14 maja 2017
Herostratyda (I. część)
I. Wszystkie nasze dzienne plagi
Wyobraź sobie październik. Może być każdym innym miesiącem, najlepiej wiosennym, lub letnim. Może w ogóle nie zaczynać się i nie kończyć, jak prosta w matematyce. Czas - kapliczka gdzieś na granicy historii, na rozstajach pomiędzy Nic Górnym a Brakowicami.
Garbaty świątek popiera frasobliwą mordę, nudzi go wieczne nieistnienie. W sąsiednich wsiach pisarze ludowi szafują pojęciami dzień, roboczogodzina, kwadrans; a on siedzi pośrodku i jednocześnie poza.
Ma wszystko gdzieś, zrobił sobie supełek z biegu wydarzeń, związał akcję w kokardkę i odtąd będzie ona wielką wstęgą Möbiusa. Jeźdźcie, głupki, ścigajcie się. Meta zawsze będzie równoznaczna ze startem, koniec oznaczać początek.
Spróchniały dziadyga w koronie o miękkich cierniach (pożyczył od lokatora innej kapliczki, tamtemu nie była już potrzebna) zaczyna opowiadać historyjkę. Wybaczcie, że z ust sypią mu się korniki.
Przedział czasowy prawie dowolny, oby był to dwudziesty wiek; najlepiej – połowa lat dziewięćdziesiątych.
Już nie emitują Dynastii, jeszcze żyje Maria Lubicz, w nowojorskich Dwóch Wieżach ciągle pracują korposzczury.
Mała Kamila garbi się nad zeszytem. Cholerna matematyka. Słupki, pierwiastki, piętrowe ułamki odbijają się w beżowo – szarych oczkach.
Żadna tam czarna magia, królowa nauk. Nawet nie księżniczka, to zwyczajny bełkot, heroglifiada o której pojęcie mogą mieć wyłącznie jacyś spaczeńcy, ludzie – kalkulatory, profesorowie skręceni w przydomowym garażu przez Wozniaka i Jobsa, nauczycielki marki IBM, nerdzi, którym w żyłach płyną zera i jedynki. Normalny człowiek nie rozumie tego ni w ząb, bo został spłodzony przez rodziców, a nie wgrany na świat z pendriva.
Kto widział, by tyle zadawać! Półtora podręcznika zadań, wyliczania mediany, cosinusów alfanumerycznych, całki nieoznaczone, przerzucanie przez własną oś i gięcie powierzchni brył średnioeuklidesowych… Czacha dymi, idzie się wykończyć, jak Boga kocham. Tortury gorsze od średniowiecznych, lepienie cyferek z mózgu. Niedługo będę wymiotować silniami, z uszu poleją się deltoidalne ef-od-iksy.
Ministerstwo katostwa, mengelizmu i edukacji poprzez gehennę ukrywa, gdzie leżą cmentarze dla zamatematykowanych na śmierć, ofiar odbywających się w szkołach eksperymentów pseudomedycznych.
Najpewniej chowa się, takich jak ja, w nieoznaczonych grobach, niczym seryjnych morderców za komuny.
Dosięgł mnie kartkówkowy KS, Rada Państwa, nawet Rada pedagogiczna nie skorzystała z prawa łaski.
Trzeba się odprężyć, bo padnę, nie dożyję do matury, napiszą ją moje zwłoki, a na studia pójdzie obgniły z mięsa szkielet.
Na 4 fun tv znów bzdury, Bieber łasi się do Rihanny na cukierkowym klipie. MTV- to samo dno. W dodatku disco polo zaczęli puszczaćtrzy razy częściej, niż zwykle. Co za koszmar.
Odpalę ostatnią płytę Gunsów, Chińską demokrację; może przemyje słuch, wypłucze ,,arcydzieło” Liszewskiego.
No, od razu lepiej. Jej tu nie ma, już nie zatańczy dla nikogo.
Przymykam oczy. Wielomiany i ciągi geometryczne się rozmywają. Liczniki zsuwają się z mianowników ruchem jednostajnie przyspieszonym.
Dłonie, coraz niżej. Rozpinam dżinsy. Głowa przepełniona trygonometrią, będąca teraz wielkim, kamiennym balonem, głazem z gumy i powietrza, odchyla się i leci w czarną otchłań, amatematyczny kosmos. Grawitacja, przyspieszenie ziemskie… Jakie to ma znaczenie?
I środkowy palec, w słoną. Taaaak… Kropelki, gęste i ciepłe. Nie policzyłby ich nawet noblista Albert. Dziś E równa się nacisk razy przyspieszenie, plus siły tarcia, siły odśrodkowe. Plus siła wyobraźni, pojawiający się w myślach śniadzi chłopcy z rozkładówki Popcornu. Diabli wiedzą z jakiego byli zespołu, teraz mają na imię Antonio, Diego, albo Marcus. Przebranżowili się, zaczęli grać w pornosach. Emituję właśnie jeden przed oczami. Jest tak wyrazisty, ze wsiąka w nie, wyświetlam obraz po wewnętrznej stronie powiek.
Śnieżą 4 fun i MTV Polska, kanały z niedalekiej przyszłości. Justin śpiewa coraz mniej wyraźnie, wreszcie – staje się jednym z członków Just 5.
Z takim podejściem do nauki szykuje się powtarzanie semestru. Ale przynajmniej jest miło.
Tymczasem Paweł Nic Mu Nie Jest wyruszył na ostatni w życiu i jedyny samotny spacer.
Rodzice i dziadkowie niezdiagnozowańca, zmęczeni nieludzkim trudem sprawowania opieki, straży, koniecznością łażenia krok w krok za biedakiem, zasnęli w najlepsze. Sen sprawiedliwych, Morfeusz w masce diablika Rokity, objął ich niepostrzeżenie. Było w miarę wcześnie, ledwie po dziewiętnastej, a państwo B…wie i M…scy kimali, jak małe dzieci – na kanapie, krześle, pan Waldek usiadł po prostu w kącie pokoju, oparł się plecami o ścianę i momentalnie przeniósł w inny wymiar.
Czy to za sprawą wypitego do obiadu wina, czy też było to po prostu pisane obu rodzinom, wisiało jak ulepiony z nieczystości miecz na końskim włosiu? Przecież summa summarum przyniosło ulgę. Choć bolesną. Tak trzeba było. Tak musiało być. To konieczne, cios, ale i prezent od losu. Różyczka zrobiona z żyletek. Patrz, nie dotykaj.
Idzie, kołysząc się na boki, oficjalnie zdrowy dwudziestoośmiolatek. Mamrocze pod nosem quasi- angielskie słowa piosenek. Łączy je, przeinacza, wulgaryzuje.
W zaplutym t - shircie z The Doors, nieogolony, noga za nogą, jesteś, Pawełku wiedziony na śmierć.
I chwała Eutanazatorowi, niewidzialnej bestii, która cię prowadzi.
Podziękuj ładnie, pochyl się i wysap coś w swej gwarze, para - ponglishu.
Mietek W., bezpośredni sprawca twego ukojenia, to tylko płotka, marioneta nieświadoma swego uczestnictwa w teatrzyku lalek.
Kim jest Ten, dzięki któremu zaraz przestaniesz niszczyć wszystko, co w łapy wpadnie, bredzić, jakiej specjalizacji Lekarz ukoi wszystkie objawy niezdiagnozowanego choróbska?
Wiadomo jedynie, że jest ze stali, powstał piętnastego dnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku i jest marki star.
Wyzwoliciel ciężarowy, z gumy i blachy, bez wspomagania.
I już skrzy się po drugiej stronie wiodącej przez las, mało uczęszczanej szosy, pięknie zorzy, roztęcza, tęcznieje.
- Chodź bliżej, chłopczyku, pogłaskaj, przecież nie gryzę. Jestem dawno oswojoną mgławiczką, spadłam, by takie budrysy jak ty miały z kim się bawić; moje futerko jest miękkie, żaden promyczek nie parzy. Zobacz – to międzyplanetarny kaszmir, wełna ze świeżo zarżniętych gwiazd – kusi coś na przeciwległym poboczu.
- To tylko parę metrów. Dróżyna jest bezpieczna jak twój własny pokój. Przejechano cię kiedyś jak wstawałeś z łóżka? No właśnie, nie ma się czego bać.
Nawet plastikowy Elvis – kiwajka, samoprzylepny Presley z RFN (pieski miał prawie każdy, a taki gadżet nasz przyszły drogowy zabójca wypatrzył w sklepie z pierdołami w wielkim świecie!) na desce rozdzielczej stara potakuje uroczo główką, jakby chciał powiedzieć ,,Śmiało, droga wolna”.
Nie ociągaj się. Ja jestem Dobrem- grą video, w której będziesz uczestniczyć, klipem Fasolek dziejącym się na żywo, filmem animowanym z wytwórni Hanna- Barbera.
Więc idzie Pawełek, na spotkanie losu. Za chwilę dozna złamania obojczyka promieniowo- glicznego, kości miasecznych, zostaną mu zgniecione wszelkie narządy wewnętrzne, nawet te nie występujące u zwykłych śmiertelników.
Nie jesteś bowiem, cudaku, w pełni nasz. Pobyłeś krótko, niedostosowany i odpychający, poopierałeś się diagnozom. Choroba nie mieszcząca się w spektrum autyzmu, nie psychiczna, żadne upośledzenie.
Cierpiałeś po prostu na nieludzkość, zabłąkałeś się z cesarstwa rządzonego przez innych bogów, z niebieskiego chanatu. Twój powrót był konieczny i pożądany, planeta Melmac prosiła, byś na nią wrócił. Czekali tam zapewne podobni tobie Ludzie Rozkojarzenia, białe płomyki.
Nawet nie czujesz, że cię cokolwiek rozgniata, mijasz się z rzeczywistością i stoisz jeszcze na poboczu, wpatrzony się w Wielkie Nic, przed oczami tańcują miriady, a tymczasem leżysz wgnieciony w asfalt. Twoja krew nacieka w głowy sióstr, rodziców. Śpią, podobnie jak dziadkowie, nieświadomi, że dokonałeś samouwolnienia. Że Ten, Który cię wywiódł istniał jedynie w granicach błędu statystycznego.