Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

6 marca 2017

Weltwkurw cz.I

Wszyscyśmy płazy w gwiazd kałuży.
  Jacek Kaczmarski Axolotl 
 

I.
Tacy jak ja wewnątrz są czarni. Przelewa się to gdzieś pod drugą skórą, gryzie. 
Mam dziwne uczucie, jakbym był hełmem wypełnionym smolistą deszczówką. 
Gdzie podział się żołnierz, który mnie porzucił; na jakiej strasznej wojnie zginął? Czym był wybuch, który skaził przyrodę? Tyle lat minęło, a ona ciągle nie może się otrząsnąć z szoku, wykurować. Pali każdy oddech. Drzemię na pobojowisku pośród kości dezerterów. 
Otaczają mnie i brudzą skutki czyjejś zapalczywości, tchórzostwa, żądzy przeżycia, bezdennej głupoty. 
Raz jestem napełniony, w środku chlupie gęsta woda, przez powietrze ciekną litery, rozmiękły papier propagandowych szmatławców, to znowu wysycham niemal do cna, jałowieję. Nie lubię, gdy poziom goryczy jest zbyt niski, prawie widać dno, na którym spoczywają drobinki ołowiu, resztki łusek, zastygłe muchy. Kropla za kroplą odradza się we mnie ciecz. ,,Odradza"- to właściwe słowo, ona jest organizmem żywym. Zmutowała od wszechobecnych chemikaliów. Każda chmura to pozostałość atomowego grzyba, domu zdmuchniętego przez trudny do wyobrażenia wybuch. to nie smutek, przygnębienie, frustracja. Więcej niż paranoja. Nie jestem rozgoryczonym świrem mającym halucynacje, biedakiem święcie przekonanym o byciu panem Bonaparte. To jest, istnieje. Nawet bardziej niż ja. Ożywiony spleen, samobieżna depresja, przenoszący się drogą kropelkową ferment. 
Czasem odzywa się w cudacznym języku pisków i szmerów gdzieś z wysoka, sponad sklepienia czaszki. 
Absolutnie nie namawia mnie do samobójstwa, w ogóle nie wspomina o śmierci. Wręcz przeciwnie, często udziela mi się jego zwiędło- radosny nastrój. 
To też fobia, bliżej niesprecyzowany strach, poczucie, że zaraz przyjdzie zarośnięty, zły pan w koszuli w kratę i zrobi wielką krzywdę, rozbije szklankę, telefon, powyrywa kable od komputera. 
Kap! Boję się telenowel. Kap! Nie mam odwagi wyjść po zakupy. Kap! Boję się kluczy i zegarków.
Na szczęście to zabija racjonalność, jest jak haj. Powoduje uczucie przyjemnego lęku. Dziwne i durne: naczynie odurzone zawartością.  
Czasami czuję podrygi drewnianych muszek, niemrawych cykad, ślamazarnych komarów. Lepki skurcz sześciu, pięciu, niekiedy jedenastu odnóży na raz. 
To mój puls, bicie serca, to rdza. Czy to świadomość?
Myśli mi się. Kiedyś nie byłbym pewien, wahał się przed tak w sumie poważną deklaracją. Teraz wiem: myśli mi się. Nie jestem myślony, nie dryfuję bezwładnie po oceanie znaczeń, nie rozbijam się o mokre od rosy kamienie. Panuję nad korozją. 
Rozpada się wiele wokoło, mój ciemny deszcz zmywa ludzi, partie polityczne, trawę. Opieram się. Nie przeżera na wylot. Żadna toksyczna idea, żaden jad. Refleksy światła pełzną, zdzierają farbę ze ścian i sufitu. A ja trwam, kruszący się, jednak w całości. Przedstarożytny posąg, ponowoczesna rzeźba nie przedstawiająca niczego konkretnego. Kłębowisko włosów w wiadrze na pomyje, ozłocony płatek śniegu. 
Mam w głębi ciała małe nacięcie. Nie jest groźne, ot- pamiątka po zbłąkanej brzytwie czy nożu. Powiedziałbym nawet, że da się lubić. Nie boli, czasem tylko czuję jak się powiększa. Minie kilka lat i będzie pęknięciem, skręci mi kark. Szczelina, rozpadlina wciągająca kosmos, niedająca się wygoić czarna dziura w głowie. 
Kap! Boję się odejść za późno.Rozdrapuję ranę. Nie dam jej zarosnąć wilgotną powłoką.


Trzeba bić się o swój ochłap, rozgryzać ją do żywego, traktować tę wewnętrzna bliznę jak przypadkowo znaleziona pastylkę panaceum. Nie poddać się, walczyć o słabo wyczuwalny dar. W końcu: walczyć z nim. Wreszcie przegrać. 
Wtedy pośród czaszek i pustych puszek po coli znajdzie mnie mały sen. Będzie kotem o skrzących się ślepiach. Burym dachowcem bez jednej łapy. Czasami słyszę mruczenie. Może mi się tylko zdaje. 
Istnieje oczywiście groza wygranej. Zwycięstwo oznaczać będzie długie i monotonne życie, wegetację w pustym domu, mieście, państwie. 
Należy sabotować własne plany, obrócić się w złośliwca. I niszczyć, zapamiętale wychodzić poza margines, być niezbornym, nie dać się ugłaskać. Wiecznie podstawiać nogę królowi i wybuchać perlistym śmiechem patrząc, jak rozbija porcelanową twarz o posadzkę. 
Jestem naczyniem i jestem z tego dumny. Nie wiem, czym zasłużyłem na ten dar. Moje blizna i rdza są poświęcone wodą kolońską zaginionego w akcji żołnierza, albo dezertera z pola bitwy. Być może on nie umarł, leży w szpitalnej sali. Goją go. Doktorzy sami zażyli panaceum, znaleźli w kieszonce jego porwanego munduru. Zaszkodziło im, zapadli na wszelkie możliwe choroby, rozpełzli się, rozerwała ich wielka ilość zaraz, kłębiących się w ślinie i nozdrzach. Połaszczyli się na cudze i pokarało ich. Trupy zmiatają  z ulic ubrani w kombinezony pracownicy MPO. 
Czuję się tak radośnie- paskudnie, że dałbym się wylać. Niech to co mnie wypełnia, spadła z nieba zawiesina złączy się z ich fałszywą i złodziejską juchą, kupiona na bazarze duszną krwią. 
Szczęście jest mdłe. Cukiernicy są niczym szambiarze. Paskudna profesja. Wolałbym już robić w rzeźni, oprawiać zwierzęta, niż babrać się w tym, co oni. Niektórzy nigdy nie wypełzają z lukru. Nie wiedzą, że wszystko co przesłodzone podszyte jest trupem, nosi w sobie skrytkę z głęboką, kolorową szramą. Wypływa ropa. Nie czuć odoru, skutecznie maskują go perfumy pomarszczonych lampucer o uszminkowanych powiekach. Obrzydzenie- najzdrowsza reakcje na to. Bywam lekarzem-samoukiem. Skutecznie dokonuję resekcji. Ciemna woda służy mi za skalpel. 
Kap! -zgasło kwiatowe ognisko. Już nigdy nie uda wam się go rozpalić. 
Wiem, teraz przemawia przeze mnie ta lepsza odmiana spleenu. Jutro wszystko wróci do normy, spochmurnieję jeszcze bardziej. Chwilo, kurczę, trwaj! 
 
II.
Noc pobudza mnie do seksu, pisania, myślenia o seksie i masturbacji. Zwłaszcza tak ciężka jak ta, po której zostaną rozgniecione żaróweczki świetlików na kamiennych stopniach mego domu, zeschłe liście zmienione w papier. Zwierzęta kryją się do nor i bud, zagrzebują w kwaśną słomę i ostrą ziemię. Ścina się białko w oczach maruderów. Mój ciężki oddech niesie piach i nasiona zamorskich owoców. Nie ma w nim nic z duszy. Wysapałem ją lata wcześniej. To tylko kłak powietrza, rozdygotany kurz. 
Zostawiam niezasłane łóżko, firankę pajęczyn w których niewidzialni robotnicy stawiają wieże z zeschłych much, grzbiety książek.rosnące w regale. Kartki zapisałem sam. Kropki, kreseczki, cienkie linie bzdur. Czarny szpaler myśli niewartych dziesięciogroszówki. Pamięć wylała mi się na papier. Pofałdował się.
Stąpam cicho, jakbym nie chciał zniweczyć pracy małych budowniczych. Dziwne: po twardych niczym pancerz plecach spływa kropelka. Czuję ją! 
Metaliczny blask na moim cieniu. Jakiś stęchły ten księżyc, gdy byłem mały robili lepsze, świeżuteńkie, pierwszego sortu, w nocy było jak dzień, albo i jaśniej. 
Moja nabyta gorycz znów się przelewa. Może znajdę kobietę, czystą i świeżą, na tyle głupią, by upiła choćby łyk? 
Patrzyłbym z uśmiechem, jak odskakuje przerażona zorientowawszy się, co zrobiła, jak gorączkowo próbuje to wypluć.
Nie, zbyt pompatyczne, przywodzi na myśl głupawą i ograną historyjkę z Genesis. Muszę pozbyć się sam, rozchodzić. 
Wieszam kłódkę na drzwiach. Niebezpieczna okolica, pełna agitatorów. Nigdy nie wiesz, kto się dobija- zbłąkany domokrążca, tajniak, czy szurnięty kaznodzieja z ustami pełnymi komunałów o konieczności miłowania bliźnich i zabijania wrogów.
Lampa nad głową zaraz łupnie, wdusi się do środka. Może do rana wymienią na nowy księżyc.
Garbię się, przeszywa mnie dreszcz. Dociera do mnie, że Ziemię toczy gigantyczny skarabeusz. Czym była wcześniej? Uformował ją z galaktycznego błota, czy też z...
Nadnotecka. Świeża i pusta bez dominującej bryły Banku Rolnego. Jakby ktoś wyrwał człowiekowi dotknięty słoniowacizną ząb, który rozrósł się do szokujących rozmiarów i  zaczął być większy od właściciela. Widać niebo, dotąd zasłaniane przez gmaszysko. Ptaki, przyroda, normalność. Kryzys i spowodowane nim zamieszki mają swoje dobre strony- ludzie szturmują i palą banki, więzienia, parlamenty.
Jeszcze miesiąc temu pełno tu było koparek i buldożerów. Znęcały się nad wypaloną skorupą, pożerały kawałek po kawałku. 
Teraz widzę piękno-dziwny obrazek. Jakbym ilustracja z książki Lema. Staruteńkim traktorem, chyba pierwszym produkowanym po wojnie, ursusem c-45 orze krasnogęby chłop w kufajce. Ale jaki to ciągnik! Na parę albo paliwo rakietowe. Po bokach biegną dwie sino-miedziane rury wydechowe. Do czego służy zbiornik na przodzie- nie wiem. Może pokołchozowy traktorzysta nie może żyć bez gorzały i wozi ze sobą zapas? Tak, by nie daj bóg nie zabrakło i nie trzeba było przerywać roboty. Przerywać ciągu.
Zabiedzona kobiecinka, pewnie żona oracza raczkuje między skibami. Spod chuściny wystają kosmyki włosów w mysim kolorze. Biedna, sterana życiem matka- Polka. Ma pewnie ze trzydzieści pięć lat, jest moją rówieśniczką. Może nawet młodsza. Z wyglądu- babcia. Czarnymi rękami wybiera porwane i niedopieczone banknoty, włochaty od pleśni bilon. Obok, w porciętach niemal pod szyję, stoi krótko ostrzyżony chłopak o twarzy nieuleczalnego idioty. Uśmiecha się krzywo, ślini. Pokazuje mi język, szczerzy wilcze ząbki.
Gdy ciągnik odjeżdża aż pod dawne kino Merkury podchodzę szybkim krokiem i kucam obok kobiety. Ślady dawnej urody pod siatką zmarszczek. Jeszcze dałoby się odratować jej wygląd, podremontować niczym zapuszczonego aston martina, czy jaguara, który marniał użytkowany przez głupca.
-Ale to teraz nic nie warte- mówię miękkim półszeptem.
Odwraca się spłoszona, patrzy jak dzikie zwierzę złapane przez ludzi. Chyba długo nie miała kontaktu z cywilizacją, żyła w buszu i jawię się jej jako groźna bestia. Może jej Ździsiek, czy Zbych  nie pozwalał wychodzić dalej jak do obory.
-Hiperinflacja, słyszała pani? A potem denominacja. I tak parę razy. Te pieniądze dawno straciły wartość i ważność. Nic pani za nie nie kupi.
Patrzy nieufnie. 
No tak, używając zbyt wyszukanych słów pogorszyłem tylko sytuację Trzeba było bardziej swojsko zagadać.
,,Rzućta kumo to barachło, ni piniendze"- czy jakoś tak, użyć zlepka gwar, wiejskobrzmiącego dialektu. Wydałbym się bardziej swojski, milszy.
A tak- boi się, biedulka. 
-Wy hożaja. Znaczy... krasiwaja. 
Ciecz spływa mi do lędźwi, cieknie przez kręgosłup.. Palce mi drżą, zaraz rozpłynę się.
Obejmuję wieśniaczkę. Ryzyko ogromne, może przerazić się, wpatrzona jak w obrazek w swego Gienka, narobi wrzasku, podrapie.
-Tisze, tisze...
Całuję ja po brudnej szyi. Parująca, świeża ziemia, woń kwaśnego potu. 
Z głupia frant uznałem, że poprzez rosyjską, lub rosyjskobrzmiacą gadkę będzie ze mnie ,,swój chłop".
-Nie bojties' tawariszka...
Delikatnie przyciągam ją do siebie. W oddali terkocze siedzemdziesięcioletni dwusuw. 






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1