Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

31 maja 2017

Herostratyda (3. część)

Kiedyś oderwę ci to z twarzy. Choćbym miał odgryźć, zrobić ci krzywdę. Pozbędę się syfu, parcha. I przykleję komuś innemu do japy. Musi być dobrze, nie ma innego wyjścia.
 
V.                    Odszumianie
 
,,Sos pogrzebowy Hades”-  na pierwszy rzut oka głosi szyld nad drzwiami funeralnego przybytku. Budzi  to powszechną wesołość, większość żałobników uśmiecha się pod wąsem. Kobiety jawnie parskają. Fatalna czcionka, gotyckawe litery pozawijały się ponad miarę.
Dziesięcioletnia Marta, jako jedyna z rodziny, zostaje przed wejściem. Zwłoki w otwartej trumnie to nie widok dla dziewczynki.
Zmasakrowane resztki Pawła, które jakby na siłę ubrano w garnitur, wyglądają kuriozalnie. Człekokształtny befsztyk w niecce.
- Nie wchodź, Martusiu. Nie można. Jak wygląda.? Ładnie, jakby spał – kłamie córeczce pani M… - ska.
- A chrapie?- zapytało wyjątkowo mało rozgarnięte dziecko. No tego by nawet posąg nie wytrzymał. Wróciła, ciotka świętej pamięci Pawła, doklepywać różańce. Trzymała się przez resztę uroczystości za brzuch, ledwie tłumiła chichot.
I wtedy podjechali. Pełen autobus, poczciwy autosan H9 wypełniony żądzą zemsty. Gruchot, w którym kipiała żółć.
Wytoczyła się i tap, tap, tap – sunęła gęsiego moherowa mafia, siedemdziesięcioletnie siepaczki z ukrytym w barchanach i pod płaszczami orężem. Czegóż tam nie miały: od młotków, przez rzeźnickie majchry, skończywszy na najautentyczniejszych sierpach.
Pojawienie się kilkudziesięciu obcych, łypiących spode łbów matron nie uszło  oczywiście uwadze pozostałych żałobników, zastanawiano się przez moment kim są owe panie i czemu zjechały się tak licznie. Czy świętej pamięci Paweł miał tabun nieznanych nikomu ciotek, czy też zwaliło się do Domu, pardon- Sosu pogrzebowego jakieś Towarzystwo Dobrej Śmierci, by odprawiać egzekwie?
Paniusie postały przy wyjściu, udając rozmodlenie, wręcz ekstazę religijną. Słabo im wychodziło zgrywanie różańcowych orgazmów, więc zaniechały owej pantomimy po góra kwadransie.
Nagle jedna, ani chybi przywódczyni stada, wadera, wrzasnęła coś nie do powtórzenia, stek wulgaryzmów o czyściecielu kamienic i o tym, co i w jaką część ciała należy wkładać podobnym kanaliom. Po czym rzuciły się, na co dzień przykładne matki, żony i babcie, na truchło biednego Pawła i – nim ktokolwiek zdążył je powstrzymać – zrzuciły trumnę z katafalku.
I zaczęło się szarpanie, plucie, wyzwiska. Na zezwłok spadł grad kopniaków. Zszokowani członkowie rodziny Pawła Nic Mu Nie Jest stali jak wryci. Zamurowało nawet mającego nerwy jak postronki pana Waldka. 
- Cześka to nie on! – opamiętała się w końcu jedna z bab.
- To jakiś młody, patrz – nazwisko! To nie ten pogrzeb…- drżącymi rękami podała klepsydrę.
-…. mać!
- Kalichowiaka kiedy chowają? – spytała kolejna z damul.
- No odpowiadać! – zaczęła wymachiwać wyciągniętym zza pazuchy tasakiem.
- Za dwie… godziny… wyjęczał pracownik zakładu pogrzebowego.
- …mać! - powtórzyły zgodnie babska. W ciągu jednej chwili wzięły, mówiąc językiem Mickiewicza, d…y w troki. I tyle je widziano, zmyły się z prędkością światła, nie zatrzymywane przez nikogo. Oniemiali żałobnicy długo nie mogli wyjść z szoku, w głowach nie mieściło się, że to, czego byli właśnie świadkami, nie jest fikcją, częścią filmu, klatkami celuloidowymi, jakie ktoś im puszcza tuż przed oczami, że to nie przeźrocza, fotosy z filmu Hichcocka, nie tragikomiczne slajdy.
 
 
- Co to do choroby było? – wyjęczał Marcin Akusta myśląc, że wariuje, ma zwidy.
Nie odpowiedział mu nikt, pozostali żałobnicy byli równie zdezorientowani. Ich opadnięte szczęki (w przypadku co starszych osób należy tę frazę traktować dosłownie, paru babinom wypadły protezy zębowe) długo leżały na posadzce.
Podobnie z resztą, jak truchło Pawła.
Szok, zgroza, niedowierzanie. Tragifarsjada, opera buffa. Jednoaktowa komedia pomyłek.
- Wierzyć się nie chce…- pokręcił głową jeden z pracowników zakładu pogrzebowego.
- Sprzedam tę historię brukowcom…
-Bekną za to, głupie babska…
-Podnieście go, na Boga, podnieście!
- Zapisał ktoś numer autokaru?
-Wieczny odpoczynek…
-Chyba spod Płocka przyjechały.
-Mózg znowu wypłynął.
 
II.                 Azylanci ze Zmoros.
 
Czarny duch, gorączka, opuściwszy rozkawałkowane ciało Barry’ego, unosił się nad wodami pobliskiego bagna, niedorzeczki, krążył w lasach.
Brudna i zła energia, wypełzłe z moczarów przekleństwo poczęło się replikować, pączkowało to – to, dzieliło się na mniejsze, lecz równie toksyczne parchy. Już lecą, by was pożreć, pochłonąć niemal w pełni. By doprowadzić do szaleństwa.
Przecież w głębi serca tego chcecie, przyznajcie się. Będziecie wówczas dopełnieni, skompletowani. Bez obłędu czujecie się jak niedokończona budowa, dom bez dachu i stropów. Deszcz pada do środka.
Czekacie na pancerną blachę, rosnący od wewnątrz hełm, który ochroni przed najstraszliwszym z urazów – możliwością samodzielnego myślenia. Jezusicku – wszystko, tylko nie to!
 
III.               Glut mieszkalny
Nie wiadomo, czy to za sprawą czarnej energii, czy też zwyczajnego przypadku, ale od czasu tragicznej pomyłki nękanych lokatorów z Kijewa, w wiosce zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Może w grę wchodził truchłem kamienicznika – oprawcy, przeklęła ze złości całą wiochę. A może po prostu tak wyszło, siły nieczyste nie miały udziału w tragediach, jakie miały miejsce. Ciąg nieszczęść zapoczątkowała śmierć Juchimiuka. Kuriozalny, groteskowy wręcz zgon.
Śmierć, za którą otrzymałby zapewne Nagrodę Darwina, gdyby tylko ktokolwiek zgłosił nieszczęśnika do owego antywyróżnienia.
Przepiwszy całą gospodarkę, od lat bezdomny, tułał się pan Franek po całym niemal powiecie, żył z drobnych kradzieży i żebraniny, nocował po piwnicach, klatkach schodowych i przystankach.
Na jesień, skacowany nieludzko i na granicy śmierci głodowej, zawitał do rodzinnej miejscowości. Brat przyjął go, oczywiście, dość chłodno. Komu potrzebny hulaka, utracjusz i krótko mówiąc – menel?
O wspólnym mieszkaniu nie mogło być mowy, stado capów wpuszczone na pokoje mniej by nasmrodziło i poczyniło mniejsze szkody.
Chcąc – nie chcąc, zajął ochlejmorda psią budę. Właśnie zwolniła się, trzeci tydzień od śmierci Brutusa stała pusta. Nawet do spichrza, czy parnicy, brat gospodarza miał zakaz wstępu.
Zasklepowa brać, równie nie wylewająca za kołnierz, próbowała buntować Tadeusza, szydzono, że nie ma honoru, skoro wybrał (dosłownie!) pieskie życie, zamiast iść i wygarnąć Tadeuszowi, co sądzi o takich szykanach, wręcz gnojeniu; ale on, najpewniej pogodzony z losem kundla, jakoś nie chciał wszczynać awantur, trzymał gębulę na kłódkę. Widocznie miska pochlopki, od czasu do czasu parę piwek okazały się ważniejsze, niż fałszywie pojęta godność, śmierć z dumy.
Wegetował tak, boso i bez ostróg, wydrwiony przez kogo popadło, jakby czekając już tylko na upragnioną śmierć. Świadomy, iż w zasadzie przepił życie, przez śmierdzący płyn stracił wszystko co miał, umarł wewnętrznie. Żywe było tylko, wyniszczone wieloletnim chlaniem, ciało.
Biło dziurawe serce, pracowała – lepiej lub gorzej, ale zawsze – marska wątroba. Duch zgnił, sczezł wiele lat temu podczas tułaczki po wysypiskach. Honor byłby więc dla Franka tylko balastem, potrzebnym jak dziura w moście ciężarem nie do udźwignięcia.
Zipałby tak jeszcze ze dwa lata, może nawet trzy, gdyby nie royal.
Do Boguckiego przyjechał zaprzyjaźniony Rusek i, w ramach rozliczeń za jakiś mało legalny towar, zostawił mu pięciolitrową bańkę samogonu – trucizny.
Mniejsza o to, jak na nią zarobił Franek. Tydzień tyrał w gospodarstwie, na zasadzie przynieś – wynieś – pozamiataj, robił wszystko,  od wyrzucania obornika po dojenie krów.
Wreszcie, dumny jak paw, wrócił do swego lokum z kanisterkiem syfotrunku.
Był późny wieczór, w domu wszyscy spali, bratowa nie mogła więc o niczym wiedzieć, kłócić się, próbować odebrać.
Skręcił Franio papieroska, pod którego miał konsumować kacapski samogon, nalał szklaneczkę. Weszła gładziutko.
Potem druga, piąta, ósma. Rach – ciach, jedna za drugą, bez zagryzania, by szybciej wzięło. I padł pan birbant, sam nie wiedząc, kiedy. I pożeglował w etylowe, sowieckie krainy, pożeglował na pokładzie parowca Andropow po morzu czort wie z czego wydestylowanej wódy.
Pech chciał, że to, co pozostało niewypite, wylało się z bańki wprost na legowisko.
Wystarczyła iskiereczka. W jednej chwili nasz bohater zmienił się w smoka buchającego z paszczy żywym ogniem. Zajarały się bety, przełyk, wnętrzności ochlaptusa.
Gwałtownie zbudzony, próbował jeszcze walczyć, wierzgał nogami, coraz bardziej zaplątując się w kłębowisko szmat. Wplątując się w ogień.
Znaleziono go dopiero nad ranem, w zgliszczach. Czarne, brzydkie ciało człowieka, który miał czarną, brzydką śmierć. Przyszła po niego zwierzęca kostucha i przez przypadek wzięła za czworonoga z gatunku Canis lupus familiaris.
Z drugiej strony – może on już od dawna do niego należał?
Boże, jak plotkowano o tym wydarzeniu! Cała wieś dudniła! Na wyrodnym bracie wieszano – nomen omen- psy. Ludzie pluli wręcz na jego widok. Że jak tak mógł – pozwolić by Franek, krew z krwi, kość z kości, dokonał żywota w takich warunkach!
Juchimiuk nie przejął się zbytnio ostracyzmem, w głębi duszy cieszył się z pozbycia problemu, kłopotliwego lokatora budy.
,,Kundel” o imieniu Franek i jego tragedia były głównym tematem rozmów połowy gminy. Nawet dziennikarze z lokalnej gazety chcieli przyjechać, ale pan Tadzio odmówił udzielenia wywiadu, jeszcze nawet wyzwał pismaka od paparazzi i hien cmentarnych.
Gadano by tak, gadano w nieskończoność, gdyby inne, nie mniej drastyczne wydarzenie nie przysłoniło historii bezdomnej, niegodnej śmierci.






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1