Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

30 listopada 2017

Pastel goth cz. I.

,,(...) Zostałem z kucharkami, szykującymi stypę. Nudziłem się. Kiedy zapytałem, czemu tak długo żałobnicy nie wracają, jedna z kobiet  powiedziała:
 - To był bardzo stary człowiek i dlatego tak długo gotują z niego rosół."
Tadeusz Jasiński ,,Bóg wezwany na rozstrzelanie"
 
I.
Sierpień, zaraz po wieczornych wadomościach. Darujmy sobie, który może być rok.Wybierzcie jakiś, na chybił - trafił, może dwa tysiace sześćsetny, albo pierwszy przed naszą erą. Rok ujemny, nierzeczywisty, zagubiony pomiędzy kartkami kalendarzy, wydarty, wypruty z historii i na powrót do niej doszyty, tyle, że w złym miejscu, antymiesiąc, w którym mogą się zdarzyć wyłącznie złe rzeczy. Czas wielkiej smuty, żałoby po władcy zza siedmiu mórz, cesarzu odległego państewka, czy ministrze planktonowo - kanapowej partii.
Nieoficjalnie był to czas wesela, niekończącego się karnawału, głupkowatej i bezcelowej radości.
Bo i z czego tu się cieszyć, albo co opłakiwać?
Wszechobecna nuda, nawet politykom, pomimo usilnych starań prowadzących, nie chciało się kłócić w talk shows. Nadjełczały księżyc, lunatyczny, blady placek, do którego psy nie chcęą wyć, skorupka jaja dawno zdechłego dinozaura.
Wokoło - skrzące się piegi. Mały i Wielki Wóz, Gwiazdozbiór Szarańczy.
Wieczór naciągał płachtę na ziemię. Skrzyło się wewnątrz czarnej czaszy, fosforyzowało. Zachodzące słońce rozmieniało się na drobne, co rusz przechodziło w inny stan skupienia. Powoli zapadał zmrok. 
Jezu, kuźwa, co ja plotę?  Czuję się, jakbym zahaczył o jakiś cynamonowy wyszynk, zeżarł nie najświeższego Bruno Shulza, popił absyntem. Odnoszę wrażenie, że mówię cudzym językiem, krztuszę się kulką, którą dostał kuracjusz spod ,,Klepsydry".
Niechcący używam pożyczonych sformułowań, skradzionych metafor. Bywam plagiatorem zapomnianych autorów, tworzących w samotności lumpen - outsiderów.
Zrzynam z nieprzeczytanych książek, żuję mdłe rękopisy nastolatków. Ściągam przez ramię życiorysy, przygody grafomanów. 
Niczym narkoman rozsypuję popiół z ich notatek, wciągam przez nos. Aaa psik! To lepsze niż tabaka.
Do głowy uderzają zawłaszczone wspomnienia z wakacji, pierwsze miłostki, setki niespełnionych marzeń. Ale przecież nie mogę inaczej!
Mnie prawdziwego nie ma, rozmywam się pomiędzy słowami.
Autor nie istnieje, jest iluzoryczny, to wytwór zbiorowej paranoi, halucynacja. Kto go widział? Zależnie od pory dnia - rano góra pięć osób jest gotowych kląć się na wszystkie świętości, że dobrze znają owego człowieka - widmo.
Wieczorem dziesiątki fantastów powtarzają brednię, jakoby mityczny pisarz mieszkał w ich wsi, mieście; udają jego dobrych znajomych, kompanów od kieliszka, częstokroć - kuzynó bądź rodzeństwo.
Wiedzą, albo choćby podejrzewają, że to humbug, ściema, oczywista plotka, jednak z niezrozumiałym uporem obstają przy swoim.
Nadają ,,mi" rozmaite imiona, nierzadko zagraniczne. Bywam Cześkiem, Aploinarym, Johnnem, Mateuszem i Iwanem. Jestem niczym presonifikacja czasu, mam dziesiątki miliardów twarzy, pysków zwierząt, liscie i korzenie. W każdej chwili ewoluuję i cofam się w rozwoju.
Atawstyczny intelektualista, cywilicowane bydlę, roślina, amonit, pierwotniak i galaktyka.
Możesz zrobić ze mną cokolwiek zechcesz, napisać na brudno, naszkicować portret, albo przeciwnie - wyrwać z co wartościowych książek. 
Rozpełzam się i scalam, dryfuję na powierzchni literatury, lub zapadam się w głąb, nurkuję w czaszkach wymarłych gatunków poetów, wypchanych prozaików.
Nie da się mnie na dobre wyplenić z Muzeum Sztuki. By pozbyć się kiły, trądu i SARS jakimi bywam, należałoby podpalić gmach. Uciec nie zabierając ani jednego woluminu.
Zarządzono by ogólnoświatową kwarantannę, odizolowano tę epokę, planetę, od reszty świata, przykryto folią.
Lekarze rozgrzanym żelazem wypaliliby znamiona na karkach ozdrowieńców.
Nie zaraziłeś sie od Autora pasożytniczym zwyrodnieniem mózgu? Okej - wracaj do domu. A pozostali - siedzieć grzecznie! Cierpliwości, pracujemy nad szczepionką. 
Ej, ty tam - pokaż język! Boże, pogorszyło ci się. Pij, smaczne. To co, ze nie przepadasz? Tobie już nic nie zaszkodzi. Krzyw sie, krzyw. I drugi kielonek, do dna! O - ulewa ci się. Dobry objaw, może jeszcze wyjdziesz na ludzi.
Teraz leż, wygrzewaj się. Zajrzę wieczorem, przykryję twarz prześcieradłem.
 
II.
 
Pierwse są pazury. Dwa - trzy ostre szpony. Kciuk, palec wskazujący, potem serdeczny. 
I lewa ręka, tak samo. Przebijam lepką i nieco stęchłą ziemię. 
Niewietrszona miejscowość na obrzeżach fermenrującego kontynentu, wioska nad rozlewiskiem terpentyny zmieszanej z syropem na kaszel.
Skończył się sztorm. Kilka wycieczkowców poszło na dno. Niedawno przerwano akcję poszukiwawczą. Władze Szwecji, Gruzji i Meksyku machnęły ręką na szczątki obywateli, wraki statków. 
Mówi się trudno, takie rzeczy się zdarzają. Są sprawy ważniejsze od paru szkieletów, pogiętej blachy. Postawi się zgrabniutkie pomniczki na symbolicznych, zbiorowych mogiłkach i po krzyku. Odszkodowania sie nie należą, nie pytać czemu.
 
Nos i usta. Wyrastam z gleby niczym zmutowany przebiśnieg. Ramiona. Siadam. Powietrze jest nieco gorzkie. Nie było mnie tak długo, że zapomniałem, jak smakuje. Mieszanka tlenu, wodoru, smaru i jodyny. 
Strzyka mi w kolanach. Potwór doktora Florensteina ożywa! Dzień żywego trupa!
W głowie huczy, jakby spadł na nią meteoryt, radziecki satelita, boeing pilotowany przez terrorystów - samobójców.
W korpus uderzają niewidzialne samoloty. Osiemnasta wieża Polish Trade Center obraca sie w gruzy.
Błyskawice, płoche zygzaki. Grzmoty, jeszcze daleko. Opieram się plecami o brzozę. 
Pierwszy dzień na powierzchni od... wolę nie wiedzieć, jak dawna. Prawie nie pamiętam, jak się oddycha.
Comming out, wyjście z podziemia, na całego! 
Patrzcie - jestem! Znowu! To nie żart, możecie się przekonać, organoleptusy, niedowiarki. Dotykajcie, czujcie! Mam kształt i zapach, odzyskałem prawie wszystkie z ośmiu zmysłów!
 Gdzie by tu pójść? Nie znam nikogo, ludzi z mego rocznika już raczej trzeba by szukać na cmentarzu. Ze znajomych pewnie pozostały trupieszczejące, niedożarte przez upływający czas resztki.
Sybian! Ten sie na pewno nie zestarzał! Na jakiej ulicy mieszka? Chyba Sofronowa, albo Wiertniczej.
 
III.
 
Wewnętrzny kompas bezbłędnie wiedzie do celu. Nieomylny instynkt łowcy.
Jezu, ale sie pozmieniało. Wojna jakaś przeszła? Ledwie mogę poznać to miejsce. Większość budynków stanowią nowe, klockopokraczne potworki z cegieł. Dekonstruktywizm made in Poland, rodzinna kiczarchitektura.
Brak tylko łabądków z opon i gipsowych nepomuków. Przaśnie, słowiańsko, z przytupem. Gdzie nie spojrzeć - wszystko przypomina wiejski festyn, na którym wąsaci właściciele chlewni tańczą w gumofilcach. Kankana. Podwijają sukienczyny w łowickie wzory, pokazują barchanowe pantalony. 
Kobiety rozlewają grochówkę do talerzy, sprzedają oscypki w czekoladzie. Niekończące się gminne dożynki, Święto Pieczonego Pomidora, parafiada.
Na loterii fantowej większosć losów jest pusta. Nielicznym udaje sie wygrać plakat ze zwyciężczynią konkursu na najpiękniejszą kombajnistkę, czy inną Miss Podorywki.
 
Dzwonię do drzwi. Cisza. Wreszcie, po dobrych paru minutach - kroki. Zgrzyt klucza w zamku.
- Słucham? - dobiega przez szparę. Poznaję po głosie. To ta pipa Kowal, najbardziej spedalony gość jakiego znam. Nawet imię ma ciotowate - Onolatriusz. Świetnie odzwierciedla jego wygląd i charakter - androgynicznej, mdłej goth - lampucery. 
Z resztą - zobaczcie sami.
- ... eść. Ludzi nie poznajesz?  - niemal wpycham się do przedpokoju. 
- Flor florysta is back - zawadiacko puszczam oko do zboczusia. 
Wtem - staję jak wryty. Język cofa sie w głąb gardła. Przez moment nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Ze śmiechu, szoku, z przerażenia.
Stoi przede mną... mężczyzna w pieluchomajtkach, ubrany w różową, przyciasną blizueczkę i rajstopy. W ręku trzyma grzechotkę.
- Co ty...? - dukam. Onolatrek jest równie zdumiony moim widokiem. Nie często zdarza sie ujrzeć kogoś STAMTĄD,
- Niemożliwe, przecież...
- Dobra, dobra. Jak widać - wróciłem. W zaświatach nie potrzebują takich, jak ja, więc wysiudali na zbity ryj. Mów lepiej, co jest grane. Kręcicie film na porntjuba? Po co ta maskarada?
 - Zgadłeś. Autonepiofilia, z angielska - paraphilic infantilism. Po naszemu - zespół infantylizmu psychoseksualnego - mówi pan dzieciak głosem wszechwiedzącego smerfa Ważniaka.
- Obecnie to jeden z najmodniejszych fetyszy. Wiesz, ile można na tym zaro...
- Pogłupieliście do reszty. Jest Sybian? 
- Pojechał na targi do Czarnostowa. Wiesiek powiózł. Erotismalion, może słyszałeś. Największa impreza branżowa w kraju. Sam bym skoczył, ale widzisz - urwanie dupska - wskazuje na drzwi, zza kr=tórych dobiegają jęki.
- Magda, powiedz - wyszła za mąż? 
Latryś nie odpowiada. Uuu - znaczy, ze już po niej. Minęło zbyt wiele czasu. Parę pokoleń? Stulecie? Wiecej?
Nastrój robi się minorowy. Trafiłem do cmentarnego cyrku, rozmawiam z grabarzem i iluzjonistą. Zaraz wyczaruje mi nowych przyjaciół, albo wyciągnie z kapelusza niemowlę w przebraniu białego królika. 
- Łeee... - rozlega się za plecami. Jak spod ziemi wyrasta ciemnoskóry, pomarszczony karzełek. Oczywiście w pampersiku.
- Papuuu... - obejmuje moją nogę, wgapia sie żółto - przekrwionymi ślepkami jakby oczekiwał, że zmienię sie w jego homo - matkę, dam cyca, pluszowego misia, lub pokaźne dildo.
- Spadaj, koleś! Won!
Jak grochem o ścianę. 
- Odejdź! - próbuję strząsnać natręta, ale uczepił się jak rzep psiego ogona. 
- Masz smoczek, czy coś? - bredzę zrezygnowany. 
Kowal podaje ,,dziecku" grzechotke. Szepcze coś do ucha. Dolatują do mnie pojedyńcze słowa ,,profan" i ,,niegodny".
W innej sytuacji nieziemsko bym się zdenerwował, wypuścił z klatki wewnętrznego demona. Czarnomordy gnom z prędkością ponaddźwiękową pofrunąłby pod sufit. I spadł, rozbryzgałby się po ścianach. 
Pokraczka z ciemnej galarety telepie się, bulgocze, ani myśli puścić.
- Do mnie, dzieci wdowca! - niespodziewanie krzyczy Onolatrek. Na to nieco zmodyfikowane zawołanie masońskie odpowiada pisk. Z kuchni wytacza się radośnie groteskowa parada zapieluchowanych ,,chłopców" i ,,dziewczynek".
Są też ich ,,ojcowie" i ,,matki"- nastoletni antyaktorzy w garniturach i garsonkach.
Zupełne pomieszanie płci i ról: laski z doklejonymi wąsami, ,,niemowlęta" w siwych perukach. Pojawia się i ,,dziadek" - dryblas w średnim wieku z brodą jak u Lwa Tołstoja.
Hałastra w dziwnym (a co tu jest normalne?) transie chwyta mnie. Oblepia, obłazi. 
Naćpani, albo ogrnięci psychopatycznym szałem potomkowie zdziecinniałego markiza de Sade ciągną mnie za ręce i nogi do pokoju (sali tortur?).
Szarpię się wyrywam, ale na nic to; przebierańców zwyczajnie jest zbyt wielu.
W desperacji szturcham łokciem dwie kindermatrony, pluję w twarz zbereźnikowi, który usiłuje zedrzeć mi spodnie.
I wtedy czuję, ze obrastam. Nimi. Z ust, uszu, nozdrzy wypełzają szpetne dzidziory. Krople potu zmieniają się w kilkucentymetrowe potworki. Syk i sardoniczny rechot, tubalny śmiech, jęki, zawodzenie. 
Wypełniają mnie obłe istoty, narządy wewnętrzne stają się odrębnymi organizmami. Mam wewnątrz człowiekopodobne bestie, trójnogie zwierzęta, hordy karłów, liliputów. 
Próbuję pozbyć się, zwymiotować, wypluć.
Wrzask, kotłowanina, niemal tracę świadomość.
Kątem oka widzę, że zgraja kładzie mnie na czymś przypominającym ni to fotel ginekologiczny, ni to średniowieczne narzędzie tortur. 
Chwilę później leżę bezwstydnie rozkraczony, z nogami zakutymi w ,,dyby".
- Kamera! Akcja! - krzyczy najmniejszy ludzik, chyba reżyser tragifarsy. Staram się nie myśleć co zaraz nastąpi. 
Wszystko będzie dobrze, Flo, to tylko zabawa. No przecież tacy krasnale nie zrobią ci nic złego. 
- Bfff... - usiłuję kwilić, ale język odrywa się i gramoli z gęby. 
No to już po zmartwychwstańcu. Za długo nie pożyłem. Chyba lepiej było nie wracać, pozostać w ukryciu. Trafiłem z deszczu pod rynnę, a nawet gorzej, na plan pedals... Jezu.
 
IV.
 
Cisza. Ledwie słychać jak szumi krew. Nowe, kolczaste serce rośnie pod skórą. Nachodzą mnie niepokojące myśli.
Z biegiem lat coraz bardziejciesze sie ze śmierci matki. Powinienem nazywać się Omnis Moriarek. Im dłużej jestem tu, udaję że żyję, tym większą mam potrzebę zniknięcia, wydrapania zelaznym pazurem swej metryki, wymazania sie z ludzkiej pamięci.
Nie powinienem istnieć nawet przez sekundę. Więc nie istnieję. Wyskakuję jak diabeł z pudełka, brzydki aniołek na sprężynie. 
Pęęęg - nie zdążysz dobrze rozwiązać kokardki, jak już wystawiam pokancerowaną gębulę. 
Równie szybko chowam się, zakopuję w ziemi. Wańka - wstańka, zabili go i uciekł. Wrócił, znów dał się zabić.
Nie ma osoby, z którą byłem zrośnięty. Spaliłem dowód osobisty, ubrania, zdjęcia. Pokrywam się niewidzialnym kurzem, nie patrzę wstecz, Zanikanie jest najpiękniejszym z uczuć!
Odradzam się i na powrót nurkuję w lodowatej wodzie, Długo nie wypływam na powierzchnię. 
Bawię się z żałobnikami w ciuciubabkę. Moi młodsi, stuletni bracia wertują rękopisy, szukaja za wersalką, w piwnicy.
- A gusik znajdziecie - gram na nosie ukryty w słoiku po dżemie. 
Jeszcze godzina - dwie i będę całkiem sam, wolny i cudownie bezużyteczny, samotny i beztroski. Może, gdy najdzie mnie ochota, znajdę przyszywana rodzinkę, adoptuję któregoś z pociesznych karłów, lub nawet samego reżysera.
E, nie warto. Film przyniósłby jedynie straty. Kto chciałby oglądać dramat biograficzny o Autorze - widmie?
 
V. 
Akt I. 
Wnętrze statku kosmicznego i zarazem cerkwi. Nie, przecież to rzeźnia! Nowa moda, ostatnio wszystko przerabiają na rzeźnie. 
Cebulowe kopuły, z których zdjęto połamane krzyże, okna zabite deskami. Na ścianach - migoczące ekrany. Ikonostas obwieszony półtuszami, wanny pełne juchy. Nawet chrzcielnica. Aż się przelewa.
Mężczyzna z durnowatymi warkoczykami bawi się komórką. Przedpotopowa nokia. 
Drugi , o wyglądzie ruskiego mafioza, na obrazie Matki Boskiej Dniepropawłowskiej ćwiartuje świeże mięco.
Rozlega się muzyczka, discopolowe dżambo - bambo z początku lat dziewięćdziesiątych.
PIERWSZY (odbiera): No cześć. Kiedy? Dobra, zaraz będziemy.
DRUGI (z ironicznym uśmieszkiem): Co taki przestraszony? Sanepid?
PIERWSZY: Florek de Nath wylazł.
DRUGI: Ale... jak? Niemożliwe, sam zakopywałe! Wszystko było jak trzeba - kołek osinowy w serce, na niepoświęconej ziemi, w bezksiężycową noc... Nie miał prawa! Chryste...
(ociera pot z czoła)
CHÓR KASTRATÓW(na melodię ,,Ameno"): Do - ko - nu - je - się! Powstał Rabbi, powstał Rabbi...
(strasznie fałszują)
PIERWSZY (ze złością) Zamknąć mordy! Widocznie coś schrzaniłeś. Masz szczęście, że Latr z chłopakami złapali gnoja.Przyszedł jakby nigdy nic. Dziwne.
DRUGI: Może kolegów szukał. Nudziło się, to wziął i zmartwychwstał.
PIERWSZY: Pal maszynę, Syb. Wiecznie poprawiać i poprawiać, kuźwa. Nic porządnie nie zrobisz. 
DRUGI (odrywa sie od mięsa, siada za sterami): Już go tam nieźle wzięli w obroty. Pewnie żałuje, że nie siedział w glebie. 
CHÓR SYFILITYKÓW (niewyraźnie): ... skleja sie ze skorup, powstaje roztrzaskany...
PIERWSZY: Zaraz się porzygam.
 
Akt II.
Kuchnia w domu Sybiana. Ledwie żywy, związany Flor leży na stole. Za oknem - błysk. Przygłupi Syb traci panowanie nad statkiem - rzeźnią. Kula ognia spada na  miasto. Ryk silników, trzask łamanych drzew, pękających ścian. Chwila - i nie ma nawet gruzów. Żelazny popiół unosi się na powierzchni skażonego jeziorka. Pod wpływem uderzenia Europa rozpada się na setki maleńkich wysepek. Chmury gryzącego dymu przez wiele dni zasmuwaja niebo.
- Co do diabła? - nie zdążył pomyśleć Florian. 
CHÓR NARKOMANÓW: Dobrze mu tak!
Kurtyna.
 
VI. 
Od jak dawna miewa pan te myśli? - psychoterapeucidło poprawia okulary w rogowych oprawkach, zaciąga się Mocnym. Cały gabinet jest przesiąknięty odorem, dym wżarł sie w ksiażki, firanki, pewnie nawet i tapety.
N - wicz, choć domyślam się, iż miesiecznie zarabia wiecej niż ja przez dwa lata, pali najparszywsze siano, które trudno nawet określićmianem papierosów.
- Trudno powiedzieć, gdzieś tak od gimnazjum. Wcześniej było nieźle, dzieciństwo jak dzieciństwo, spokojne, w niepatologicznej rodzinie- mendzę.
Kozetka jest potwornie twarda, skaj przykleja sie do spodni. Jeszcze dwie - trzy sesje i nabawię się odparzeń tyłka i raka płuc. 
- Tato był kierowcą autobusu skolnego, mama nauczycielką...
Ratem, zupełnie bez powodu powraca do mnie myśl, że w zasadzie cieszę sie z jej śmierci, dzięki niej osiągnąłem pełnię odrębności, ciało i dusza stały się wreszcie indywidualne. Ojciec jest stary i zniedołęzniały, ledwie chodzi; drugi udar mózgu pozbawił go mowy. Obserwuję jego powolne zanikanie i wyzwalam się. Z rodziny, genów, z nazwiska. 
Dziadkowie od dawna nie żyją, siostra umarła w dzieciństwie, a z kuzynami nie utrzymuję kontaktu.
Obmywam się, wypłukuję kości. Czas sprawia, ze staję się coraz bardziej przezroczysty, wolny od nadruków, farby, jakiegokolwiek przekazu. Nie niosę żadnych treści, wręcz można by rzec, że nie należę do obecnej epoki, tego świata. Stałem się nieczytelnym hieroglifem zdobiącym starożytną amforę. Jestem zapisany na glinie, zakopany w piachu gdzieś na bezludziu. Albo drzemię w ładowni butwiejacego galeonu, spokojnie obrastam ukwiałami. 
Twarz zaczyna przypominać pyszczek ryby. Smoczkousty Floruś o wyłupiastych ślepkach, cierpiący na permanentny nowotwór skrzeli.
- Niemiecki performer i youtuber Hans Kinderblutter okazał się być zaginionym 1018 roku malarzem Steingrimem z Fromborka.
- Y... słucham?
- Sen taki miałem. Tej nocy. I skrzydlate koty. Gdzie spojrzeć - kocury. Burasy, dachowce, ale i rasowe. Nawet sfinksy. 
- Ciekawe. Ale do rzeczy. Zaczął pan mówić o dzieciństwie - lekko poirytowany pinglarz zniża głos. 
Z czystej przekory zbaczam z tematu, kontynuuję wątek snów.
- Ostatnio zaobserwowałem zubożenie marzeń sennych - ciągnę z udawaną powagą. 
- Często błąkam się po dyskoncie spożywczym. Z wózkiem. Robię niekończące się zakupy. Wie pan - pasztetowa, kawa, cukier, jakaś drobnica typu bakalie, chrupki kukurydziane. Tak chodzę i chodzę, przemierzam korytarze, lustruję zawartość regałów, chłodziarek, mijam ludzi w bezbarwnych ubraniach, masy konsumentów o twarzach bez wyrazu, steranych wieczną pogonią za promocjami, przewalajacych się w poszukiwaniu kremu z dyni, lub o dwa złote tańszej pasty kalafiorowo - szczawiowej. I ... to tyle. Po prostu idę. Sen - jak wyimek z najzwyczajniejszego dnia, banalny i prosty. Nie dzieje sie nic zabawnego ani budzącego grozę. Skrawek życia, kompletnie wyprany z uczuć, mięsa, kolorów. Nudny wiersz zapisany na papierze pakowym. Czy tak mi zostanie? Do końca będę zdzierać podeszwy w jakimś Kauflandzie, czy Lidlu? Chcę odmiany - rozumie pan? Oderwania się od monotonii, a nie wpędzania w nią! Tak! Przeżywać szalone, narkotyczne przygody, tańczyć w bollywoodzkich romansidłach, taśmowo zaliczać najpiękniejsze aktorki filmó dla dorosłych, ćpać z polskimi Cobainami, ożywiać Riedlów i Burroughsów. Psychika, pod - i nadświadomość, jak zwał tak zwał, cały ja, dusza pragnie oderwania się od ciała, uucieczki do świata bajek. Boję sie, że już do końca będę skazany na Jacobs Krönung, fasolkę po bretońsku w słoiczku, kiełbasę podwawelska, czy co tam ładuję do koszyka. Ba - nal - ność, spłycenie fantazji. - to prawie zabójstwo. Czuję jak coś wysycha. Farby, jakimi jestem namalowany - silę się na przenośnię.
Psychoanalityk kiwa głową. Odpetował drugiego papierosa. Słabo próbuje ukryć, że obchodzą go moje wnurzenia, męczy się wysłuchując życiorysów obcych facetów, traktuje mnie jak przeklęty sen na jawie, kolejną szarą uliczkę w dziale spożywczym.
Jeszcze parę kroków i wyjdzie na świeże powietrze, przeszklone drwi automatycznie zamkną się za jego plecami. Nigdy już tu nie wróci, odbębnił swoje, zniósł, wysłuchał nudziarza.
Za parę lat inspektorzy sanepidu wykryją azbest w ścianach, cały przybytek zostanie zburzony. Kamień na kamieniu nie zostanie po mitomanku i jego koszmarach. 
Na grobie wyrośnie jesion. W ciągu nocy zmieni się w cały las.
- Wróćmy do pańskiej siostry. Ile lat miała, jak zmarła? - wypala nagle N.- wicz.
Przyznaję- zbił mnie z tropu. Nie spodziewałem się tego pytania. Uważał, skubaniec. Ma podzielną uwagę, wygląda jakby planował, gdzie za dzięsieć lat pojedzie na wakacje, albo głowił się nad rozwiazaniem problemu niedoboru wody pitnej w Saharze Zachodniej. 
- Proszę opowiedzieć. Bardzo przeżył pan jej śmierć?
- Prawie jej nie pamiętam, zaledwie jakieś przebłyski, strzępki zabaw, resztki historii, które mogły się zdarzyć albo nie. Prawdopodobnie nie mam o niej wspomnień, uroiłem je, zlepiłem z widzianych zdjęć i opowieści rodziców. Miała siedem lat, ja - zaledwie dwa. W tym wieku jest sie prawie oseskiem, egoistycznym, nadmuchiwanym dupkiem żyjącym w świecie zabawek, Disneya, wypchaną watoliną człowiekopodobną kukłą. Tak - uprzedzam - nie uwielbiam wczesnego dzieciństwa. Najlepszy wiek to dwadzieścia - trzydzieści lat. Tak sobie myślę, że krótko jesteśmy ludźmi. Dekada pomiędzy niedojrzałością a początkiem zaniku, rozpadaniem sie w oczach. Trzy etapy: larwa - człowiek - mumia. 
- Jak miała na imię?
- Żaneta. Chodziła do pierwszej klasy podstawówki. Prymuska. Mam gdzieś jej zeszyty. Matka trzymała niczym relikwie. Mi są obojętne, ale jakoś tak głupio wyrzucić, po tylu latach. Niech sobie leżą, jeść nie proszą. Zawsze to pamiątka. Choć nie jestem sentymentalny, nie przywiązuję wagi do przedmiotów, Nie czuje, że maja duszę. Mógłbym nawet spalić rękopis Galla Anonima, czy rękopis słynnego Steingrima z Fromborka. Historia to ludzie. Rzecz to rzecz, materia nieożywiona. Nadawanie im szczególnych cech. przypisywanie osobowości to zwyczajna durnota, sentymentalizm. Korona królowej Wiktorii, szczerbiec - ma dla świata taką samą wartość jak plastikowy mieczyk z odpustu, tekturowy diadem. Wiem - sam sobie przeczę - raz szukam kolorów, doznań, metafor, pragnę widzieć i czuć więcej; z drugiej strony - bywam do bólu prozaiczny, nie potrafię przywiązywać się do rzeczy, obojętnie, jaką mają przeszłość. Parę lat temu wywaliłem wszystkie ciuchy po mamie i dziadkach, opróżniłem szafy. Zostały puste wieszaki. Wie pan, jaką poczułem ulgę? Że nie mieszkam w magazynie obozu śmierci, składziku przylegajacym do trupiarni. A niekiedy tak się czułem, jakbym był kustoszem rodzinnego muzeum, którego nikt nie chce odwiedzać. 
Żanetka od zawsze, z tego co wiem, była chorowita. Przeziębienie, jedno za drugim. Katar, kaszel, od razu zapalenie oskrzeli albo płuc. Do tego cierpiała na astmę i jeszcze na coś. A wszystko przez to, że mama paliła będąc w ciaży - mówię patrząc na terapeucidło. Właśnie odpala kolejnego szluga.
- I jednej zimy nie przeżyła. Tak po prostu, jakby to były czasy, kuźwa, zaborów. Niczym siostra Antka, pieprzona Rozalka, któą upiekli w piecu chlebowym. Kraj trzeciego świata, gdzie mało kto słyszał o antybiotykach. Wzięła i umarła. Chyba nawet pogotowie nie dowiozło do szpitala. W karetce, pomimo reanimacji...  A może już zabrali...
,,I dobrze" - rechocze mój podskórny barbarzyńca. ,,Pozbyłem się kleszcza. Jeszcze tylko ojciec- i będę wolny. Niedobrze jest mieć bliską rodzinę. Tylko sam jak palec jesteś niezależny".
- Co z latajacymi kotami? - lekarz, chyba z czystej przekory, naśladujac mnie skacze z temetu na temat. Choć nie powinien. Kopcić też nie.


VII.
 
Ulica zdaje sie być przerośnięta. Jakby dotknęła ją słoniowacizna. 
Wszystko, począwszy od garbatych latarni, a kończąc na przyominających beczki na smołę, przepastnych koszach na śmieci, jest zbyt duże. Miasto zbudowano na wyrost, z nadzieją, że w przyszłości będzie zamieszkane przez gigantów. 
Rozpuszczam włosy. Męskie kitki, kucyki wyszły z mody wieki temu, ale mam to gdzieś. Lepszy chwost, koński ogon, niż uciekanie się do żałosnych zaczesek, świecenie zakolami i blizną po trepanacji czaszki. 
Cuchnę jak popielniczka. Jeszcze godzina u N.- wicza i uwędziłbym płuca. W głowie tłuką się myśli nie do powtórzenia.  
Uwielbiam prowadzić wanlinga. Kupiłem tę koreańską podróbkę willysa głónie ze względu na spartańskie wnętrze. Kilka niezbędnych wskaźników, cienkia kierownica i morze zimnej, gołej blachy, Zero wygód, ,,bajerów", nawet radia nie uświadczysz. I tak ma być! Samochód dla prawdziwego ascety, mnicha - masochisty.
Kwintesencja jazdy - liczysz się tylko ty i żelazo, asfalt, pęd, bryzgajace powietrze. Nic cię nie dekoncentruje, brachu. 
Swoistego smaczku dodają niedokładnie spasowane elementy, skrzypienie, wszechobecne luzy, ogółnie rzecz ujmując - fatalna jakość wykonania. 
Kierowanie azjatycka trumną na kołach, chyba przez pomyłkę dopuszczonym do ruchu po drogach publicznych resorakiem, który w każdej chwili może się rozlecieć, zwyczajnie pokruszyć, to niemal sport ekstremalny. Brak wspomagania, przerdzewiałą na wylot podłoga, łyse opony... Uwielbiam ten wóz! Nie zamieniłbym się nawet na rolls - roy... 
Nie popadajmy w przesadę. W mojej naturze nie leży przywiązanie do dóbr materialnych, robienie z byle moto - padliny złotego cielca. Ale fakt faktem - wolę ją od innych, zdrowszych jeździdeł. To jak związek z brzydką, kłótliwą i niewierną partnerką, biczowanie się . 
Możesz zakończyćw dowolnym momencie. Nie chcesz, przyzwyczajenie bierze górę nad rozsądkiem.
Wlokę sie przez przerysowane miasto na grzbieie zdychającego osła. Chabetowaty, istny szkielet ślimaczym tempem pełznie Krótką, Kilińskiego. Na światłach skręcam w lewo. Szkoda, ze nie mam przy sobie notatnika. Spisałbym parę zmyślonych historyjek dla N. - wicza, okrasił je soczystymi metaforami. 
Od dawna planuję pójście do spowiedzi. Dla żartu, ściemnić, że noszę na barkach swych ciężar nie do udźwignięcia. 
,,Zabiłem człowieka" - wypalić z kamienną twarzą, starając sie zdusić w zarodku rodzący się śmiech.
I opowiedzieć o potrąceniu dziecka na pasach w Bornym Sulinowie, Kraśniiku, czy innym Radzyniu Podlaskim. 
Dziesięć lat mija, odkąd skończyłem studia. Noszę sie z tym jak kot z pęcherzem. Cykoruję. Staram sie być prawdomówny i uczciwy,. Wewnątrz drzemie chęć oszukania kogoś, wywiedzenia w pole, w maliny. 
,,Zapewne mnie pani nie pamięta"- mówię w fantazjach cierpiętniczym głosem, po czym padam na kolana przed ekspedientką w drogerii.
,,Nie dalej jak miesiąc temu byłem tu. Nie miałem pieniędzy. I ukradłem, o - tamte perfumy. Za stówę. Najmocniej przepraszam, że przychodzę dopiero teraz, ale wcześniej nie miałem odwagi. Tak dłużej nie da się żyć, czyn ów stanowi obciążenie sumienia, plamę na honorze... Proszę. Całe sto. Flakonika nie mogę oddać, sprezentowałem narzeczonej na rocznicę związku. Obchodziliśmy trzecią. Tyle czasu razem, a ja sie kompletnie spłukałem na wyścigach. W akcie desperacji, by nie stracić Kasi, posunąłem sie do przestępstwa. Błagam, błagam o wybaczenie. I o niewzywanie policji" - skomlę podając zdumionej dziewczynie kserokopię banknotu z Jagiełłą. I uciekam. 
Pannica pewnie rzuciłaby się do sprawdzania, czy wszystkie Szanele nr 55 stoją grzecznie na półkach, a nie stwierdziwszy żądnych brakó uznała mnie za pomyleńca i przywłaszczyła ,,pieniądze".
Podkładanie się w ramach wygłupów jest takie zabawne.
Ofiarmy myślą, że mają do czynienia z kimś o wiele durniejszym od siebie, patrzą z ironią. A ty zgrywajac poczciwinę bez piątej klepki, rechoczesz w duchu z ich naiwnej potrzeby wywyższania się. 
Chyba dojrzałem do zrobienia pierwszego numeru. Pojutrze pójdę do salonu play, zapytam o telefon samodzwoniący do bazyliki na Lateranie. Bo pilnie potrzebuję skontaktować sie z jakimś antypapieżem, a słyszałem, że w Watykanie jest nim co drugi kardynał. 
I chromolić konwenanse, krępowanie sie! Wyrwać z umysłu bezpiecznik, przekroczyć granice! Przecież nie zrobię nic złego, nie obrażę nikogo.
 
 






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1