Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

21 maja 2017

Herostratyda (2. część)

Być może realny był jedynie samochód z wrośniętym w środek Elvisem.
 
II.                    Nieoswojone wino
Marcin Akusta był jedną, wielką (metr dziewięćdziesiąt dwa żywego grania!) nutą. Właściwie trudno nazwać go człowiekiem, on po prostu składał się z muzyki, stanowiła ona nie tyle jego pasję, siłę napędową, co wręcz sens życia, całe jestestwo.
Jego po prostu nie było w ciszy, rozpływał się wtedy, trwał pozornie, półrealnie, na granicy światów, stawał się przezroczysty, niedoświetlony.
Fiś, pasja żrąca od najmłodszych lat, dawała się we znaki rodzinie. Kto normalny wytrzymałby bowiem mieszkanie z ośmiolatkiem, który powziął postanowienie, uroił sobie, że nagra najwięcej płyt, najwięcej utworów i założy jak najwięcej jednoosobowych zespołów, projektów muzycznych w dziejach?
A tak właśnie postanowił sobie, dostawszy przechodzonego Kasprzaka, w podstawówce (prezent komunijny od wyjątkowo trunkowego wujka, który nie miał co dać, a stare radio zdało mu się być wprost idealnym prezentem, przecież o tym marzą ośmiolatkowie!).
Początkowo wył na strychu. Nie płakał – nagrywał wrzasko – jęki w stylu około- blackmetalowym. Zakleił dolne dziurki we wszystkich swoich kasetach i rozpoczęło się nawijanie głosu. Szły precz piosenki pana Tik – Taka, bajki czytane przez Gustawa Lutkiewicza, skasował nawet matce Manaam.
 Początkowo rodzice patrzyli z pobłażaniem na pasję jedynaka. ,,Przejdzie mu” – powtarzali.
Jakoś nie przechodziło. Miarka się przebrała, gdy domorosły piosenkarz postanowił zawojować rynek muzyczny, to jest rozdawać kasety wśród rówieśników.
Ci oczywiście nie słuchali ośmioletniego Varga Vikernesa dla przyjemności, śmiali się z płaczliwych tekstów, zawodzeń. Każdy chciał mieć w domu próbkę dzieł Marcina, by je zwyczajnie wydrwić.
Niezrażony wokalista, spotkawszy się z odmową rodzicieli (,,Na chipsy dam, na kasety – nie”) poprosił o pomoc kolegów.
Ci , oczywiście, nie odmówili. Dla zgrywy przynoszono więc najsłynniejszemu piosenkarzowi szkoły, siaty, obrzemki, naręcza starych taśm.
Marcin wsiąkł zupełnie. Odkrywszy internet i odkrywszy w owym medium grupę Anal Cunt, postanowił pójść tą drogą.
I idzie tak, do dziś, zahaczawszy czasami o Bar Pod Gołębiem.
Obecnie działa w tysiąc- którymś tam projekcie solowym, nagrywa w stylach noisecore, goregrind, gorenoise, techno – screamo, harsh noise, power noise, power electronics, ambient noise i bilionie innych, przez siebie wymyślonych gatunków.
Nie powiem: czasem nawet mu wychodzi to darcie ryja. Ale zemściło się ono okrutnie, zdarł przez nie, biedaczysko, zupełnie gardło i – jak twierdzi- może mówić jedynie dzięki litrom wlewanego w nie piwa i wińska Podlaskie.
Choć wyjękuje, krzyczy każdego dnia teksty o nabijaniu podpalonych dziewic na pale, nasz Marcin jest obdarzony gołębim sercem.
Śmiem twierdzić, że gdyby miał odrobinę czasu, poszedłby do mieszczącej się w pobliskim mieście szkoły karate kyokushin i przytulał człekokształtne manekiny, wory treningowe, tak byłoby mu ich żal.
- Nie bijcie!- wołałby łamiącym się głosem, upatrując w każdej, stworzonej do kopania kukle, istoty ludzkiej.
W zasadzie, poza nadużywaniem płynów wyskokowych, nie ma wad. Pracuje jako grafik komputerowy i jest kompletnie odklejony od rzeczywistości. Nie ufa bankom, wszystkie pieniądze, jakich nie pochłaniają płyty CD (taki artysta nie będzie przecież wrzucać em pe trójek pro publico bono do sieci!) trzyma w książce Sergio Fernandeza Ryby (na zasadzie analogii – bo ,,rybka lubi pływać”) i przeznacza wyłącznie na ratujący gardło trunek.
O nowe programy sępi u znajomych, a że jest przy tym niespotykanie jak na faceta miły, zazwyczaj je dostaje, nawet od ludzi, którzy powinni być jego zaprzysięgłymi wrogami – od konkurencji.
 
Siedział właśnie, samozwańczy król eksperymentalnej muzy, in spe dzierżyciel tytułu Najpłodniejszego Artysty Wszech Czasów (miałby to poświadczać wpis do Księgi Rekordów Guinnessa), w swym profesjonalnie amatorskim, własnoręcznie skleconym na strychu studio nagraniowym, wyjękiwał trzydziestominutową sonatę, gdy za oknem dał się słyszeć gwar. Rwetes, harmider. Wytłumione gąbką i obite tekturą z wziętych ze sklepu pudeł ściany praktycznie nie odgradzały od dźwięków z zewnątrz, słychać było każde byle kaszlnięcie osoby przejeżdżającej drogą.
-Co za czort? – pomyślał Akusta wstając od magnetofonu LG (poczciwy Kasprzak nie wytrzymał trudów nagrywania i rozleciał się w zeszłym roku).
- Pali się, Piąta Wojna Światowa, czy co? – dumał. Tylko istne trzęsienie ziemi, coś ponadnormalnego poruszyło tę arcy spokojną okolicę. Zwykłe dożynki (Jaki mamy miesiąc? Maj?) nie budziłyby tylu emocji. No, jeszcze przyjazd biskupa, ale gdzie on – tutaj? Do parafii to jeszcze by się pofatygował, ale pod las?
Limuzyny, jakimi jeżdżą hierarchowie KRK nie mają zawieszenia jak łada niva…
Wiejski metalowiec podszedł do okna. Tfu – słońce, obrzydliwie żółte, parzy w ślepia, aż trzeba mrużyć oczy. Znienawidzona pora- dzień, do tego krzyki jakieś nie wiadomo czyje. Wszystko to odrywa od pracy twórczej, wprowadza dysharmonię. A on przecież ma misję do spełnienia, posłannictwo. Trzeba pozostawić po sobie taśmy trwalsze, niż ze spiżu, najlepiej w ilości kilkuset tysięcy sztuk. Niech zalegają w muzeach muzyki całe hałdy nagrań, oceany jego głosu. Niech służą potomnym. Leonardo da Vinci końca dwudziestego wieku właśnie osiągnął mistrzostwo w jednej z dziedzin (na inne nie starczy reszty życia), a tu ktoś śmie drzeć się jak stare kalesony.
Procesja sunie w stronę X.- wic. Nawet dość szybko, bez religijnego namaszczenia, chorągwi i śpiewów, za to z szemraniem i w równie podniosłej atmosferze.
Kto żyw wyleciał z chaty i spieszy (gdzie?): młodzi, starzy, od przedszkolaków po zmurszałe baby.
Dziady kalwaryjskie i obszarnicy, nauczyciel, pani wójt, ławice rolników.
- Uuu, nowy Czarnobyl pieprznął, pewnie znów u Ruskich, no bo gdzie by indziej?
- Rozjechany, nawet kiszki wyleźli… - doleciało z kuchni. Kaliszukowa, sąsiadka wpadła i zaczęła gorączkowo zdawać relację:
- Gdzie tam do szpitala, nie ma co zbierać, nawet mózg… mamałyga…
Nie powiem, Marcin nawet się zainteresował. Morderstwo w tej okolicy?
Prędzej zmartwychwstały Cobain jadący na misiu Yogim…
Trzeba zobaczyć, co się odpierdziela, zawsze to jakaś odskocznia od muzy. Może weny od tego przybędzie, widok stanie się katalizatorem zmian, pobudzi wyobraźnię i wymyśli się nowy gatunek, dajmy na to village depressive grindcore?
Wziął potężnego grzdyla piwa, prawie dopił je do końca. Dwa upakował w kieszeniach spodni, na drogę.
- Winiacz w rękę i – można iść!
 
 
II.                 Dla odważnych świat nie leży
 
Dreszcz, jaki przeszywa ciało, jest lodowaty. To zimne ostrze wbijające się pod żebra, nóż tnący serce.
Barry rozlepia zapuchnięte oczy. Obraz drży, rozmywa się.
Obroża dławi, dusi, wrzyna się w opuchnięta szyję.
Zwierzę wstaje, przeciąga się. Resztki zardzewiałego łańcucha zwisają z karku.
Pies patrzy, łapie ostrość. Kompletny pierdolnik, jaki przyszło mu pilnować, podwórko cierpiącego na syllogomanię Edka Majczyny, brudne królestwo, którego strzeże, nie zmieniło się przez noc.
Wszystko jest na swoim miejscu: worki zbutwiałych łachmanów, wypchana puszkami skorupa skody 105, syrena nie posiadająca kół od ćwierćwiecza, kierat z wrośniętym w środek drzewem, ruiny obórki, całe hałdy flaszek, góra pustaczysk, pokruszone i zwietrzałe cegły, kartonowa półbuda, w której drży ze strachu Dżeki.
Boi się Barry’ego, gorączki, jaka go toczy, ostrych jak brzytwy zębów. Czuje szaleństwo, kuli się w nadgniłym pudełku. Powróz nie pozwala uciec.
Idą. Wiatr niesie od strony wsi dziesiątki zapachów. Ludzie, całe stado. Idą. Trzeba biec, bronić podwórza! Z czterech łap, galop, cwał!
Kundlowirczur wypada na ścieżkę. Drży, toczy pianę z pyska. W pod żebrami płonie blaszane, kolczaste serce.
-Aaach, ło Jezu! - wrzeszczy Gudejko widząc szarżujące bydlę. Dobywa kija. Zamierza się. Chwilę później Barry pada jak rażony gromem.
- …cie … rwa twoja mać…
Mężczyzna wpada w szał, amok uniesień. Sinieje z furii. Dołączają się inni. Cios za ciosem. Furkoczą kłaki. Trzask łamanych kości. I rozlatuje się, zwierzak, pokruszony na tysiące kawałków. Nie zostaje nawet pojedynczy atom, ciało psiska wsysa się w głąb przestrzeni.
Czasami tak bywa, system, w jakim jesteśmy, para - matrix dokonuje autonaprawy.
Niekiedy potrzeba do tego wojny, samobójstwa rozszerzonego. Najczęściej jednak wystarczy potężny cios. Tak w samą łepetynę. Raz a dobrze, by stłuc mózg. By przetrącić kark.
III.               Cierpliwostki
 Na miejscu wypadku zebrała się prawie cała wieś. Rozpłaszczony zezwłok Pawła Nic Mu Nie Jest leży smętnie na środku drogi, przykryty brezentem.
- Szkoda chłopa. Jaki był to był, ale zawsze… Co te rodzice bedo przeżywać, zapłaczo się… - lamentuje stara Juchimiukowa.
- Nie da się zdrapać, mówię przecież. Co – mam porysować? – Mackiewicz dalej roztrząsa sprawę numeru telefonu. Miesiąc temu wnusio będący na saksach u Bauera, kupił mu samochód: przechodzone polo harlequin, taki śmieszny, pstrokaty kiczowóz. Na tylnej szybie – przyklejony rząd cyferek,  numer do poprzedniego właściciela.  I ,,SPRZEDAM”, po szwabsku.
Verkaufen, czy jakoś tak.
Nie wiem, czego zamiast kleju użył Gunter, czy inny Hans. Każda cyfra – wręcz przyspawana, wżarta w szkło. Nieusuwalna.
 
I dzwonią, kolejny tydzień, potencjalni klienci, do Adolfa czy innego Jurgena, pytają o cenę moto - klauna. Początkowo grzecznie odpowiadał, że nieaktualne, że wóz już zbyty. Po paru telefonach stracił cierpliwość, zaczął rzucać mięsiwem. Teraz podaje niedoszłym nabywcom numer do pana Heńka.
Przeklęte cyfry nie chcą zejść, nie pomagają zaklęcia, bluzgi, modlitwy, odmaczanie.
- Gdzież ta policja? Już powinni być. Jak łapać rowerzystów po jednym piwie, to zaraz… Do tego są pierwsze, pały…
- Zabiłem człowieka… - jęczy Mietek W. Pali nerwowo już siódmego papierosa z rzędu.
- To jakżeś ty jechał, nie widziałeś?
- Nie wiem, tak jakoś wylazł pod koła zza zakrętu.  
 
- Piętnaście lat za nieumyślne spowodowanie śmierci.
- Boże…
- Wyjdziesz po ośmiu, jak nie nawywijasz nic pod celą.
- Pocieszenie…
- No toś se zmarnował życie…
- Cicho. Nie dołuj chłopa.
,,Piękna jest, piękna. Zawalista. Masakra, z rok nie miałem kobiety. Prawiczeję, kuźwa, niedługo zapomnę, jak to jest. ”- oblizuje się Marcin.
,,Ciekawe czy już to robiła? E, kto by chciał z takim czymś. Chyba, że po ciemku, albo na bani. Zjadłbym pająka z jej twarzy. Uleczył”.
Patrycja W. nie odrywa oczu od komórki, kompletnie pochłonęło ją filmowanie miejsca zdarzenia. Reszta świata stała się rozmyta, istnieje tylko star, trup, krwista smuga na środku drogi.
,,Jakby to było operacyjne – już dawno by sobie usunęła. Potworność, jak krab, albo kalmar. Wylazł z morza i przyrósł do twarzy. Obcy, co uciekł z pokładu Nostromo.”






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1