12 marca 2017
Stypolog cz. IV.
IX.
Blokowisko z folii bąbelkowej. Pstrykam palcami. Puste, smutne budynki zapadają się do środka, po czym znów puchną. Klik!
Implozja. Z bezdennych studni wyglądają przykurzone kobiety. Dawno straciły zęby, dzieci, włosy. Nasłuchują. Mętne oczy, w których odbija się pokancerowany obraz. Na podwórzu pachnie kapuśniakiem, starymi gazetami, rdzą z rozpadających się, zajeżdżonych aut, krwią menstruacyjną. W ciasnych mieszkankach parują talerze z rosołem, wąsaci mężowie o szerokich barach schylają się nad wytartymi ceratami.
Grają tranzystorowe radyjka, telewizory ,,ostankino". Rozpoczyna się kolejny tysiąc odcinków.
Klatka schodowa porośnięta napisami. Chłopcy ulepieni z przekleństw i tabaki, ich wczesnogimnazjalne siostry tracące dziewictwo w bramach. Kolejny tysiąc poronień.
Pieprzony róż, seledyn i pomarańcz, którymi zasmalcowano elewacje, obrzygane schody, plastikowe, nieszczelne okna. Życiorysy mieszkańców w jednym kuble. Odpady organiczne, nieprzeznaczone do recyklingu. Miasto powiatowe, które prościej zakopać, przysypać ulice grubą warstwą ziemi. Nie musi być żyzna. I patrzeć, jak wyrastają osty, perz, kaktusy. Ulicami można owinąć tanią zabawkę. Włożyć do kartonu, szczelnie zakleić. Jeszcze znaczek za dwa złote. Może być ten z profilem władczyni (chyba jeszcze nie abdykowała, trudno stwierdzić, od lat nikt jej nie widział poza murami zamku). Można wysyłać, gdziekolwiek. Pod każdą szerokością geograficzną, na dowolnym kontynencie przyjmą to z podobną odrazą. Najbardziej nietrafiony prezent w historii.
Jak możemy tu żyć, J.? Pipidówka mająca psie gówno w herbie, ocean beznadziei, archipelag braku perspektyw.
,,Wyrwaliśmy się z gorszych zadupi"- w ten żałosny sposób próbujemy osłodzić otaczającą ohydę. Zaciskając zęby doskonalimy umiejętność oszukiwania samych siebie. Pod powieki wciskamy szkło z rozbitych butelek, witryn księgarń, neonów,,gabinetów masażu"- tanich burdeli, gdzie pryszczate, znudzone dziwki za pięć dych zrobią wszystko. Nawet łamanę polszczyzną wyrecytują epilog ,,Pana Tadeusza".
To taki nasz substytut różowych okularów. Patrzymy przez szkiełka, krztusimy się zbrylonym cukrem.
,,Ładniej, mniej śmierdzi, czyściej jak na wsi"- powtarzamy ordynarne kłamstwo. Mantra klasy średniej niższej, garbatych ciułaczy, ćwierćinteligentów na wiecznym dorobku. Permanentny brak kasy, ledwie starcza na dragi. Jedyne, z czego nie możemy zrezygnować to nieustający trip. Jakimś cudem udaje się uniknąć bliskiego spotkania trzeciego stopnia z łachudrami w mundurach, wywalenia na zbity pysk. Mamy prace, kredyty, wkurwiających sąsiadów i płachty codzienności, patchwork krzywo pozszywanych dni, łatanych godzin, pocerowane tygodnie. Od wypłaty do przymierania głodem pod koniec miesiąca. Zapożyczanie się, konserwy brane na zeszyt, debet. Odsetki od odsetek. Herdewin jest niczym kolorowa peleryna magika zakładana na pokryte świerzbem i grzybicą, wyniszczone ciało ćpuna.
Znów rodzą się we mnie durnowate porównania. Nie bez powodu zielone nazywają ,,najwierniejszym przyjacielem grafomanów".
Biedny Radzio jak niezliczone rzesze jemu podobnych literackich partaczy czerpał natchnienie z pastylek. Grzebał łyżką w wyobraźni.
Na inną muzę nie mógł sobie pozwolić, chodził co prawda z M., brzydką i kaszalotowatą jak jego mamuśka, ale co to za inspiracja? Trzeba by osuszyć pół monopolowego, pobić rekord Guinessa w ilości promili, zażyć z kilo towaru, by mieć tak szalone pomysły, jak opiewanie M.
Nie raz mówiłem, że jesteś kociczką. Kobiety dzielę na krówska/ słonice/ maciory (obrzydliwy gatunek- omijać z daleka!), ,,normalne" i kociczki.
Na dobrą sprawę powinnaś nie istnieć. Cholerne zapyziałe osiedle nie jest odpowiednim miejscem dla kogoś tak delikatnego, dla namiętnej i zmysłowej J. Skurwiały światek nie zasługuje na ciebie, pasujesz do ocieplonych trzydziestopięciocentymetrowym styropianem, stęchłych bloków jak księżniczka do fury gnoju. Jesteś SPOZA. Wszystko, co dotychczas znałem, ceniłem, uważałem za piękne blednie, murszeje, znika przywalone kupą bezwartościowych świecidełek. Zmieniam się w głodną mysz, wychodzę z dziury pod kaloryferem. Nęcący zapach skórki słoniny. Trach! Metalowy pręt przebija mi głowę. Wierzgam nogami w konwulsjach.
Drzwi są z szarego kisielu domowej roboty. Osiedle niczym zakalec, kwaśna bułka polana olejem silnikowym. Czemu skazaliśmy się na wegetację w tych kazamatach? Powinniśmy spakować co potrzebniejsze rzeczy i ruszyć w Polskę. Niech się pali i wali- wybywamy stąd, w długą. Na poszukiwania mitycznego TAM, chałupki na odludziu, najgłębszej wolności. Ucieczka przed wzrokiem plotkarzy, niespłacalnymi długami, kryształkami soli wypadowej, które drżą w powietrzu, osadzają się na rzęsach.
Po kiego grzyba kisimy się w śmierdzącym weku? Są drogi, miasta, ludzie, istnieją pociągi, inne języki, jest słońce, morze i lotniska, małe kawiarenki, sianokosy, spirytus rektyfikowany, są pory roku inne niż bura jesień. A my ciągle w słoju, po szyje w gęstej zalewie.
Przekręcam klucz.
Z przedpokoju wieje chłodem. Wchodzę do opuszczonej kostnicy, z której zapomniano zabrać zmarłych. Rozkładają się teraz radośnie na ławie, parapetach, na półce z książkami.
Kontrawystrój, antyumeblowanie. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych ogarniętych chaosem.
Spróchniała boazeria, gumoleum pełne dziur. Zapach, od którego cierpną zatoki i podniebienie, drętwieje języczek. Agrest, nieśmiertelne perfumy lacoste, pleśń, zupki amino. Wszędzie pudła, pudełka, pudełeczka, pudełusie, pudelątka. Hodowla rupieci, magazyn rzeczy niepotrzebnych, mieszkanie niczym wielki pawlacz. Oboje kochamy graty, psu na budę zdatne bibelociki, plastikowe słonie ze smętnie opuszczonymi trąbami, obrazy piaskowe, lalki ze skóry, pluszaki, peerelowskie klocki, wszechobecne barachło, kicz, tandeta, pożałowania godnej jakości tajwańskie budziki, breloki ze strusich piór. Zamiast żarcia kupujemy matrioszki przedstawiające Breżniewa, Chruszczowa i Andropowa, czterdziestą piątą popielniczkę z czaszki psa dingo, sześćsetny otwieracz do konserw. Przepuszczamy kasę na bezużyteczny chłam, lub narkotyki. Samotność dzielona na pół potrafi wypaczyć umysł. Uczucia rodzicielskie przelewamy na ceramicznych marynarzyków, żaby wyplecione z rattanu, wazoniki, szklane łabądki. Odpustowe dziecko i jego żałośni rodzice. Dwoje ćpunów niańczących graty.
Przedzieram się do pokoju. Leci japońska kreskówka, kolorowi mutanci gonią superbohatera. Ten lamentuje, że stracił moc.
Wpatrujesz się w ekran. Nigdy nie zrozumiem twojej miłości do mangi, filmów animowanych, komiksów. Podejrzewam, że w ten sposób rozpaczliwie przedłużasz dzieciństwo. Mała Księżniczka na planetce pełnej wulkanów.
Masz w sobie kwiat o delikatnych płatkach. Wilgotną różyczkę otoczoną beżową aureolą.
-Czemu cię tyle nie było? Trzy dni, Florek! Wydzwaniałam jak durna. Telefon oczywiście wyłączyłeś. Już myślałam, że cię zakopali zamiast Radka- mówisz nie odrywając oczu od bajki.
-Przysnąłem w samochodzie, wiesz jak to bywa. Zobacz- rękopis. Ukradłem od...
-No chodź, wtul się, wtul...
Nasze rozedrgane obrazy sklejają się ze sobą. Również ledwie trzymasz sie na nogach, pewnie spędziłaś dwie doby półdrzemiąc w fotelu. Randka z woreczkiem pastylek.
-Policja była. Dobijali się. Nie otworzyłam. Kogoś ty pobił? Żałobników? I skąd do cholerny stara Pilerna ma mój numer?
Podobno rozszabrowałeś jej samochód, z syrenki została tylko rama. Groziła, że jak jej Wacek, czy Rysiek umrze, to ukatrupi cię gołymi rękami na sali sądowej. Bo kopnąłeś w prostatę. Rozumiesz coś z tego?
-Idiotka...
I zaczynamy się śmiać.
-Wyobraź sobie Baśkę z jajami, hermafrodytę, kobietę- młot z łechtaczką do kolan.
-Weź... Bo rzygnę.
X.
-Rzuć mnie w diabły. Po co ci ktoś taki?- mruczę siadając po turecku na podłodze. Obraz J. ślizga się przed oczami. Ciało dziewczyny to wodny roztwór soli, siarki, i herdewinu, topniejąca lodowa rzeźba .
-Co znowu?
-Wszystko i nic. Nasz czas kurczy się, dogasa. Patrzę na siebie przez pryzmat cholernej niemocy. Mam usta język, mogę ci zrobić dobrze palcami, ale ciągle mi ma...
-Jezzzzu, nie gryź się! Sto razy mówiłam- mnie też wzięło. Brak czucia. Czasem przechodzi, ale...o- dotknij. Nic, jakbym była martwa. Oziębłość, wędrujący paraliż. Półstwardnienie rozsiane. Koszmar.
-Naprawdę była psiarnia?
-No. Dwóch posterunkowych. Szczyle, bebiko pod nosem. Skomlili pod drzwiami.
-Jak zeskanuję cały rękopis oddam oryginał Pilernej. Niech spali, zniszczy, robi co chce. Czujesz? Wstrętnie cuchnie. Szaroziem, woń wiochy, braku perspektyw.
-Odezwał się zapachowiec. Pół tygodnia wietrzyłam, a nadal śmierdzi. Zafajdałeś mieszkanie lakostem. Musisz tyle tego na siebie lać? Jak myślisz, że jesteś taki elegancki, bo na kilometr od ciebie jedzie, to się kuźwa mylisz.
-Nigdy nie byłem mężczyzną. Kiedyś obróciłbym to w żart, zbagatelizował problem. W końcu to tylko fiut, mały, obwisły flak. Część ciała. Czemu ma nade mną władzę? Zobacz- prawie nie trzeźwieję. Wszystko, byleby zepchnąć tę świadomość, zagłuszyć, zagoić cholerstwo. Nie żebym chciał być nie wiem jakim jebaką, dymać kogo popadnie, taśmowo zaliczać laski... Ale żeby z żadną? Nigdy? Aż do śmierci? Kim jestem?
Antyreligijnym zakonnikiem, co mimowolnie złożył śluby czystości, kastratem nawet nie umiejącym śpiewać.
-Kapucynem, he he...- mówi z uśmiechem J. Wygląda jak rozpływający się bałwan, Księżniczka Śniegu, która pijana zasnęła przy włączonej farelce.
-Zaskoczyła cię wiosna. Uciekaj, zanim całkiem zmienisz się w kałużę- wygaduję brednie.
-Mogę cię tylko lizać, wkładać gorący język, paluchy, spijać soki, słoną falę. Jestem Florinelli- ostatni eunuch- główny bohater tragifarsy.
-Nie przesadzasz?
-Cena jaką płacimy za odurzenie jest niewspółmiernie wysoka do... Guzik dostajemy w zamian. Haj? Momenty ogłupienia, utraty przytomności, chwilowy błogostan jest okupiony... Zrujnowałem organizm.
-Przestań, złotko. Poczytaj lepiej, co tam Radzio napisał.
-Jak oddasz rękopis starej to cię zapierdolę, debilu!- głos J. kamienieje. Jej oczy stają się brązowe. Zmieniła się w tablicę, na której duch Radzia gryzmoli farmazony. Nie wniknął w nią, nie opętał, mówi jej ustami, przeszywa je. Jest w całym pokoju, czuję go pod tynkiem, tapetą w grochy. Mój zmarły kumpel siedzi w każdym przeklętym pudle. Wszechpilernizm. Czuję się mały i bezbronny, zderzam się z siłą, której istnienia nie podejrzewałem. Coś wykluwa się z ostygłej duszy biednego Radka, coś przywleczone z cmentarza, jakiś przypadkowo zabrany fragment zwłok. Niechciana pamiątka. Jakbym odkroił kawałek nieszczęsnego umarlaka i właśnie zorientował sie, że to jednak żyje. Doktor Florianstein podłączył kosmos do prądu.
-Jesteś poświęconą bestią. Tam, gdzie postawisz stopę wytryśnie źródło. Ciężka woda- ślinię się wlepiając gały w efemerydę. Żeńskokształtny Radziu patrzy z politowaniem.
Opisywane wizje były jego prawdziwymi przeżyciami. Migawki z życia na granicy, pomiędzy światem a pustką. Widzę go przecinającego żyły, z żołądkiem pełnym zielonych, jadowitych pastylek. Słyszę jak je wypluwa. Śmierć rozbija się o porcelit. Toksyny spuszczane w ubikacji. Flegma. I kolejna próba. Radek stoi na torach. Dreszcz przebiega po karku. Pot, cierpki zapach przerażenia. Serce telepie się pod ortalionową kurtką.
Strach okazuje się silniejszy, przebrzydły zdrowy rozsądek bierze górę.
Wreszcie: pętla. Zero szans przeżycia. Zbrodnia doskonała.
-Biedny, mały Radziu... Dałeś mi w prezencie znoszone, zużyte wizje, stary łach wypłowiały od słońca, śmierć upraną z dodatkiem detergentów, bezsensowną, poplamioną wybielaczem. Po co? Mogę postarać się o własną, mam tak autodestrukcyjny charakter, że być może niedługo dorobię się swojej, florkośmierci. Bez łaski, bez prowadzenia za rączkę. Nie potrzebuję niańczenia.
-Głupi jesteś i się nie leczysz- obrusza się J. Mało przypomina siebie. Chyba coś nie tak z moją percepcją.
-Fajna z niej laska. Nie to co mój kaszalot. Wiesz, byłem z M. tylko dla kasy. Ona ze mną- chyba z rozpaczy, ze strachu przed samotnością. Żaden zdrowy facet nie tknąłby palcem takiego ścierwa. Ledwie mi stawał. Grubaska i narkoman- dobry tytuł dla sztuki. Florian de Nath i J, aktorzy ze spalonego teatru wystawiliby ją przed kościołem w trakcie Wielkiego Postu. Byłbym suflerem, podpowiadał wam głupoty, mylił kwestie.
-Czego właściwie chcesz?
J. robi dziwny gest rękami. Jakby wyciągała korek z wanny. Całe powietrze zostaje wessane do odpływu, kurczy się. Wir, czeluść wciąga światło. Tak mi ciężko... Na ekranie napisy końcowe, skośnooki bohater pokonał tęczowe monstra.
-Bzdury, kompletnie nie ma akcji, wyrazy od czapy...-kartkuję książkę Radzia. Pod językiem rozpuszczają się dwie pastylki.
Kilka rozdziałów jest słownym śmietnikiem, zlepkiem nonsensownych zdań. Siedemdziesiąt stron bełkotu. Autor musiał całkiem stracić kontakt z rzeczywistością, poszybować w przestworza. Nie spotkał tam Boga, lecz parę schlanych, grających w pokerka cherubów. Napletli bzdur, dla draki zrobili z niego kompletnego durnia. Ogłupiony Radek spisywał wszystko z radością. Powrócił na ziemię z rękopisem pod pachą. Powiesił się gdy dotarło do niego, że padł ofiarą prostackiego żartu, proroctwo nie trzyma się kupy. Fałszywy wieszcz pożarty przez słowa swej debilnej apokalipsy.
-Przestań za mną łazić!
-Bez nerw, Flo. Otwórz na sto piętnastej stronie- metaliczny głos J. pokrywa się rdzą. Czuję się, jakbym gadał ze starym pomnikiem, mówił do mnie dawno obalony cesarz, przywódca robotniczego strajku- solidaruch- tajny współpracownik SB, psycholog- pedofil, lub inny skompromitowany gnój.
-,,Rozdział piąty. Ankę poznałem kompletnie przypadkowo. Gdyby jeszcze miesiąc temu, w Sylwestra ktoś mi powiedział, że zakocham się przez internet- wziąłbym go za kompletnego wariata, albo okrutnego żartownisia bez serca, skurwielka nabijającego się z mojej samotności. Nie szukałem nikogo, lata nadużywania herdewinu zabiły całą męskość, wyjałowiły mnie do cna. W ciągu niespełna dekady z młodego napaleńca stałem się zgorzkniałym, rzadko trzeźwym bucem, starym prawiczkiem. Impotencja (już samo słowo budzi obrzydzenie!) postępowała. Skrycie? Zdawałem sobie z niej sprawę? Nie wiem. Nie onanizowałem, się, nie chodziłem na dyskoteki, by wyrwać kogokolwiek, przełamać impas w stosunkach męsko- damskich, poużywać życia, przepuścić wczesną dorosłość przez wyżymaczkę. Nie było mowy o oglądaniu pornosów, jakimkolwiek pozanarkotykowym hobby. Wszystko skupiało się wokół pastylki, cały świat złaził się po nowe dragi jak hieny do padliny (...)"
-Czemu mnie opisałeś, gnoju?
J. szczerzy żelazne zęby. Szyderczy uśmieszek.
-Tak sobie. Twoja niemoc wydała się bardzo zabawna.
Chcę złapać coś ciężkiego, może nawet pudło z kolekcją kamieni ze wszystkich pasm górskich Europy i Zakukazia (czegóż to nie zbieramy, byleby tylko zapełnić pustkę, roztrwonić każdy grosz) i cisnąć w złośnika. Ale to już nie Radek. Przeniknął przez J. i rozwiał się, być może wreszcie wlazł, gdzie jego miejsce- do trumny.
J. patrzy przerażona. Muszę mieć wyjątkowo groźną minę, noże w oczach. Uśmiecham się kwaśno, by zatrzeć złe wrażenie, ale dość średnio wychodzi.
Klękam. Dawno odeszłaś, moja kochana J., posłuchałaś rady. Nikt nie potrzebuje mężczyzny wypełnionego lepkimi kamieniami. Przestał ci wystarczać mój gorący, wiecznie spragniony język.
-Kim jest ten szczęściarz?- wskazuję na twój brzuch. Chyba z siódmy miesiąc.
-Nieważne. Przypadkowy przechodzień, taksówkarz, albo ksiądz, papież, lub seryjny gwałciciel. Kompletnie bez znaczenia.
Podwijasz bluzkę. Siateczka rozstępów, skóra niczym wyschnięta ziemia. Klęska urodzaju.
-Piaskowe dziecko. Z początku próbowało wierzgać, przesypywać się, jakbym była cholerną klepsydrą. Wypiłam gorący klej i przestało. Leży teraz spokojnie, nie jest w stanie kopać. Rozrasta się, wyciąga ze mnie energię, jak pasożyt. Czuję, jak powiększają się nogi, ręce, bulwiasty łeb. Boję się, że będzie podobne do Radka. Pogrobowiec urodzony pięć lat po śmierci przyszywanego ojca, owoc kazirodczego związku bliźniaków syjamskich. Albo jeszcze gorzej: znajduch. Taki, co wziął się nie wiadomo skąd, wytworzył z niezapłodnionego jajeczka. Mi na złość.
Za późno na skrobankę. Z resztą- pewnie by schrzanili. W tym kraju wszystko partolą. Ginekolog- amator wyrwałby pół skurwielka, reszta wżarłaby się we mnie, zbryliła się. Do końca życia nosiłabym w cipie posążek, szczerzącego się gargulca.
-Codziennie możesz mieć innego faceta. Nie śmiem ci niczego zabraniać. Straciłem godność, szacunek do samego siebie. Skurwiliśmy się, J., podczas zabawy w dorosłych. Misie i żołnierzyki zostały zżarte przez mole, karaluchy. Próbujemy dojrzeć, ale to nie takie proste. Przeklęta zielenina ciągle cofa nas w rozwoju. Uciekinierzy ze żłobka- ćpunidło i eks-dziewica, święta J., patronka abortowanych dzieci, gumowych lalek i mangi. Dobrana z nas para. Biegniemy przez paskudnie powiatowe miasto ścigani przez policmajstrów, strażników gminnych i zmotoryzowane odwody Służby Ochrony Kolei.
Bawię się słowami: impertynent, potentat, impotent. Gdybym miał grafo- talent mógłbym ułożyć niezły wiersz.
-Wyciągnęłaś mnie z klatki i okazało się, że jestem zepsuty. Mam ponad trzydzieści lat i piękną dziewczynę, której nie mogę nawet porządnie...
-Na łeb ci padło. Masz obsesję.
-Żebyś wiedziała. I tak za mało się przejąłem. Nic nie da wkurwienie. Tu trzeba łazić rakiem, nawalić się w trupa. Chyba znów zacznę chlać.
-W lodówce jest kiełbasa- J. odzyskuje dawny głos. Je wzdęty brzuch maleje. Bachor wchłania się, rozpuszcza. I dobrze.
-Szanowna mamuśka złożyła doniesienie. Rzekomo okradłeś ją z dorobku życia. Nieświętej pamięci syna z resztą też. Wszystko zabrałeś- złote kolczyki, posrebrzane sztućce, co tylko zmieściło się do pici krujzera. Wszyscy byli na stypie, gdy obrabiałeś rezydencje hrabiny von Pilerny.
A przecież jedyną wartościową rzeczą w chałupie była powieść. Wrabia cię Bacha. Nie daj się- słyszę z telewizora. Pyzaty misio zakłada pętlę na szyję.
-Won!- tłukę pięścią w ekran.
-Wypieprzaj z kreskówki!
J. pęka ze śmiechu.
-Wkoło same szyby wentylacyjne. Dobre wróżki szmuglują przez nie kocimiętkę, heroinę i tabasco. Służby wiedzą o tych kanałach przerzutowych, ale wystarczy posmarować i mają je gdzieś. Umiesz oddychać, Florek? Tak naprawdę, oddychać- oddychać, przez duże ,,O".
Głębiej, niż uczyli na WOSie, nabrać powietrza całym sobą, sztachnąć się tak głęboko, by i odkryć drugie, ukryte powietrze, beztlenowe, mieszaninę magii. Czujesz wilgotny prąd? To są właśnie ciągi, wieje w nich turkusowy wiatr. Przeherdewinowane czarodziejki błądzą w labiryntach. Każdy, kto opuści dom nigdy do niego nie wraca, gubi się w szerokim świecie, zostaje marionetkowym prezydentem, lub kloszardem. Jakie to cudowne, Flor!
-Rozmowa nam się nie klei. Wszędzie Radek. Nawaliliśmy się tak, że zaraz puścimy pąki.