Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

12 marca 2017

Stypolog cz. III.

VII.
Coraz częściej mam wrażenie, że jesteśmy konspiratorami, J., parą spiskowców. Knujemy przeciwko złej rzeczywistości, planujemy zamach stanu.
Wystarczy list nasączony trucizną, czerwona koperta z życzeniami, po przeczytaniu których zły władca padnie trupem. Z ust będzie mu płynąć piwna piana. Pergamin spłonie sekundę później. 
Chcemy zwyciężyć niedostrzegalną hydrę, odrąbać nieskończoną liczbę głów. Smok żyje w naszych domysłach, wyczuwamy, że istnieje Monstrum prędzej czy później musi zdechnąć. Minie rok, dwa, może nawet aż kwadrans.  
 Rozrzucamy ulotki, na których widnieją tylko trzy litery. T- jak tyrania, z jaką przyszło nam walczyć, szary rząd nudy, codzienność, niczym choroba zmieniająca nas w karłów.
A- jak agresja, arszenik. Jak twoje drugie imię, przepisywanie świata ,,na czysto", pozbycie się brudnopisu..
M- jak marzenie, wszechogarniające, bezczelne marzenie o bliskości. Jak mózg rażony kolorowym prądem, narkotyzowany feerią doznań, smaków i zapachów, modlitwa pełna kłębiących się, niespokojnych cieni. 
TAM odbite na starym powielaczu. Walczymy z groźnym, trudnym do wyobrażenia systemem. Wolność jest zdradziecka, ledwie się spostrzeżesz, a zaczyna zrzucać skórę, przeobrażać się. Wyrastają jej pazury, skrzela, ostra sierść. Patrzysz w dwie pary przekrwionych ślepi, zatykasz uszy, by nie słyszeć jej piskliwego wrzasku. Niby jest tym samym uczuciem, jakie znasz od dzieciństwa, jednak wyraźnie coś zaczyna się psuć, dawno upłynęła data ważności, z ładnego opakowania wycieka odrażająca maź. Nadal mówisz po imieniu, zdrabniasz je. Nie odpowiada, szczerzy srebrne kły. 
Pewnej bezksiężycowej nocy próbuje przegryźć ci gardło. Masz chwilę na odgadnięcie, czym naprawdę jest. Żadnych podpowiedzi. 
 
Wiesz, co grozi za posiadanie zakazanego słowa? 
Co będzie gdy złapią nas z ulotkami w kieszeni, z zakrwawionym nożem za pazuchą? Nie bój się ich, J., nie bój gróźb ani tortur.
Smocza łuska na szczęście. Pod językiem.
Śmiej się z ich wykrzywionych złością twarzy, grymasów, podniesionego tonu, drwij z rozpaczliwych prób wydarcia ci prawdy.
Patrz, jak amok ich zwęgla od środka, jak zagryzają się z bezsilnej złości.
Mają wodowstręt. Watahy nie zaszczepionych przeciw wściekliźnie utrwalaczy tyranii, pro- wolnościowi oprawcy w morelowych krawatach, siepacze przebrani za przechodniów, kaci udający dzieci idące do przedszkola. 
Smocza łuska na szczęście. Pod językiem. Pluń w nich. 
Ślina zmieni się w lawę. W sejmowych ławach zostaną zwęglone zwłoki. Szkielety nie będą mogły głosować przeciw nam. Nikt nie uchwali złego prawa. Czarne ciała ormowców, ubeków i zazdrośników rozwieją się na wietrze. 
 
***
Ten cholerny rękopis jest ledwie czytelny.
Radek Pilerny nie jest narratorem. Tekst zaczyna się opisem wizji bliżej nieokreślonej naherdewinowanej laski Nie jest to M., dziewczyna Radzia. Z tego co wiem ona spróbowała raz i rzygała jak kot. Nie wiem, czyje halucynacje zostały opisane. Mało ważne. 
 
,,Usiadłam na podłodze i zaczęłam obserwować dziwne, secesyjne litery na blacie biurka. Mam fajne biurko, bardzo stare, chyba przedwojenne, z szufladą zamykaną na kluczyk. Wzięłam kartkę, ołówek i starałam się przepisać tajemnicze hieroglify i szyfry, ale były to tylko przypadkowe litery. Sałata słowna. Miksowałam wymarłe alfabety, odbudowywałam wieżę Babel.
Poszłam do kuchni, wzięłam płaski nóż i zdjęłam ze ściany ,,Dziwny Ogród" Mehoffera, wyjęłam z ramki i gapiłam się bardzo długo. Był piękny, jakby trójwymiarowy. Zatruta zieleń sączyła się wszędzie, obrastał mnie toksyczny gąszcz, gryzły ogromne, jadowite ważki. Ważki- młoty, 
rubinowookie pszczoły, komary  ze stroboskopami zamiast skrzydeł.
Czułam się jak w lesie, wszystko było piękne, ale przerażające, strasznie kafkowskie. W zdrętwiałym przełyku rosły mi włosowate chaszcze. Starałam się je wykrztusić, wypluć kłaki listków, kłęby łodyg, wyartykułować łacińskie nazwy roślin, ale się nie dało. Wrastały we mnie liany, przez serce przebiegał dreszcz. Coś kolczastego owijało mnie od wewnątrz, miażdżyło wątrobę, przegryzało nerki.
Pomimo bólu zaczęłam widzieć wyraźniej, czuć, słyszeć szarych ludzi zza szyb. Wszystkiego było tak bardzo dużo, że zaczęło mnie przerastać, tłamsić. Meble roiły się, replikowały. Kopie były nietrwałe i drżące, istniały przez małą, niepewną chwilę, pulsowały w powietrzu, po czym chowały się w oprawki oryginału. Krótki był żywot duplikatów stołu, krzeseł, potrójnego żyrandola.
Chciałam eksplorować mieszkanie. Wszędzie otwierały się nowe przejścia.
W korytarzu było ciemno, mam tam małą szafeczkę z szufladkami, podobną do tych, jakie są w bibliotekach, gdzie trzyma się informacje o książkach, karty czytelników. 
W mojej były światełka z routera od internetu - zielone, niebieskie, czerwone. Mebelek wydawał się być domkiem małych, psotnych skrzatów. Antykingsajz. Dzięki herdewinowi dostrzegłam co lęgnie mi się w chacie.  
 Skrzatobłyski- chciałam je tak nazwać, ale wymyślone na poczekaniu słowo, pokraczny neologizm również był nietrwały, wsiąkł mi do gardła. 
Radek zabrał mnie z powrotem do pokoju i zaczął uspokajać. Mówiłam, że wcale się nie boję, tylko wszystkiego jest zbyt dużo, nadmiar rzeczywistości, oglądam świat na wielu kanałach jednocześnie i umyka mi przekaz, gubię wątki, sens rozmywa się; czuję się przytłoczona, zepchnięta na margines. I że ma mnie strzec, bronić przed jebanymi światłokrasnalami. Stwierdziłam, że nie możemy siedzieć na kanapie, bo są w niej trujące żaby, kwiatowy wzorek ożył, zmienia się w żyjące ciernie które nas zatrują. Cholerne małe ludziki wyciągały toksyczne kolce, próbowały nas dźgać różami, z których aż kapał jad.
Pokój podszyty był złośliwymi żyjątkami, świecące trolliki rodziły się w krtani, nie dawały się przełknąć. Odwrócenie się twarzą do ściany groziło rychła śmiercią. Należało być czujnym, w każdej chwili kilkucentymetrowy skurwysynek mógł wkłuć w nozdrza igłę z cyjankiem, albo cykutą. 
 Czas zupełnie nie istniał, rysowałam coś na pododze, bazgrałam po lodówce i ścianach, ale ku mojemu zdziwieniu żaden z flamastrów nie działał, więc powiedziałam, że ktoś musiał je wyłączyć. Pewnie skrzaty specjalnie wyczerpały baterie w kredkach, rozprogramowały długopisy.
Radziu mało widzącym wzrokiem patrzył przez przedmioty, mówił, że nie mają środka symetrii, są przezroczyste. Próbował składać dywan, jednocześnie w romb, w kosteczkę, zrolować go. To samo chciał zrobić z telewizorem, ale się poddał.
Odpowiedziałam, że łączę się z materią na poziomie komórkowym jak wielka, przenikliwa tkanka i jestem pewna, że każdy byt można zwinąć w kulkę i zabrać ze sobą, albo wywalić, cisnąć w inny wymiar, przerzucić przez barierę czasoprzestrzeni jak piłkę. A tak w ogóle to powietrze nie jest studnią bez dna, gdzieś pod światem widzialnym, ponad szufladami istnieje kres, absolutny koniec, śmierć mogąca pochłonąć samego Boga, przeżuć go i wypluć jako zwykłego człowieka, urzędnika w beżowym płaszczu. Próbowałam przechylić rzeczywistość i upić choćby łyk, by zobaczyć owo szalone, ledwie wyczuwalne dno.
Nie wiedziałam gdzie kończy i zaczyna się moje ciało. Czytałam na raz wszystkie nienapisane książki świata, ludziki z szuflad chichotały złowieszczo. W ich piskliwym śmiechu czułam wyższość, ironię i pogardę. Pewnie znalazły moją kartę biblioteczną, wiedzą wszystko. Przewertowały całe archiwum, by wydrzeć mi każdy sekret! Oto macie! Taka jestem! Składam się ze stron zadziubdzianym maczkiem! Drzyjcie, gnojki, mój życiorys!
Leżałam na podłodze obserwując jak po suficie pełzną szlaczki niesamowitych myśli. Kawalkady cyferek, kropek i wykrzykników. Znaki interpunkcyjne, pomiędzy którymi kryła się najgłębsza z filozofii.
Poczułam jakby czas przez moment stał w miejscu i przyspieszył nagle, co było spowodowane gwałtownym ruchem ziemi. Obiegowym, obrotowym, ruchem konika szachowego. Kopnęłam globus. Wytrącona z orbity kula ziemska kręciła się bardzo szybko i niemalże podróżowałam w czasie.
Z gwiazd odczytywałam przeszłość- patrzyłam na siebie z zamierzchłej, prainternetowej ery, gdy diody routera nie definiowały mnie, nie ograniczały w jakikolwiek sposób. Sufit w szklanym domu, który zaraz pęknie, lustro weneckie, po drugiej stronie którego czyha armia nieznośnych, parocentymetrowych człowieczków. Paznokciem łączyłam gwiazdy, żłobiłam linie w piegowatym niebie, rozcinałam jego parujące mięso. Świat był niczym grafomańska, patetyczna metafora. Nie udało mi się ustalić, jaki dureń po raz pierwszy użył tak żałosnej przenośni, ani co chciał przez nią wyrazić.
Poddałam się tekstowi z biurka, wersom, zwrotkom, przerzutniom. 
Byłam tytułem."
VIII.
Chowam rękopis pod siedzeniem. Nie mam pojęcia czemu akurat tam. Średnio władam ciałem, kolejna tabletka rozpuszcza się w ustach. Towar przejmuje kontrolę, wdziera się do świadomości i zaprowadza własne porządki.
Las sposępniał, niebo zasnuwają szare, pozwijane chmury. Odnoszę wrażenie, że gdzieś za horyzontem palą się stosy drewnianych monet. Zbankrutowała cywilizacja zła, wszystko stało się darmowe. Ludzie przestali dbać i zabiegać o dobra materialne, zburzyli mury graniczne.
J. rządzi komuną wolnej miłości, półoswojonymi hippisami. Rozdaje im ulotki, karmi zielonym towarem. 
Wyjeżdżam na szosę. W żyłach pulsują opisane przez Radka wizje. Boję się włączyć radio, by nie usłyszeć jego głosu. Euforia przechodzi w paranoję, obłęd miesza się ze strachem i podnieceniem. Droga jest blizną, mój garbaty krajzler- nożem. Przecinam więzy, oswobadzam życie, uwalniam kraj z niewoli. Czuję, że narkotyk zmienił mnie w pompatycznego durnia, romantyka z zasuszoną różyczką za uchem i miękkim fiutem w gaciach. W oczach mam brokatowe łzy i okruszki chleba. Kurczowo trzymam kierownicę. Chyba zaraz lepka fala lukru wymyje mnie z piti kruzera, roztrzaskam się o drzewo. Korę obryzga różowa krew. 
Frustracja rodzi myśli autodestrukcyjne, sprawia, ze mam ochotę strzelić samobója. Pan dziewica, ponadtrzydziestoletni prawiczek i licealistka. To nie może się udać, takie związki żyją nanosekundę, po czym rozpadają się jak te nowoodkryte pierwiastki. Florek i J.- brak trwałych izotopów, otrzymany sztucznie toksyczny, promieniotwórczy metal szlachetny.
Wkurzenie sięga zenitu, niedługo będę jak pijany góral, o którym swego czasu było głośno w mediach. Kompani od kieliszka śmieli się, że pomimo zaawansowanego wieku nie widział cipki, chyba, że u owcy, więc on, rozgrzany wódką dostał białej gorączki, położył ,,regalia" na pieńku, wziął siekierę i ...ciach! Ze starego prawiczka zmienił się w wiekowego kastrata.
Chęć samookaleczenia się narasta z upływem czasu. To odbiera poczucie własnej wartości, upadla. Czuję się jak kompletny frajer, niedorozwinięty dupek. Viagroodporna impotencja spowodowana nadużywaniem herdewinu. Florek- mimowolny król minety, z konieczności- cesarz palcówy, rzygający goryczą swój własny wróg. Niemoc jest lodowatym szpikulcem. Każdego żałosnego dnia wbija się głębiej w mózg. 
-Wybacz mi, J., kochaj najmocniej jak tylko się da- chcę powiedzieć padając na kolana. 
-Zostaw mnie w cholerę, znajdź kogoś normalnego. Dobij, pieprz się z kolegą z klasy w szkolnym kiblu, z przypadkowo poznanym fagasem. Zdradzaj, J. z bezdomnymi, pijakami, każdym cholernym dupkiem, którego nie ogarnęła narkotykowa niemoc- chcę powiedzieć wstając z klęczek.
Antymężczyzna nie ma prawa mieć godności i uczuć, musi polubić poniżanie, przyzwyczaić się do obelg. Powinienem zrobić coś okrutnego- sobie lub światu, jakiegoś późnoletniego popołudnia zaczaić się z nożem na dzieci wracające ze szkoły. Wbić w serce, Chłopcu, dziewczynce, bądź sobie. 
Wiotki kutas sprawia, że mam ochotę mordować, okryć się niesławą, zapisać nową kartę w encyklopedii seryjnych zabójców,.  
Z książki Radzia wypełzają monstra o świecących zębach. Rechoczą z mojej przypadłości. Pilerna o mordzie podpitego ochroniarza z wiejskiej dyskoteki zanosi się śmiechem. Moi rodzice krztuszą się. Wykrzywione twarze. Pogarda. 
Kogo by tu ukatrupić, J.? Dokonać autoegzekucji (tworzę neologizmy- znak, że ledwie kontaktuję), podzielić los Radka, nagrać jak się wieszam?
Odciąć znienawidzony kawałek ciała i wysłać ci, jak pewien malarz zrobił z uchem? Coś gorszego? 
Zmarnowałem świat, zmieniłem go w gruzy, pokruszony styropian. Chorągwie zżarły mole, kwaśny deszcz rozpuścił pomniki. Cień budzi się, wyższy i potężniejszy. Za chwilę zdmuchnie chatkę z gorących kamieni.
Widzę, jak w twoich zamglonych oczach rodzi się znudzenie. Staję się obojętny, składam z języka, nosa i dłoni. Reszta jest smalcem obleczonym gumą, przeterminowaną konserwą. Zacieram się, J., kwaśny wiatr rozpuszcza moje rysy. Niedługo zostanie jedynie zapach i myśl, poczucie wstydu.
Przymykam oczy. Z cholernego, sflaczałego fiuta spływa gęsta kropla. Nie zasługuję na ciebie, J., zbyt długo byłem sam, sprzedałem się za półdarmo, przehandlowałem za garść zielonych proszków. Wyciągnęłaś mnie z klatki i okazało się, że nie potrafię żyć na wolności. Pręty wrosły w ciało. Odruchowo garbię się. Niewidzialne więzienie, głęboko pod skórą mały, ślepy Florek śpi kamiennym snem. Nigdy go nie obudzisz. 
Daję nam góra dwa tygodnie. Potem zaczniesz gardzić. Początkowo będzie to cierpki dreszcz, prawie niewyczuwalna smużka gryzącego dymu. Wrzód będzie narastać. PT cruiser jak nóż. Przetnę, niech wypłynie ropa cuchnąca perfumami lacoste.
Wyciągnąłem igłę z serca Radka. Niedługo wykłuję sobie oczy. 
Gaz do dechy. Droga łopocze, niczym porwana flaga. Głazy stygną, w kominku dawno wygasło. 
Znów mamy po czterdzieści lat, J. Nie widziałem cię całe wieki. Mieszkasz w innym mieście z nowym partnerem. Kupiłem mały domek na skraju lasu. Pod wrakiem PT cruisera zakopałem rękopis swojej pierwszej powieści. Jesteś główną bohaterką.
Jutro po raz ostatni będziemy mieć sto cztery lata. Jak zwykle umrzemy trzymając się za ręce. 
Chata zarośnie pokrzywami.
Urodzę się na nowo, J., nie wiem który raz z kolei. Nie będę mieć wieku. Z setek potencjalnych życiorysów nie opiszę żadnego.
Odjadę wyremontowaną syrenką w głąb wizji Radka. 
Jestem żałosnym śmieciem, nie nadaję się do bycia w stałym związku. Długotrwała samotność wszystko spieprzyła. 
Ciałem rządzi zieleń. Rozstroiłem się na amen. Niedługo znowu będę samotny, schowam się wewnątrz skorupy. W więzieniu jest chłodno i bezpiecznie.
Zawijam drewniane pieniążki w bibułę.
 






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1