze Słońca istnieli i przylatywali- to byłaby ich kwatera główna. Nawiedzony pałac grzeszników, przystań dla zbłąkanych dusz sadystów.
Na przystanku widzę grzebiącego w koszu żula. Zarośnięty jak nieboskie stworzenie. Sasquatch Środkowoeuropejski, niegroźny, miejski reducent. Żywią się odpadkami, śpią gdzie popadnie.
Ma szramę na twarzy, zamkniętą lewą powiekę. Ciekawe, jak poradził sobie z brakiem oka? Obstawiam, że trzyma tam wyżebrane
drobniaki na jabole.
Co, biedaku? Nocne spotkanie z ludźmi- brzytwami? Lepiej schowaj się w hełmie Dartha. Bo jeszcze przesadzą z pieszczeniem cię i obudzisz się bez brody i czupryny.
Uśmiecham się. Zapowiada się dobry dzień.
-Cześć, Adam.
-Cześć, cześć. Jezu, kurwa, słyszałem co się wczoraj stało.
-A no. Niedziela, niech ją sto chujów. Wariat się przy mnie zastrzelił. Czytasz gazetę, a tu niespodziewanie masz film gangsterski. W realu. Jednak przykro na takie coś patrzeć. Ale mogło być gorzej. Mógł najpierw mnie pierdolnąć.
III.
Gorzkie, bure mrowisko. Zapomniałem, jak nazywał się idiota, który zaprojektował to- to w czasach głębokiego brutal- socrealizmu.
Jakiś znany, od dawna nie żyje. Szkoda, można by pojechać i nakopać do dupy. A tak... naszczanie na grób to nie to samo.
Wiem, wiem, mogłem pracować w stu i jeden innych miejscach, wyemigrować, zostać podróżnikiem, pić teraz egzotyczny napar, odurzać się ziołami wśród półnagich Murzynek, wspinać się po omszałej ścianie opuszczonej katedry w Veerx -da-Sin. Ale, chyba z winy wrodzonej nieśmiałości, niekomunikatywności i ogólnego zgamonienia zostałem w rodzinnym mieście i kultywuję tradycję, podobnie jak ojciec przed laty, sześć dni w tygodniu przyjeżdżam do roboty w termitierze.
Cholera, co za obrzydliwy budynek. Jego ordynarna, napastliwa bryła dominuje w całej dzielnicy, zalewa ją szpetotą.
W zasadzie to dzielnica jest dodatkiem do kopczyska, pęczniejącego grzyba, nowotworu architektonicznego na w miarę zdrowej tkance.
Podejrzewam, że aby przeforsować szalony pomysł wybudowania tego potwora, potrzebne były horrendalnie wielkie łapówy.
Pewnie wziął każdy, od miejskiego konserwatora zabytków (w pobliżu znajduje się przecież XVIII-wieczny Pałac Liebeskinda) po sprzataczkę, która za drobną opłatą ekstra obiecała skuteczniej tłumić odruch wymiotny podczas zamiatania środka bestii.
Niby dobrze, że gmaszysko żyje, pracują w nim ludzie, nie jest opuszczonym straszydłem, jak Vader, ale... Przecież można ładniej.
Nie, żeby, wzorem poprzednich lat, postawić kostkę, ocieplić styropianem i pomalować w pastelowe barwy.
W kraju, zdaje się, istnieją architekci. Tacy nomralni, co nie ćpają od zmierzchu do świtu i nie projektują sylwetki Buki skrzyżowanej z robaczywym grzybem, keloida.
Korytarze tego cuda to temat na film. Dreszczowiec, Rocky Florian Picture Show.
Ściany koloru feldgrau zawsze robiły na mnie przygnębiające wrażenie. Smutek w oceanie odrazy. Strach i obrzydzenie w Armalnowicach.
Do diabła, czy to budowali naziści? Brakuje jeszcze flag ze swastykami i głośników radiowęzła, z których leciałby Wagner.
Im dłużej patrzę na nudny, wojskowy kolor, jaki mnie otacza, tym silniej czuję, jak w gardle rodzi się ,,Sieg Heil!" Łapa się sama wyprostowuje, by salutować niewidzialnemu fuhrerowi.
Jednak nie słychać ,,Walkirii", tylko buczenie. Ommm ommm, mantra siedzących pod tynkiem buddyjskich mnichów.
Co tam robicie, łyse skurwysynki? Schowaliście się przed złymi duszami, by was nie pochlastały?
Czym jesteście, wyposażonymi w mózg agregatami? Pytałem o ten wasz dźwięk, nikt nie wie. Albo boją się powiedzieć.
Zostaliście w spadku po zimnej wojnie? Relikt Krasnoj Armii?
Szklane drzwi rozsuwają się i ogarnia nas w mrok. Milion stopni w dół, jakbyś schodził do piekła na spotkanie zmarłych znajomych.
Budowla jest diabelnie wysoka, jednak mamy z Adamem to wątpliwe szczęście pracować na samym dnie, dziesiątej kondygnacji pod ziemią.
Dno dna, w przełyku gadziny. Windy oczywiście albo są tak napchane, że szpilki nie wsadzić, albo nie działają. Schody ruchome również- w wiecznym remoncie.
Na górnych piętrach rozkładającego się manata urzędują prezesi, wiceprezesi, kadra kierownicza.
Może gdzieś tam, na skórzanej kanapie siedzi dziadzisko z rozwaloną czaszką? Na stałe mieszka w czarnym, niewidzialnym penthousie ukrytym w równoległej rzeczywistości. Dla zwykłych śmiertelników to jeszcze jeden gabinet szefa. A on zadomowił się i korzysta z bycia duchem, ćmi cygara, popija szampanskoje z równie strupieszczałym projektantem narośli biurowcopodobnych.
Kurwa, chyba mam obsesję.
Ostatnie piętro poniżej zera. I mój pokój. Rozchodzimy się do klitek. W mdłym, wywołującym mdłości, żółtawym świetle jarzą się kontrolki.
-Florek, cześć.
Nie zdążyłem zamknąć drzwi. Małgocha. Jeszcze dobrze nie posadziłem dupy na krześle, nie zalogowałem się w systemie, jak już. Znowu. Zaraza pełzakowata. Z wyglądu nie jest zła, gdybym nie znał, mógłbym nawet stwierdzić: ładna dziewczyna. Dwadzieścia parę lat, szatynka. Parę razy nawet wyobrażałem sobie, czy jest wygolona. Tam. Od paru lat wraca moda na kłaki. Kiedyś polazłem dalej, wyobraźnia podsunęła szalone obrazki.: nieważne gdzie i kiedy. Choćby i w ruinach prosektorium, oborze, na zapleczu Tesco. Ja i ona. Lizanko.
Trzy dni czyściłem się z tych myśli, przekierowywałem na właściwy tor.
Z każdą, tylko nie z nią. Charakter ma okropny. Nie, żeby była jędzą, sekutnicą, wredną, dwulicową, zdradzającą szmatą, co, gdy się odwrócisz, obciąga przypadkowemu kolesiom w klubie, a rano robi ci sceny zazdrości. Wręcz przeciwnie. Jest rozgotowaną kluchą.
Sepleni, jakby w zatokach, w nosie lęgła jej się nowa cywilizacja, humanoidalne ryby.
Aż chce się złapać, ścisnąć za kinol, próbować wysmarkać.
Nie jest typową pierdołą, ubiera się dość modnie, żadne tam wytarte dżinsy, babcine spódnice do ziemi i rozciągnięte swetry, nie ma zeza rozbieżnego, trądzika, ani trwałej ondulacji.
Oczywiście mógłbym się umówić, pójść do łóżka, pewnie wyświadczyć ogromną przysługę i pozbawić mocno przeterminowanej cnoty (o ile sama tego nie zrobiła wibratorem któregoś z niezliczonych samotnych wieczorów), ale... nie śmiem. To byłoby... nie tyle za łatwe, ile wręcz niehumanitarne. Pieprzyć Małgochę to jak gwałcić bezbronne, upośledzone dziecko, zwabić cukierkami do vana i wykorzystać od tyłu.
Bez lubrykantów.
Żaden ze mnie model, kurde, adonis, ale ona jest jak siostra. Nielubiana siostra, od której siadasz jak najdalej przy wigilijnym stole.
Czasami podejrzewam, że leci na mnie, to znowu, że jest lesbą i po robocie wraca do partnerki- chłopczycy i daje się cwelić, dominować.
Co siedzi w główce przylgi- nie wie nikt, może nawet ona sama. Ma, z tego co się orientuję, jedną pasję- zawracanie głowy. Wybijanie z rytmu. Po zalogowaniu nie robi dosłownie nic, tylko przyłazi do mnie, Adama, Krzyśka, lub Edyty i ględzi. Że samochód znowu w warsztacie, kibel zatkany, bo wpadł koszyczek z WC kostką, sąsiad umarł, a pies znowu nie chce jeść, chyba ma robaki.
Że też jej nie zwolnią. Pewnie to bratanica, siostrzenica, lub kochanka jednego z tych prezesideł z najwyższych pięter.
Może to kobieta- mikrofon, o jakich gadał Ździchu?
Bronię się przed opowiadaniem czegokolwiek o sobie, konspiruję. Wporzo, gra gitara, luzik, a u ciebie?
Z resztą, jej wcale nie trzeba prowokować do zwierzeń. Powiesz to i na dwie godziny masz w pokoju radio nadające lokalny program plotkarsko- informacyjny.
Wychodzę na gbura i zamkniętego w sobie mruka, ale chuj. Przynajmniej pół kopca nie wie, o której przedwczoraj się wysrałem.
-Cześć- rzucam przez ramię.
A ona wpada w czarną rozpacz, załamuje łapy. Lituje się, prawie płacze. Jaki jestem biedny, bo byłem świadkiem samobójstwa. Pewnie mam straszną traumę, cierpię na bezsenność, chłopak siostry miał wypadek i od tego czasu nigdy nigdy nie wsiadł do auta, czy ja też tak mam, czy boję się broni, a może w ogóle ludzi? No powiedz, Flor, ciężko ci? Nie, kłamiesz, każdemu byłoby ciężko, nie zgrywaj twardziela, wszystko zrozumiem.
Aż huczy od plotek, powiedz, obryzgał cię jego mózg? Mocno? Nie kłam, że kropelka, pewnie więcej, nie wstydź się, wszystko zrozumiem.
Przedzieram się przez gąszcz słów, logorrheę, niczym przez amazońską dżunglę.
-Ile masz wzrostu? Kobiet nie pyta się o wiek, o wzrost można.
-...co?- dziwi się zupełnie wytrącona z rytmu. Zakłóciłem stugodzinne przemówienie sepleniącego Fidela.
-Metr siedemdziesiąt? Więcej? To ważne, zaraz powiem, czemu.
-...yyy chyba metr siedemdziesiąt trzy. W butach na obcasie więcej, a co?
Dzięki, że mi powiedziałaś, nie domyśliłbym się. Oświeć, idiotko, że na szczudłach jesteś jeszcze wyższa.
- Ten facet to był jakiś wariat. Albo prorok. Ostrzegał, żebym nie ufał kobietom wyższym, niż metr siedemdziesiąt. Takie radził zabijać od razu, bo to złe nasienie. Świr, czub, ale z drugiej strony...może jest w tym trochę prawdy?- pytam ironicznie.
-Żartujesz, kurwa?
No tak. Nie paniała. Zero domyślności, łatwowierna, prosta jak cep.
-Nie, naprawdę tak powiedział- brnę z kamienną twarzą.
-Chciałaś czegoś? Bez obrazy, ale muszę zostać sam. Wiesz, trauma, drżenie rąk i tak dalej...
-A, tak, tak, oczywiście. Kuruj się, nie musisz się wstydzić, że zażywasz środki uspokajające, większość ludzi zażywa. Idę.
Uff.
Dziewięć godzin łączenia, programowania, robienia masażu serca dla kolosa. Jestem jedną z pchełek pobudzających do życia płetwala błękitnego, szeregowym pracownikiem armii druciarzy, łataczy, zaklejaczy systemów. Dzięki naszej szarej, niewidocznej harówie wszystko trzyma się kupy, świeci, buczy, pobiera tlen i wypuszcza smog. W kopcu mają siedziby wszystkie urzędy w mieście.
Podlega mu... co mu nie podlega? Nawet straganiarze sprzedający pietruszkę na rynku są w jakiś sposób uzależnieni od termitiery. Moloch, niczym wyrosły na plecach zamiast garba, dodatkowy mózg.
Zaświadczenia, pozwolenia, tu włączyć światełko, GRY097698 , nowy kabel, jeszcze nie przylecieli, w tym brakuje niezbędnych danych, od wczoraj naliczamy karne odsetki, TRH986587, już zapłacone, na Grzywskiego nie działa sygnalizacja, wystaw fakturę, Waldek, jHFEW0967/HK.
IV.
Fajrant. Naprawiłem kwadrylion uszkodzeń, odpędziłem tyle samo wirusów, robaków, innych mend. Po kawałku czyściłem system, przepłukiwałem wodą utlenioną i rozwieszałem, by sechł. Ratowałem znienawidzony ul, cerowałem, spryskiwałem odświeżaczem, plankiem i WD40. Katorżnicza robota, siedzisz cały dzień za biurkiem, a pod koniec czujesz się jak galernik. Nie ma mowy o przerwie na fajkę, wolno palić w pokojach, wentylacja- chyba jedyne, co sprawnie działa.
Małgocha, przejęta moim stanem, nie przyłaziła więcej. Święto, prawie jak dodatkowy urlop.
Siedzę jeszcze chwilę przed ekranem, aż wszyscy się rozejdą. Nie lubię tłoku, a tu każdy prze do domu jak niecywilizowany.
Wykształceni i kulturalni ludzie wabieni zapachem wolności zmieniają się w motłoch, przepychanki, można ,,niechcący" dostać łokciem w brzuch, nery. Ewentualnie usłyszeć, że jest się chujem, lub że mamusia nie nauczyła manier. Wpełzamy żółwim tempem jak na stracenie, wybiegamy, jakbyśmy spieprzali z łagru.
Już, ostatnie kroki. Zbieram się.
-I jak się czujesz? Lepiej?
Ja pierdolę. Czekała na mnie. Za co, boże nieistniejący, za co? Jeszcze jeden obleniec do odegnania.
-Tak- silę się na uśmiech. Chyba wyglądam jak nieumalowany Joker z Batmana.
-Odprowadzę ci- stwierdza. Chyba uznała, że bez niej rozlecę się jak czaszka dziada. I nie pomoże łatanie, nawet klej ,,kropelka".
-Pamiętasz, że wieczorem u Tomiego? Najebka?
-No pewnie.
-Bo jeśli nie, to przypominam. Pieprzy o tym dobry tydzień, nowy towar i nowy towar. Znalazł się, wielki wynalazca, pewnie dodał coś do smaku, jak poprzednio. Znaczy... tak słyszałam.
-Czemu nie chcesz spróbować? Pseudoherdewin to dobra rzecz, praktycznie nie uzależnia. Taka galaretka. Jesteś zajęta? Na pewno nie.
Wychodzisz gdzieś w ogóle? Wpadnij, będzie bardzo miło. Zabierz swojego chłopaka, albo dziewczynę. Dla wszystkich starczy, jeśli nie- odstąpię moją porcję. Zdeprawuj się, upodlj. Tylko ten jeden, cholerny wieczór, potem wrócisz do bycia świętą, z powrotem włożysz aureolę.
Nie bądź odludkiem, grzeczną dziewczynką.
No co, mamusia, tatuś, czy z kim tam mieszkasz, nie puszczą cię po dobranocce? Pani w szkole skrzyczy? Boisz się mieć obniżoną ocenę ze sprawowania? Nie proponowałbym wódy, czy nawet ganji. To tylko deserek. Wpadnij, będę czekać.
Co ja robię? Zapraszam pijawkę! Chyba faktycznie mam traumę, bredzę.
-Sama nie wiem... I nie mam niko...
-Naddniestrzańska 42, taki wypacykowany na zielono, parterowy, brzydki dom. Widać na kilometr. Jesteśmy umówieni.
Chałupa Tomcia rzeczywiście jest jakby po pijaku robiona. Zbuk gorszy od kopczyska, po prostu wielka malformacja.
Początkowo to był sklep żelazny. Potem rozrósł się, pączkował. Na dawnym zapleczu otworzył się mini barek piwny. Spod lady sprzedawali tam bimber. Minęło trochę czasu i wszystko splajtowało. Czyrak stał opuszczony dwie dekady, aż kupili go starzy Tomka, jeszcze bardziej oszpecili kolejną, do dupy nie podobną dobudówką, portykiem z kupionych w castoramie rur pcv, wysmalcowali na pistacjowo-zgniły kolor. I wprowadzili się. Migiem w ogródku przed ,,domem" pojawiły się plastikowe lewki, cały batalion gipsowych krasnali, kapliczka ze strasznie, strasznie smutną Maryją. Właściwie to bardziej Mazowiecki w niebieskim kubraczku. W ciągu niecałych dwóch lat siostra założyła rodzinę w Warszawie, ojciec miał zawał, a matka raka trzustki.
Tomi został sam na włościach. Upadły szlachcic z kiczowatego dworku szybko znalazł sobie hobby- dragi. Akurat w dalekiej Gambii, czy Gabonie wynaleziono pseudoherdewin. Geniuszom, którzy tego dokonali, powinni dać pokojwego Nobla. Słodkie, pyszniutkie, po prostu uczta dla podniebienia. Na dodatek rozlewiniająco- halucynogenne. Zażyjesz i jesteś mruczącym kociskiem, ocierasz się o ludzi i w ich oczach widzisz piękny, tęczowy świat, tajemną wyspę bez kaca, wymiotów, krainę obłoków i hippiesowskiej, wolnej miłości.
Nasz mały Tomi z dilerki przeskoczył na wyższy level: stał się naukowcem- samoukiem. Upłynnił tavrię starego, złote pierścionki mamuśki i ugrzązł w piwnicznym laboratorium. Wyłazi co jakiś czas, skrzykuje doświadczalne króliki i częstuje próbkami rzekomo ulepszonego towaru. Mózg ma tak żeżarty przez opary, że gówno wynalazł i gówno wynajdzie, doprawia, dosmacza galaretkę, nie czyni jej mocniejszą, ale - na szczęście- nie skaża. Jakoś żyjemy. Ostatnio eksperymenty ograniczają się tylko do zmiany koloru, Tomek uparł się, że stworzy niebieski pseudoherdewin. Jako pierwszy na świecie.
Narkotykowy Don Quijote de la Mancha.
O- słyszę, że rozpoczęli beze mnie. Nie mogli poczekać? Impreza na całego. Dens, dens, dens, bejbe- ryczy na całą ulicę.
Włażę. I tak nie usłyszeliby pukania.
Chałupa wygląda jak wnętrze busa po zderzeniu z pociągiem. Ktoś wózł dziesięć palet piwa, manekiny wystawowe, zagapił się i jeb!
Wszędzie, na każdym centymetrze kwadratowym zapyziałego, wysmalcowanego na pistacjowo domu leżą butelki i ludzie. Ludzie i butelki.
Ćpanie przerodziło się w orgietkę. Każdy z każdym. Sodoma, kurwa, może powinienem spieprzać, bo zaraz spadnie deszcz ognia?
-wittt....ammmyyy fllooooreeekkk...- bełkocze gospodarz migdaląc się z jakaś szesnastką.
Obok Radek, taki grubas granatem oderwany od pługa, jest bolcowany przez bliżej mi nieznanego blondyna.
-jaaak...niebooo... niebiessskii...- Edyta wskazuje na stół, po czym odwraca się gołym tyłkiem.
Fakt, na stole stoi parę nietkniętych pucharków z jasnoniebieską galaretką.
-Więc jednak, stary, udało ci się- chcę powiedzieć, ale widzę, że nie ma do kogo. Tomcio jest zajęty lizaniem... wiecie.
Podnoszę z podłogi plastikową łyżeczkę, wycieram koszulą i próbuję specjału.
- Ej, to przecież zwykły .... o cholera.
W ułamku sekundy wypełnia mnie gorąco, tak silne i namiętne, tak erotyczne i nieokiełznane, że... że...
Jestem samcem alfa, łagodnym jak baranek tygrysem bengalskim, człowiekiem pierwotnym.
Przenikliwym, sokolim wzrokiem wypatruję ofiary. Pod deklem huczy italian disco i grindcore.
-Ja Tarzan, ty- Dżejn- pierdolę do obejmującej fotel, rudej gówniary. Biorę ją za rękę i wręcz ciągnę do piwnicy.
Jest jakby z gumy, dziewczyna- kondom, ożywiona lala z sex shopu.
W królestwie Tomiego wszystko jest obrzydliwe: stół, krzesło, ściany, nawet wisząca na drucie żarówka.
W innym miejscu to byłby zwykły stół, krzesło i żarówka. Cokolwiek należy do Tomka, z definicji jest obleśne.
Wyłączając darmowy pseudoherdewin, rzecz jasna.
Kutas prawie wyskakuje mi ze spodni. Dziewczę jest piegowate. Zbyt piegowate, jak na normalnego człowieka. Od stóp po włosy- same cętki.
Gepardziczka. Znam z widzenia, nazywa się chyba Kasia. Mieszka niedaleko.
Bluzeczka na podłodze. Język, szyja, język, piersi, język, krocze. Świat trzepocze skrzydłami, taśma kręci się, gdy stoisz przy niej.
-Muszę do kibla.
-Że co? Daj spokój.
Jezyk, uda, język, pachwiny, język, cipka...
-Naprawwwdęęę muszę, bo sięę zesram.
Mam ochotę dać w ryj. Popsuć taką chwilę! Jednak zdobywam się na szarmanckość i, jak prawdziwy dżentelmen, warczę ,,wypierdalaj".
Wyłazimy oboje, ona do klopa, ja- po więcej niebieskiego.
Jest siódma wieczór, a mało kto pozostał przy życiu. Zwłoki, naherdewinowane padliny. Pośladki, torsy, śliniące się trupie twarze.
-Gosiu, jednak wpadłaś...- uśmiecham się żrąc trzeci pucharek.
Stoi przede mną gotycka królewna. Czarna sukienka, wisiorek z krzyżem celtyckim. Grymas obrzydzenia.
-Nie, to nie tak, jak myślisz, nie ulegaj złudnemu wrażeniu, że my tu się pieprzymy, naprawdę, zawsze zajadamy się galaretką słuchając Mahlera i czytając ,,Świat Wiedzy", piwo! Browar był jakiś lewy i ściął z nóg po jednym łyku.
Nie, nie odwracaj się, nie idź, masz, spróbuj, błagam cię, spróbuj, powiedz aaaaa...
Teraz to ja wyrzucam z siebie potok słów, wielka improwizacja to przy tym bełkot żula. Ekwilibrystyka słowna, kosmosy metafor
dopełniaczowych, jakieś cholera wie skąd wzięte niby to biblijne przypowieści, no masz, tylko jeden kęs, dobre, nie otrujesz się, głodnych nakarmić, mówił nasz Pan, pamiętasz? Prawie wmuszam w nią dwie porcje pseudoherdewinu. Patrzę, jak mięknie. Przymula ją, rozgrzewa.
Łapie mnie za szyję, cholernie teatralnie. Sequel ,,Romea i Julii"- ,,Florian, Gocha i dragi"- prapremiera w Teatrze Narodowym.
V.
Metal o metal, zgrzyt, krzesanie iskier. Jakby Freddy Krueger przejechał pazurami po szkolnej tablicy.
Blizny w pamięci. Pod złamanymi żebrami płynie krwawy, niebiesko-czerwony sos.
Opieram poturbowany łeb o zagłówek. Jak się wpakowałem w tę manianę?
Zeszliśmy z Małgochą do piwnicy. I w tym syfie rzuciła mną, po prostu cisnęła na umazany towarem stół. Jak szmacianką. Zdarła bluzę, t-shirt.
Sapała, niczym napalony tyranozaur. W oczach hasały diabełki, rozgrzane do czerwoności węgle. Dziadzisko miał rację, nie należy ufać kobietom mającym powyżej metra siedemdziesiąt. Wszystkie noszą potępione dusze, blaszanego czorta.
W Gośce wrzało kilkaset, seryjni mordercy, kacerze, sadyści i nekrofile.
Wilczyca. Sepleniąca nimfomanka. Sukienka na podłodze. Fikuśne, koronkowe majteczki.
Ziemia, błękitna planeta pogrążona w halucynacjach. Gęste fale, zarośnięta cipeczka, wzorki pod skórą.
Jeszcze jeden kęs, przegryzam gardło i wyjadam zawartość. Zbliża się noc, czarne chmury na pseudoherdewinowym niebie.
Piwnica to wielki kałamarz. Ostra stalówka, tysiąc zapomnianych historii żłobionych na skórze. Jasnofioletowe krople potu.
To już nie jest seks, raczej gwałt. Szał uniesień, z ust bryzga mi niebieska piana. Atawizm, wróciliśmy do jaskiń.
Podcinamy żyły szkłem z rozbitego pucharka, arystokratyczną krwią malujemy autoportrety.
Idę przez łąkę, rozglądam się. Zrywam najbrzydszy kwiatek. Niebieskie płatki- nie chce... nie dba... żartuje...
-Starczyyy tej miłośśści... pomóż mi, proooszę, wywalić wszystkich... Umiaru nie znają, jakby pieeeerwszy raz widzieli towar...
-Tomcio ściąga mnie z Małgośki.
-Zostaw, zaruchałbyś na śmierć swoją damę.
Powoli przytomnieję. Świat krzepnie. Nadal drży. Pulsowanie, ruchy frykcyjne pseudoherdewinu w żyłach.
Gocha płacze, nie wiem, czy ze szczęścia, czy z żalu po straconej cnocie.
-No już, jazda, kramik zamknięty, koniec balu, panno lalu, wstawać, wstawać- budzimy półnagie zombiaki, taszczymy do samochodów.
Niektórzy byli tak durni, by przyjechać autami. Inni grzebią w kieszeniach.
-Nie widziałeś, Przemek, mojej komórki? Wezwijcie mi, proszę, taksówkę, zapomniałem jak się dzwoni.
-Szybciej, póki jest noc! Chcesz, kurwa, jechać rano? W smogu?
Wreszcie zaspane misie w narkotycznym transie rozjeżdżają się do domów.
-Ty, jeszcze jedna. Leży jak padlina. No zwłoki, jak bogów kocham, zwłoki...
W toalecie leży Kasia, czy jak jej tam. Spodnie na kostkach, bluzka na głowie. Brak oznak życia.
-Ona chyba mieszka na Mieszka IV. Nie odwieźlibyście? Twoja dziewczyna przyjechała audicą, widziałem. Po chuj mi trup na chacie?
-To nie jest moja dziew... Przecież wiesz, że jej nie znoszę. Ona też się naćpała i doszło do, można by rzec, wypadku.
-Nie bądź wał. Dam gratisek, za fatygę- uśmiecha się i wyciąga z torby termos.
-Jeszcze zimne, z pierwszego tłoczenia. Speszialite de la mezą, zielono- czarny.
Nie takie gówno, jak błękitek.
-No, to raczej był pseudoviagrewin, he he he. Małgoooosiu... Choooodź...
Kilkanaście następnych minut jest plamą tuszu, ledwie czytelnym hieroglifem.
Ładujemy rudą na tylne siedzenie aczwórki, ledwie żywa Gocha siada za kierownicą. Ja obejmuję pieguskę.
Jedziemy wolno, wężykiem, w zupełnym milczeniu. Bez świateł.
Jestem jeszcze napalony, odbija mi, kładę głowę dziewczyny na kolanach, rozpinam rozporek i głaskam fiutem po włosach, po karku. druga łapa ląduje w jej majtkach. Tryskam czymś niebieskim i wycieram członka o jej szyję.
Jesteśmy na miejscu. Pomarańczowy, ostyropianowany blok.
-Połóżmy na ławce.
-Nie. Zgwałcą. Pełno szumowin łazi po mieście, dresy- nie dresy, bezdomni...
-Co cię to obchodzi, twoja dupa? Mamy ją nieść po schodach? A może się zakochałeś, gadaj, kochasz ją? Nic dla ciebie nie znaczę, tak?
Tak, skurwysynu? - Małgocha załapała agresora. Znów paple jak najęta.
-Więc mnie rzucasz, jeszcze dobrze nie zaczęliśmy chodzić, a ty...- wykrzykuje w amoku.
-Nie świruj. Miłosierdzie względem bliźniego, nagich przyodziać, czwarte przykazanie kościelne, kojarzysz?
- znowu bawię się w kaznodzieję. Towar ciągle działa.
Zataczam się od drzwi do drzwi, pukam. Czy znacie Kasię, taką rudą nastolatkę, pod którym mieszka, przepraszam, że obudziłem, wiem, że późno, ale Kasię, czy znacie, nazwisko wyleciało mi z pamięci, to ważne, pod trzynastką? Dziękuję, przepraszam, co złego, to nie ja.
Chuligani pokradli, albo rozbili żarówki, egipskie ciemności na klatce. Przyświecam telefonem.
Jest, pechowa trzynastka, obok nasmalcowane. K+M+B. Pukam.
-Czego?- odzywa się jakiś niedźwiedź. Chrapliwy, nieprzyjemny głos. Ogień krzepnie, Flor truchleje.
-Ja... w sprawie Kasi... -zaczynam, ostrożnie.
-Co z nią?
-Straciła przytomność. Naprawdę nic jej nie zrobiłem, leży na parterze, wniosłem, nie dotknąłem, przysięgam, to nie ja podałem te narkotyki...
Drzwi otwierają się i uświadamiam sobie, że popełniłem błąd. Bycie miłościwym Samarytaninem nie zawsze popłaca.
Tępomordy brzuchacz zamienia mnie w pocisk. Sfruwam ze schodów. Kurewsko twarde lądowanie.
Łomot, łamie się jakiś wózek dziecięcy, pęka plastikowa donica z filodendronem. I wszystkie żebra.
Kątem oka widzę, jak sukinsyn niesie córeczkę na barana. Gęba mu się nie zamyka. Dowiaduję się, że jestem pedofilem, zboczeńcem, ona ma dopiero dziewiętnaście lat i jeśli coś stało się jej panieńskiej niewinności, doznała choćby mikrouszkodzenia błony dziewiczej, to z pierdla nie wyjdę.
Jasne, tatuśku, przejrzyj piegowatą ćpunkę, sprawdź, czy jest kompletna.
Metal o metal, zgrzyt, krzesanie iskier. Gdy obolały próbowałem przywlec się do audicy, Małgocha dobrała się do mego suweniru. Podżarła towar i odleciała w trakcie jazdy. Pół biedy, jeśli zżarłaby niebieskiego, najwyżej zrobiłbym jej palcówę.
Cholera, po zielono- czarnym ma niezłą fazę, kompletnie nie panuje nad samochodem, właśnie otarł się czyjeś ogrodzenie, albo ekran dźwiękochłonny. Ze Słońca nadleciały złe dusze i kroją auto. Zaciskam zęby.
Jakimś cudem dojeżdżamy do domu Gochy. Opatrzność, w którą nie wierzę, ocaliła dwoje półprzytomnych wariatów.
Sfatygowana aczwórka zatrzymuje się tuż pod drzwiami. Wychodzę jak paralityk.
Przedpokój tonie w śmieciach. Opakowania po żarciu, buty, skarpety, ubrania- wszystko na podłodze.
A dalej jeszcze gorzej. Gawra kompulsywnej zbieraczki. Piętrzące się pod sufit stosy odpadków, spod których wystaje czarny od brudu materac, kilkudziesięcioletni telewizor i coś, co chyba było krzesłem. Mam nos pełen krwi, więc nie czuję smrodu, jaki musi tu panować.
Naćpana Małgocha żyje w pseudoherdewinowym światku, nie jest zażenowana stanem swojej chałupy.
-Kładź się- rozkazuje.
A mam wyjście? Przyklejam się do obrzydliwego łóżka. Każdy oddech to uderzenie w nerki, płuca, każdy ruch- niczym kopniak z półobrotu.
-Przynieś termos.
-Co?
- Zanurz dłoń. Mmmm... Widzisz? Jem ci z ręki. Dobry, potulny Flor ze mnie. Prawie wytresowany. Jeszcze, muszę się porządnie nawalić, by móc zasnąć w tych warunkach. Znaczy...chciałem powiedzieć, że ładnie mieszkasz.
VI.
Galaretka wpływa na sny. Bardzo. Właściwie bierze je za pysk i zrzuca ze schodów, jak ojczulek rudej.
Śmieci w domu Gochy zaczęły rosnąć, żyć, formować nowy organizm. Kubełek z KFC przywarł do rolki po papierze toaletowym, słoik po ogórkach do połamanej doniczki...
Nowotwór przebił się przez dach. I rósł, pochłaniał co raz to nowy brud. Zionął mrokiem, chłodną, lepką patyną, przeciwieństwem towaru.
Czysta czerń, nierozcieńczony kosmos, trąd zamiast ukojenia. Wieżowiec z robaków i rupieci wchłoną cały pseudoherdewin, wyssał go z piwnicy Tomiego, z krwioobiegu wszystkich odurzonych misiów. Został jeden, jedyny pucharek, na samym szczycie. Wspinam się, brodzę po łokcie w syfie. Przeklinam stwora, stokroć bardziej odrażającego od kopca.
To nowy Vader, wiecznie niedokończony szkielet, nawiedzona rudera. Dopełzam na górę. Przez smog niewiele widać.
Jakaś postać odwrócona plecami.
-Hej!- krzyczę.
-Nie widziałeś takiej substancji? Deserek...
- Jestem w tobie, płynę w żyłach, zatruwam mózg. I nigdy się nie uwolnisz, nie uciekniesz...- słyszę głos Zdzicha.
Dziadyga znów przykłada lufę do skroni. I z głowy bryzga mu antyherdewin, najniebezpieczniejsza trucizna: wspomnienie.
Robię krok wstecz i wtedy góra odpadków się rozpada, lecę w dół... Debilny sen, podświadomość winna banować pierdoły, zanim się rozkręcą.
Z trudem otwieram prawe oko. Lewe jest węgierką w likierze.
Refleksy zadymionego światła, kurz tańczący między hałdami gratów. Małgośka siedzi po turecku na krzesłokształtnym stosiku plastikowych butelek. Otoczona świecami zapachowymi. Zamknięte oczy, chyba medytuje.
-Zwariowałaś? Chcesz zaprószyć ogień? Nie dam rady uciec, ledwie mogę oddychać, spłonę żywcem...- biadolę.
-Może nie raczyłaś zauważyć, ale te rupiecie to nie koc azbestowy. Zdmuchnij świeczki, proszę.
Bez odpowiedzi. Jej twarz wklęsła. Nirvana, stan nieważkości.
-Jesteś buddystką?
-Kiedyś byłam wiccanką, potem gnostyczką, praktykowałam też okultyzm i szamanizm. Teraz nie wyznaję żadnej religii. I wyznaję wszystkie, szukam Jego. Boga pośród tysięcy bogów, Najprawdziwszego. Zagłębiam się do środka świata i czuję jego oddech, taki wolny i miarowy... To ciepło Stwórcy... Czasami myślę, że On jest z metalu. Nieroztapialny, ostry jak brzytwa, Bóg- żyletka mieszkający w Słońcach...
No nie! Ją tez pojebało! Zbiorowa halucynoza! Delirka bezalkoholowa, rozprzestrzeniający się drogą kropelkową szmergiel!
Rozbryzgane krople atramentu, w głowach ludzi kiełkuje niewidzialny kontr-towar, mózgi zmieniają w blaszaną galaretkę.
-Mówiłaś, że masz psa. Co z nim? Jest gdzieś tu, zagrzebany w ... ekhm, rzeczach?- próbuję zmienić temat.
-Zamknij się! Nie przypominaj! Jestem w żałobie. Samochód potrącił Dżeka. Przyszedł wczoraj, taki biedny, ze złamanym kręgosłupem...
Zanim wyszłam do Tomiego, musiałam wezwać weterynarza, żeby go...
I zaczyna płakać. Przeciska się pomiędzy śmieciami i z niemałym trudem otwiera okno.
-Tam leży- mówi- obok kubłów, w trumnie- kartonowym pudle z namalowanym krzyżem celtyckim.
Próbuję jakoś uspokoić Gochę, to nie koniec świata, na pewno wielki metalowy Bóg wziął jego małą, rdzewiejącą duszę wprost do Słońca, tak, wszystkie ludzkie i zwierzęce dusze w ogniu wchłania Stwórca. Tam jest Płomienny Eden, nie słyszałaś? List Świętego Mojżesza Apostoła do Efezjan, wersety od siódmego do dziesiątego.
-Nie jestem w stanie iść do roboty. Załatw to z Grubym. Bezpłatny urlop, czy cuś. Zostało trochę galaretki? To pudło działa?- wskazuję na archaiczny telewizor.
-Będę cały dzień się byczyć. I zdrowieć. Jedna wielka faza. Thrash trip.
-Tak, jest jedynka, Dwójka i Polsat. Oglądaj ile chcesz. Biedaczek. Nie patrz, mam niespodziankę.
Małgocha kładzie mi na twarzy wymiętą torebkę po laysach, odkręca termos. Wkłada palce pod sukienkę.
Potem -tą samą dłonią- wygrzebuje z termosu trochę towaru.
-Ssij, obliż... Tak, jakbyś robił mi loda... Dobre, prawda?
Wychodzi, zostawia mnie cholernie najaranego. Złamane żebra wbijają się w worek osierdziowy, a wzwód rozrywa gacie.
,,Neptun" nie ma pilota, a ja nie mogę się ruszyć. Leżę pośród góry odpadków, gapię się w martwy ekran.
Kolejna wizja: odkrywam źródło buczenia w ścianach kopca. Zmieniam się w antywirusa i wpełzam do wnętrza systemu. Ścigam potwora. Okazuje się, że jest nim ten zarośnięty bezdomny, którego widziałem w drodze do roboty. Ma szramę w kolorze indygo.
Zarośnięty terrorysta podłożył ładunki wybuchowe we wszystkich ważnych układach. Zaraz nastąpi eksplozja.
Liczniki, wszędzie cyfrowe wyświetlacze.
Niczym Bond w starych filmach sensacyjnych ratuję świat przed zagładą, obezwładniam złoczyńcę i rozbrajam bomby.
00.01, sekunda dzieliła miasto od śmierci.
Wychodzę spocony. Kilka piegowatych nastolatek z kwiatami rzuca mi się na szyję.
Prezydenci, przemierzy ze wszystkich kontynentów niosą ordery, kluczyki od dobrych fur, walizki pełne dolarów, arcybiskupi klękają i całują po rękach. Specjalnie dla mnie zostaje utworzony tytuł Cesarza Wszechświata, siedzę na szczerozłotym tronie i wpieprzam pseudoherdewin ze Świętego Graala.
-Stało się coś strasznego- majaki przerywa drżący głos Małgochy.
-Edyta nie żyje. Zmarła krótko po powrocie do domu. Jej rodzice wezwali karetkę... bezskuteczna reanimacja...-sepleni coraz bardziej.
-Tomi nie pojawił się w pracy. Zatruł nas, wszyscy pomrzemy... Dzwoniłam, nie odbiera... to koniec...
-Uspokój się. Może jest chory. Nie dramatyzuj, nic nie wiadomo.
-Panika, wszyscy... co brali.... zgłaszają się do lekarza...
Dwadzieścia minut później jesteśmy przed pistacjowym ,,dworkiem". Trzeba ostrzec Tomka, jeśli jeszcze jest w stanie, niech chowa towar. Zaraz psy dobiorą mu się do dupy.
Nikt nie otwiera. Kuśtykam do tylnych drzwi. Również zamknięte na głucho.
-Zbij szybę.
Brzdęk! Gocha gramoli się do środka. I łka, wzywa wszystkich świętych pańskich.
-Ciszej na rany, kurwa, Chrystusa! Co, umarł?- wkładam głowę w ziejącą czerń okna. Majaczą kontury mebli.
Jest wyjątkowo pochmurny dzień, słońce ugrzęzło w smogu.
-A jak myślisz, idioto? Sam zobacz.
Zapala światło. Aż mnie odrzuca.
Na poprzepalanej fajkami, zniszczonej kanapie siedzi Tomi. A raczej to, co z niego zostało.
Sino- czarna twarz, otwarte oczy. Z ust ścieka granatowa breja.
Wcześniej tylko raz widziałem trupa. Babci, w dzieciństwie. A, jeszcze Zdzicho...
Nawet wariat z rozwalonym łbem nie wyglądał tak... koszmarnie...
Mdłości. Nie mam czym wymiotować. Gdy tak stoję zgięty, charczę i pluję, w głowie rodzi się myśl: odtrutka!
-Gosiu... Wciągnij mnie...
Zaciskając zęby, centymetr po centymetrze włażę. Boli jak sto diabłów.
-Dobry towar z termosu uratował nas... zniwelował działanie jadu... To antidotum, rozumiesz? Może jest tego więcej... ocalimy pozosta...-sapię.
-Tomcio wynalazł... zgubę... -płacze Małgocha.
-Przecież, kurwa, nawet go nie lubiłaś. Nikt nie lubił. Oblech, koniobijca z gnojem za paznokciami. Póki nie zaczął częstować, każdy traktował go jak śmiecia. Potem okazało się, że wokół ma samych przyjaciół.
Jakby wygrał w totka, nagle wady mu znikły, zaczął być przystojny, mądry, och i ach.
I spokój! Zajrzyj do lodówki.
-O kurfffa...
,,Chwała ci na wysokości, Tomku, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli"- jak rzecze Nehemiasz Eklezjasta w Księdze Powtórzonego Prawa.
Wiecie, jak wygląda Eden? Ja wiem. To lodówko- zamrażarka polar, po brzegi wypełniona szczęściem.
Szesnaście termosów, garnek, trzy kubki i filiżanka.
Czarno- zielony, prawilny pseudoherdewin. Herdewuś. Herdewulek.
Stoimy z otwartymi gębami. Widok, jak magnes przyciągający nasze spragnione ciała. Hipnoza.
-To jest po prostu piękne...
-Najlepsze, co wymyśliła ludzkość, arcydzieło... Podjedź tyłem, przez trawnik, pod samo okno. Masz w domu lodówkę? Nie zauważyłem, było lekko, ekhm, nieposprzątane. Szybciej, kuźwa, zaraz może być nalot. Pały to mają zeżreć?
-Spierdalaj, nie wezmę trucizny. Tomek przez nią umarł...
Bierze pierwszy z brzegu termos i powoli wylewa zawartość na podłogę.
Choć jestem obolały, podbiegam i wyszarpuję z rąk delikates. Połamane żebra chrzęszczą, dźgają płuca, prawie przebijają się na zewnątrz.
-Ocipiałaś? Nie chcesz, to nie jedz! Więcej będzie dla mnie. Choćby to był cyjanek, arszenik, kurna, cykuta, zamierzam to zabrać.
Pomóż wynieść, tylko tyle. Proszę, błagam. Tyle dobrego nie może się zmarnować...
Pam, param, pam, pam, jedziemy do zaśmieconego domciu Małgosi. W bagażniku leży galaretka.
Komórka Tomka owinięta podkoszulkiem. Z pełnymi towaru ustami dzwonię na policję.
,,Panowie władzowie, w obrzydliwie pistacjowym dworku, dawnym sklepie żelaznym przy Naddniestrzańskej 42 jest denat. Siny, jak sama nazwa wskazuje- zatruł się denat- uratem, moczymorda. Kto mówi? Kompan od kieliszka, muszę kończyć, pa, buziaczki, spieszcie się, bo całkiem się rozłoży na tej kanapie".- z każdą chwilą rozmowy jestem coraz bardziej naherdewinowany. Nawet zadymione, utytłane wyziewami miasto zaczyna mi się podobać. Przecież chmureczki są milusie.
-Stań! To mój przyjaciel!- krzyczę.
W kuble grzebie menel z blizną.
-Za prawdę święty jesteś, ubogi człeku i słusznie twą prawość chwali wszelkie stworzenie- truję. Herdewcio obudził we mnie głęboko skrytą religijność, wydobył spod ateizmu. Czuję się jak prorok, świętobliwy korektor poprawiajacy Biblię. Przemawia Pan ustami memi.
-Przyjmiże ode mnie, psa grzesznego ten oto podarek. Telefon. Zechciej wybaczyć, mężu czcigodny, iż jest on używany nieco.
Kłonię nisko głowę przed majestatem twego wyrzeczenia, szlachetny stoiku.
Ubogiś w majętność, bogatyś duchem - pierdolę coś z powrotem wsiadając do aczwórki.
Ledwie trzymałem się rzeczywistości, gdy przewalaliśmy z Gochą tony paskudztwa w poszukiwaniu lodówki.
Maleńka chłodziarka foron spoczywała pod toną zatłuszczonych patelni, nie mytych od lat rondelków, przeterminowanych konserw.
Odkopywałem szkielet brachiozaura, szczątki Arki Noego ze śniegów góry Ararat.
Oczywiście okazało się, że to szmelc. Popsuta na amen.
Piętnaście termosów dobra zanieśliśmy do sąsiadki Małgo. Przestrzegliśmy, by na litość boską, nie odkręcała. Bo to kisiel z eksperymentalnej plantacji brzoskwiń aroniowatych. Cała partia ma trafić do Niemiec Wschodnich w celu dalszych badań nad przydatnością do spożycia.
Zjedzenie nieprzetestowanego produktu grozi potężnym rozstrojem żołądka.
Dziewięćdziesięciolatka uwierzyła, pewnie nawet nie słyszała o herdziuniu.
Wychodząc błogosławię ją znakiem krzyża i obiecuję się modlić teraz i zawsze i w godzinę śmierci, póki wieczny odpoczynek nas nie rozłączy.
Kaśka! Zamieram. Cholera, już za późno... Biedna mała.
Wyobrażam sobie, że leży teraz na prosektoryjnym stole. Jakiś tepy buc rozcina piegowata skórę, kroi piegowate mięso.
Naherdewinowane narządy wewnętrzne, serce z sodalitu, szafirowa krew, resztki duszy wyrzeźbionej w lapis lazuli.
Niech chuj strzeli Tomka, niech psy zignorują moje zgłoszenie, wezmą je za głupi żart. A żebyś zgnił na tej kanapie, gnoju, przez twoje pieprzone eksperymenty zmarła... zmarła...
Płaczę, prawie odpływam, gdy rozlega się łomot. Walenie do drzwi. Początkowo myślę, że to mój puls. Ale nie, to nie ze środka.
-Policja, proszę otworzyć.
No to koniec, jesteśmy ugotowani. Stukrotne dożywocie, plus kara śmierci i milion lat więzienia.
W pierwszym odruchu chcę uciekać oknem. Ale odpuszczam, jestem naćpany i mam pogruchotane żebra. w tym stanie dorwałby mnie nawet ślepy, bezręki dzieciak. Schować się w śmieciach, zagrzebać! Też głupi pomysł, znajdą od razu.
Pogodzony z losem dożeram herdewuś, pusty termos ciskam na górę odpadków.
-Dzień dobry, czym mogę służyć?- zgrywam niewiniątko.
Sobaki nie bawią się w ceregiele. Chwilę później robią kipisz.
-Ale, kurwa, syf- cedzi przez zęby jeden, przypominający buldoga.
-Panowie, ale o co chodzi? Macie nakaz rewizji?
-O ten, kurwa, tramwaj, co nie chodzi. Nakaz? Ja ci dam nakaz!- warczy.
-Znasz Tomasza Z.?
-Tak, pracujemy razem.
Jezu, omal nie powiedziałem ,,pracowaliśmy".
-Gdzie byłeś wczorajszego wieczoru?
-Tu, w domu mojej dziewczyny, Małgorzaty F. Z tym całym Z. wolę się nie zadawać, chodzą słuchy, że to ćpun.
-Dobra, dobra, mamusi możesz taki, kurwa, kit wciskać- zanurzony po szyję w odpadkach buldog szczerzy kły.
-Czego konkretnie panowie szukają? Mam lekki nieporządeczek, ale świetnie się orientuję, co gdzie leży.
Szukajcie, a znajdziecie, rewidujcie, a będzie wam dane, jak powiada Pismo.
-He he he, nieporządeczek? Żyjesz w gównie, świnio. Takiej meliny jeszcze nie widziałem... Twoja dupa nie sprząta?
Musi być dobra w te klocki, skoro to tolerujesz. Gdzie ona jest?
-Nie wiem. Naprawdę.
Nagle dostaję w brzuch. Pięść, kastet, pękające jelita, czarno- zielona galaretka rozlewająca się po organizmie.
Policjanci, jasne! Mafia!
Nawet nie czuję, jak mnie kopią. Ciało to cegły. Spalona willa. Przyjeżdża ekipa rozbiórkowa, buldożery, koparki.
Jestem kruszącym się posągiem. Erozja, spod glanów zwyroli wypływa niezaschnięty cement.
Świat spuchł, w drugim podbitym oku wylęgły się błękitne larwy.
-Nie zdradziłem... konspiracja, nie rozprułem się... ani jednego termosu...- bełkoczę wypluwając zęby.
-Przynieść ci...? Nie ruszaj się, bardzo boli? Przyniosę...
Gocha jest urocza. A ja, kretyn, jej nie lubiłem...
-Sama też zjedz trochę. Trzeźwość jest ostatnio nie do wytrzymania. Zabij bestię.
VII.
-Nie wierć się, bo będziesz wyglądał jak klaun- sepleni Gośka pudrując moją rozkwaszoną japę.
Od dwóch dni nie robimy nic poza leżeniem i żarciem pseudoherdewinu.
Dysmorfofilski pornos: pobity ćpun kocha się z dziewczyną pośród hałd syfu.
-Raczej jak pedał. Starczy, co ja jestem, transik? Masz te cholerne okulary?
-No. Ledwie znalazłam. Totalna rozpierducha, nawet kompa rozbili. Myśleli, durnie, że trzymasz to w monitorze?
Zdemolowany dom, skopane życie, tylko dzięki towarowi nie gryzę ścian ze złości, nie oszalałem.
Gdy chujce rozwalali mi chałupę, u Małgosi zjawiła się prawdziwa policja.
Oczywiście nic nie widzieliśmy, o niczym nie wiemy. W zaparte.
Tomek? Aaa, ten, ledwie go znam. Odszedł? Przykra sprawa, kiedy pogrzeb? O Edycie słyszałam, podobno to przez kapary.
Uczulona była, silna reakcja alergiczna i po niej. My? Narkotyków nie widzieliśmy na oczy, jak Boga w Trójcy Jedynego kocham!
W trzeciej klasie podstawówki dałem się poduszczyć Belzebubowi i wciągnąłem na przerwie tabakę. A to prawie jak kokaina, co nie?
Następną lekcją byłą religia, gdy tylko spojrzałem na krzyż, dotarło, jak ciężko zgrzeszyłem przeciw zdrowiu i ciału własnemu, co jest mieszkaniem duszy nieśmiertelnej. Padłem na kolana i zacząłem wzywać na pomoc anioła stróża, wspomożyciela i świętego Archibalda z Thérouanne, patrona grafomanów i opiofagów.
Szczerze życzę złapania wszystkich bandziorów, którzy trują nam młodzież marihuaną i innymi śmiercionośnymi paskudztwami. Zmówię litanię medjugoriańską w intencji powodzenia waszej krucjaty.
Mało samochodów na przykościelnym parkingu. Polonez-karawan, dwa maluchy i almera.
Biedny Tomi, każdy ma cię gdzieś. Stałeś się najpierw zatrutym, potem wyschniętym źródłem.
Siedem osób poszło do piachu przez twoje, kuźwa, wynalazki.
Prawie puste ławki, mahoniowa trumna na katafalku. Woń świec, kadzidła i nadpsutego ciała.
Z wydłubanej we wczesnym rokoko przez Wita da Wincziego, obecnie spróchniałej nastawy ołtarzowej patrzy Nazarejczyk.
Jakby chciał rzec ,, co wy tu odpierdalacie?"
Dwóch zabiedzonych ministrancików i bezzębny ksiądz przy pustej widowni ospale udają celebrowanie mszy.
Kazanie nie klei się, klecha z przyzwyczajenia zahacza o politykę, przestrzega przed czerwoną zarazą, laicyzacją, propagandą homoerotyczną.
Organiście chyba też jest nieobcy herdewuś, coś mu się pierdoli i zamiast marsza pogrzebowego gra weselny, Mendelssohna.
Trzech smutnych panów w pelerynach z wyszytymi krzyżami celtyckimi taszczy trumnę na przeszkloną pakę.
Drepczemy gęsiego. Kondukt z dupy, parę osób. Z głośników na dachu poldka leci ,,Anielski orszak niech twą dusz przyjmie."
Ostatnie wyśmianie, a nie pożegnanie.
Dobrze, że choć na cmentarz blisko. Źle się czuję biorąc udział w szopce.
-Ty, patrz- szturcham Gochę i zaplastrowanym podbródkiem wskazuję busa. Wielki, pstrokaty napis ,,TVP Armalnowice".
Operatorzyna z dredami kieruje kamerę w naszą stronę.
Takiej okazji nie mogli sobie odpuścić, hieny. Kręcą antynarkotykowy reportaż z pogrzebu seryjnego truciciela.
,,Drogie dziatki, jeśli będziecie jeść galaretkę, skończycie jak ten pan, co go niosą zakopać."
Zasłaniam twarz i pokazuję gnojom środkowy palec. Chcę jeszcze krzyknąć coś w stylu ,,własną matkę sfilmuj, jak obciąga za dwa złote", ale odpuszczam.
Betonowy park sztywnych, smętnie szary. Syf, kiła i mogiły. Przygnębiające wrażenie, nie chciałbym tu leżeć, pośród lastrykowych Jezusków, omszałych krzyży, plastikowych wiązanek, wypalonych zniczy. W testamencie zaznaczę: spopielić! Prochy wystrzelić w kosmos.
,,Niech Bóg da ci pić ze źródła wody życia":- mówi księżulo kropiąc trumnę. Nawet nie czułem, jak po drodze, z policzka odpadł mi opatrunek.
Wiatr spod ziemi wieje w ranę, smog przewierca czaszkę.
Ciało Tomiego ze zgrzytem wjeżdża do ziemi. Zardzewiały, rachityczny mechanizm sprawia wrażenie, jakby zaraz miał się rozsypać.
Biorę garść piasku i rzucam w dół.
I wtedy ją spostrzegam. Kluczy między nagrobkami. Ponura jak śmierć, zakapturzona postać.
Hedrewuś otworzył mi trzecie oko i widzę niedostrzegalne, słyszę infradźwięki.
Towar jak brama do innych rzeczywistości, podwymiarów, śródwymiarów, jak szafa -przejście do narko-Narnii.
Czym jesteś? Złym duchem wypełnionym blachą? Aniołem stróżem Tomcia?
Strzyga ciągnie za sobą zwierzę na łańcuchu. Krokodyl- nie krokodyl... Hipoptam karłowaty? Pies, liszajowate, robaczywe psisko ze złamanym kręgosłupem zapiera się zdrowymi łapami. Pazury orzą ziemię.
-Heeej...- krzyczę i, pomimo niezrośniętych złamań, zaczynam biec. Co chwila tracę ducha z oczu, znika za pomnikami, lawiruje, przecina nieskończone alejki, cofa się, zatacza kręgi. Nekropolia rozrosła się do niespotykanych rozmiarów, bure drzewa, trawa w kolorze popiołu, zapach mchu, rysy na granicie- wszystko jest powtarzalne, nieograniczone; zaczyna się i kończy w tym samym miejscu, by za sekundę przybrać dawną formę.
To, co jeszcze chwilę temu było tują rosnącą przy parkanie, gdy tylko się odwracam- zmienia się w rząd stu przedwojennych mogił.
Złośliwe umarlaki kręcą obrazem, rwą go na strzępy i składają na ślepo, chaotycznie. Rozsypują nieskończenie wiele puzzli.
Wyciągam z kieszeni słoiczek po musztardzie. Dobry herdewuś, wziąłem trochę, by się rozweselić.
Ilość grobów ciągle się zwiększa, cmentarz zajmuje powierzchnię całego kraju. W Polsce żyją już tylko naherdewinowane robaki i kruki.
Zaczyna padać solą, chmury przeszywają żółte zygzaki. Pioruny dopalają się na horyzoncie. Ziemia jest płaska, za widnokręgiem, w Gambii, czy Gabonie wiecznie naćpani Murzyni tworzą nowe gatunki towaru. Gdy skończą rozsmarują go na niebie, powstanie tęcza.
Zdechną gliny, mafiozi, nachalni reporterzy i parlamentarzyści.
-Nie wierzę...
Głos więźnie w gardle. Ze dwa kroki ode mnie stoi piegowata Kasia.
-Ty nie żyjesz, wracaj, skąd wypełzłaś! No już, na co czekasz? Wykurwaj!
Łapię doniczkę z zalanymi cementem badylami i rzucam. Żywa padlina warczy.
-Co ci? Ochujałeś? Galaretka ci się rzuciła na łeb?
-Wszyscy się zatruli, ty też! Opowiedz, był tunel, światło?
-Kretyn.
-Zdejmij kaptur, pokaż buzię. O cholera, kto ci to zrobił, ojciec?
-Wtedy... uratował mi życie. Zaniósł do łazienki i spuścił taki wpierdol, że migiem oprzytomniałam. Kazał wyrzygać całe niebieskie świństwo. Trzymał za włosy, gdy haftowałam... i kopał. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę za to wdzięczna. Kochany tata... Nie pozwala mi wychodzić z domu, chyba że z psem na spacer. O, właśnie- zobacz, co znalazłam. Jakiś gnój go potrącił, a inny skazał na śmierć.
Leżał w pudle z krzyżem celtyckim i cicho piszczał. Jak można, Florek, wywalić zdychającego przyjaciela?
Ludzie zamiast serc mają meteoryty. Takiego piesiulka skazać na męczarnie, dranie...
-Wyznawcy Asmodeusza rytualnie zabijają zwierzęta, może słyszałaś o tej sekcie, należą do niej członkowie Bloody Forgotten Death.
Na koncercie w Berlinie gitarzysta odgryzł głowę baranowi... Albo to sprawka żółtków od Asahary, skończył im się sarin, więc przerzucili się na zabijanie zwierzaków, czytałem o tym w ,,Niedzieli".
-A ty, czemu nie skończyłeś jak Tomi?
-Czarno- zielony pseudoherdewin jest antidotum. Przekonałem się na własnej skórze. Przypadkowe odkrycie z narkologii. Chcesz trochę? Nie odtrujesz się, dobry, słudziuteńki...
-W dupę se wsadź, jeszcze mi życie miłe...-syczy Kaśka.
Więc zjadam sam. Bezkresne morze nagrobków, wieńców i języczków ognia zaczyna falować. Drży, burzy się, istny sztorm, sypię się żwir, odpadają litery, pękają płyty, na powierzchnię wypływają półotwarte trumny, zmarli uśmiechają się na mój widok, z ust sypie im się piach.
Każda słona kropla zawiera prąd, skrzepłą ślinę i okruchy starożytnego papirusu. Zapomniana wersja Biblii zgniła, rozpuściła się na dnie . Oddycham wodą, czytam. Tekst jest homeopatycznym lekarstwem. Huragan, tracę równowagę i wraz z rudą upadamy na czyjś grób.
Otwiera sią tajemna przestrzeń, coś głębszego od piekła, nieba, kolaż, miks niemych filmów, brazylijskiej muzyki dyskotekowej.
Jesteśmy wewnątrz potworniaka, komórki macierzyste z pawimi piórami, kwiaty wyrastające z telewizorów, w trzymetrowych strzykawkach gotuje się niebieski jad.
Chyba kocham się z rudą, nie jestem pewien, raczej rozrywam ją na strzępy. Boże, w którego nie wierzę- jej głowa pęka!
Oplatam ciało dziewczyny, niczym drzewo.
-Chodźcie, spróbujcie owoców- kuszę. Na gałęziach, jeszcze niedawno będącymi dłońmi Kasi, wiszą dorodne jabłka z pseudoherdewusia.
Wrastam, wrastam... Spękana kora wchłania mnie, rozpuszcza, rozcieńcza... sen idealnie schłodzony i podany w szklanym pucharku, sen stworzony w piwnicy przez nieświętej pamięci Tomka, wizja z wypalonym krzyżem celtyckim. Zatrutym, rozdzielonym na dwie części językiem zlizuję piegi i żółte siniaki z twarzy mojej ukochanej.