10 grudnia 2017
Abandonicum cz. I.
Rękopis znaleziony w ruinach wsi D...ce
tekst, który zanika
,,Naraz w ciemności zaczęło się coś stawać"
Władysław Reymont ,,Wampir"
I. Ukojenie alkoholowe
Pewien ponad stuletni, ślepy mędrzec powiedział podobno, że zimno to szczególna odmiana szkła, bezołowiowy, toksyczny kryształ.
Nie sposób się nie zgodzić, chłód to trucizna, powstaje z martwych ciem i żarówek toczonych przez rdzę. Wyrodny brat bliźniak śmierci, pustynia zamieszkiwana przez mówiące kamienie. Możecie wyśmiać owe - przyznaję, szalone - tezy.
Dziś was to bawi, krzywicie usta w sardonicznych grymasach. Umierając stwierdzicie, że miałem rację.
Najbardziej uparci przyznają się do błędu dopiero po śmierci.
Drwij zatem, jeden z drugim, gdy znajdziesz się po tak zwanej other side - uzmysłowisz sobie, jak bardzo się myliłeś.
Spotkasz innych othersidian, wyrastających z niemowlęctwa, stających się oświeconymi.
Śmierć ma na imię Eureka. Z bierzmowania - Peccatorka. To ona jest prezeską Funclubu Grzechu.
Tak, istnieje taki. Przekonacie się, niedowiarki.
Pewien trzydziestoletni dureń stwierdził, że zapisze się. Wyszukał w internecie oficjalną stronę, wypełnił formularz. Jedzie teraz, trzynaście minut przed północą, przez las. Pijany jak bela.
Honda Motocompo, półzabawkowy skuterek, płynie całą szerokością jezdni. Od rowu do rowu nosi plastikowe toczydełko. Połamanym zygzakiem.
Uważaj, durniu - chciałoby się krzyknąć z offu - spadniesz z mikrojazdu i skręcisz sobie kark!
...i tak by nie posłuchał. Florciu, bo tak nazywa się ów tytan intelektu, członek Alkomensy, jest odporny na wszelakie połajanki. Ty się drzyj, płacz - a ja zdrów. Mogę tankować ile wlezie, dzisiaj żyjem, jutro gnijem, temu tylko to jest nasze, co dziś zjem i wypijem - jak mawiał pewien litewski wieszcz o bujnej czuprynie.
Las skuty lodem. Wokoło - ani żywej duszy. Terkot mikroskopijnego silniczka i głucha pustka. Antarktyda w wersji demo, kieszonkowy Sybir.
Dobrze, że ubrałeś się ciepło, nasz mały głupolku.Unikniesz zapalenia oskrzeli, może nawet - płuc.
Ciąg pijacki nie zabił w tobie instynktu samozachowawczego.
- E tam. Egoizm, egotyzm. Hedonizm. Po prostu nie będę, kuźwa, marzł - odbełkotałby antybohater. Gdyby nie ,,szklanka" na jezdni. Gdyby nie spuchnięte gardło, koncentrowanie się na tym, by dotrzeć w jednym kawałku (tylko o tym myśli Flor, wszystkie szare komórki - zajęte) do celu.
Gdyby nie tysiąc innych powodów.
Zatem - pomilczmy przez chwilę. Nie za długą, już widać zielony neon POBLISKA - krzyczą litery. Dwie - trzy minuty i będziemy na miejscu.
(...)
O - i jesteśmy.
Florek schodzi z pierdopędu. Chwiejnym krokiem; człap, człap do kasy. Podłużna szpara w szybce. Za nią - morda kasjera.
- Dzień dobry. Wieczór. Panu.
Cisza, zero reakcji.
- Pół litra. Poproszę. Litra.
Oj, niedobrze z tobą, Flo. W gardle masz lądolód. Wieczną zmarzlinę.
- To wreszcie ile?
- Zero siedem.
...ści złotych.
- A teraz zamknij mordę, panie narrator. Będę mówił sam za siebie. Przejmuję tekst - odzywam się do bełkoczącego pajaca znad kartki. Kasjer patrzy jak na wariata. Dobra, najważniejsze, że sprzedał gołdę.
Wsiadam na hondzinę. Późno się robi. Pora wracać. A, nie, jeszcze Toni. Cholerrrra, chyba już nie wypiję nic przed świtem. Ile tam... piętnaście? Dwadzieścia kilosów? Jezu... Najważniejsze, że gadacz stulił ryj. Myśleliście, że nie słyszałem jego bredni? Samostanowienie, od teraz ja nawijam.
II. Stygmatokracja
Kraj, w którym mieszkańców zastąpiły wieczne pióra. Takie bzdury przychodzą do głowy gdy człowiek koncentruje się na tym, by się nie wywalić na pierdopędzie.
Przynajmniej ja. Jedynie o tym myślę, zaklinam rzeczywistość. Nie, nie ma zimy, fatalnych warunków drogowych (tysiąc pięćdziesiąta siódma kategoria odśnieżania, ostatnią pługopiaskarkę przegonili Łużyczanie w dziesiątym wieku naszej ery, myśleli, biedacy, że to blaszany mamut).
Jest super, Flo. Wyobraź sobie krainę poetów. Neosodomę. Cicho! To miejsce istnieje, jest realniejsze od was, któży to czytacie.
Choć po drugiej stronie dna, od spodu, w najgłębszej tajemnicy, najczarniejszej głębi, zakonspirowana tak bardzo, że wręcz niepodobna w nie wierzyć - ono jest.
Ufaj mu wielb i jednocześnie nienawidź. To Eden, do którego nikt nie ma wstępu. Pustynia pełna węży i jabłoni.
Marz że kiedyś, w kieszeni marynarki po ojcu, w kuferku, skrzyni należącej ongiś do prababki, znajdziesz kluczyk do bramy. Marz, to uchroni przed...
Cholera, omal nie wylądowałem w rowie. Znowu otworzyłyby mi się stygmaty. Trzeba mi jeździć w zbroi. Takiej, jakie moja kolesie z grup rekonstrukcyjnych. Florian I Mocny, wracający na plastikowym rumaku spod Grunwaldu.
Nie zbroja motocyklowa, żenująco współczesna, dobra dla ścigantów na miasto, ale Najprawdziwszy, stalowy pancerz!
Don Kiszot, Zawisza Czarny, Ned Kelly w jednym!
...pysk nadal boli. Kwadrylion razy człowiek se przysięga, że za żadne skarby nie wsiądzie na motorek po kielichu. Tydzień później - przyrzeczenie diabli biorą. Dobrymi chęciami takich durniów jak ja wybrukowano niejedno Piekło.
Nigdy nie powinno się robić podobnych, z góry skazanych na niepowodzenie obietnic. Dotrzymujcie słowa, ludzie, po co robić z gębę cholewę?
Pijesz, rozsądek jest w zaniku, odpowiedzialność dotknięta atrofią - okej. Trzeba mieć odwagę, by stawić czoła prawdzie. Żyć w choćby elementarnej szczeroś...
Jezu, znowu prawie - rów. Jeszcze dorobię się, o zgrozo, przebitego boku i będę jak ten... Jak mu było? Jen... Jez... Nieważne. To był zły człowiek. Śmieszny filozof.
III. Obwisłość.
Zegarkowi zebrało się na żarty. Kłamie w najlepsze, że jest wpół do drugiej w nocy.
Niemożliwe. Chociaż... gdzie mnie nosiło? Musiałem kluczyć dróżką przez las... W baku prawie susza. Dwa razy musiałem dolewać benzynę a i tak - końcówka. Może więc rzeczywiście...
Dobra, nieważne. Dojechałem, nie stoję w szczerym borze, pośród pół malowanych śniegiem rozmaitem, wydany na pastwę wilków i człekożernych łasic. Udało się. Przezorny zawsze ubezpieczony. Dwie butle w plecaku - wacha i czysta. Życiodajne płyny, dzięki nim idzie zawojować świat, podbić nieodkryte księstwa, grody, republiki schizofreniuszy. Uniwersalne waluty, jak krew, łzy, albo perfumy.
Nieważne. Zadzieram głowę. Światło w oknach, znaczy - jest ktoś. Żesz kuźwa, Toni - musiałeś się pobudować tak wysoko? Mniejszych drzew nie było w okolicy? Ale skąd, ty zawsze musisz jak nie ludzie. Pan artysta, hipster, nonkonformista. Artetyk, hipopotam wyrosły w hipokampie. Wybrałeś sekwoję, dendrologiczny Pałac Kultury. W imię niedostępności. Samotnictwa. Samozwańczy naukowiec, prorok i kaznodzieja na kompletnym bezludziu, na krańcu świata. Choć de facto - w samym sercu dużej wsi.
- Performer pieprziny - mruczę gramoląc się na drabinkę sznurową. Wcięty, ledwo trzymający się na nogach cherlak, astmatyk, pełznie. Semper in altum.
Dwadzieś... trzydziesty szczebel... Plecak - kostka potwornie ciąży. Czuję się jak karykatura himalaisty, pajac - wspinacz pełznący na szczyt żenady. Żart rysunkowy w trójwymiarze.
Mam za mało pary w łapach by dźwigać własny ciężar, do tego przez pół kilometra.
Co ja mówię, sześćdziesiąt kilosów wzwyż, aż do tropo - jonosfery, pod niebiosa. Aż pod Słońce.
Czuję jak twarz nabiega krwią, pot rosi czoło.
Czuję jak twarz nabiega krwią, a ja, biedaczek, lezę. Konam na osiemdziesiątym szczeblu niekończącej się drabinki. Wietrzysko przeszywa mnie do szpiku kości. I głębiej. Mam zmrożoną kranówę w DNA, staję się człowiekiem o śniegu w genach. O zbielałych komórkach mózgowych.
Bałwan ulepiony z miękkiej papki, ubrany w puchówkę. Zamiast nosa - burak, najbardziej polskie warzywo.
Nagle, gdy w zamyśleniu snuję wizję odkuwania skostniałych zwłok z drabiny, gdy już - już przymierzam się do robienia listy uczestników stypy, przed oczami pojawia się maszkaron. Widziadło, żółtoślepe i brzydkie niczym jedna z pierwszych dam.
Doznaję szoku, niemal wypuszczam liny z dłoni.
- Jezu! - wrzeszczę. Dreszcz, impuls, zimny prysznic. Rozbudzenie się.
- Boże! - mnę w gębie.
Dotarłem na szczyt świerko - baobabu, kołysze się jednostkę astronomiczną nad ziemią. Serducho wali jak oszalałe.
Tylko spokojnie... Stwór się nie rusza, zastygł w bezgłośnym wrzasku. To jakiś, kuźwa, eksponat!
Właźże na werandę. No tak - truchło, nie wiem jakiego zwierza, ewidentnie wypchane. Żesz kurna, przez niego omal nie spadłem. I byłyby dwa trupy.
Jeden z niewielu ludzi, którzy stracili życie przeraziwszy się padliny. Nagroda Darwina jak nic!
Wchodzę bez pukania. Toni z Hubertem siedzą za stołem, oczywiście ubzdryngoleni. Kłócą się o jakąś bzdurę. Na fotelu przed kompem drzemie laska, Znam ją! Kasia Lipsk, koleżanka mojej siostry! Studiowały razem info... gramatykę, czy semantykę. O, wiem- filologię. Eliza skończyła, a tę chyba wyrzucili. Dziwna jakaś, wychowywała się w destrukcyjnej sekcie skrajnych dewotów. Jej stary był Magistrem Templi. Rządził zborem. Despota, czub. Podobno kazał wszystkim członkom rodziny założyć pasy cnoty. Nawet synom. Sam był klucznikiem. Wiecie, taki Gerwazy, co to otwiera podwoje zamków. I robi co chce, he, he. Dobra, sorry. Durne porównanie. Ale to prawda. Kaśka swojej ,,zbroi" nie pozwoliła ruszyć nawet pracownikom opieki społecznej. Ani wychowkom z sierocińca. O chłopakach nie mówiąc. Carrie cholerna, żelazna dziewica z pierwszej książki Stephena Kinga.
Virgin Queen. Princzipessa z simlockiem.
Zaczynam krzyczeć. Że co wy sobie myślicie, by tak straszyć Bogu ducha winnych ludzi, trzeba wywiesić ostrzeżenie, a najlepiej spalić przeklętą gadzinę. Bo ja ledwie uszedłem ze śmiertelnego boju, jestem odważny i w ogóle, choćby bestia to ustoję, ale ktoś inny, o zajęczym sercu może nie mieć tyle szczęścia, fiknie z drabiny na złamanie karku i będzie chryja.
- Ssak - odzywa się wreszcie Toni.
- Co?
- Meles cervus panthera leo. Lwi jeleniowaty borsuk. Jakby nie popatrzeć - z każdej strony - ssak, nie gadzina. Nie uważało się na lekcjach taksonomii, co?
Bluzg, jaki z siebie wyrzucam słysząc bełkot kolegi, nie nadaje się do powtórzenia.
- Kryptozoologia - mówi ci to coś? - ciągnie Górski kompletnie niezrażony zjebą, jaką przed momentem dostał.
- No. I co z tego?
- Teraz w tym robię. Taksydermia kryptozoologiczna, wypychanie nieistniejących nigdy gatunków zwierząt. Jakby to rzec... kolaże. Tu bierzesz dziób, z tego - kły, doszywasz do korpusu niedźwiedzia. Plus łapy żyrafy, ogon bobra, wszystko - rzecz jasna - spreparowane. Zszywasz do kupy. Na chybił - trafił, im śmieszniej - tym lepiej.
- Po cholerę?
- Sztuka. Zabawa w demiurga. Zaczerpnąłeś z otchłani garść piachu tego świata i formujesz z niego nowe byty, na swoją modłę. Krzyżujesz wedle uznania. Padliny, Coś jakby pośmiertny seks osobników pozbawionych...
- Idiota.
- ...ograniczeń formy. Zobacz - niejako wszystko i każdy jest częścią kolażu o nazwie świat, kosmos. Coś, nie pytając zainteresowanych oz danie, połączyło nas w ten, a nie inny sposób, a każda poważna próba zmiany tego status quo grozi śmiercią, bądź trwałym kalectwem. Jeden taki Rusek doszywał psom dodatkowe, amputowane wcześniej głowy. Z marnym skutkiem, organizmy nieszczęsnych zwierząt odrzucały przeszczep. Jeden dopatruje się w tym woli Boga. Skrzyczą i gotowi są uderzyć po łapkach za butne, czupurne próby zaglądania mu przez ramię, wydzierania sekretów. Nawet durnego klonowania zabronili, za in vitro chcą wsadzać do paki. Ciemnogród. Zabobon religijny od wieków zakłada kaganiec postępowi, knebluje sztukę w imię mrzonek... - alkohol gada przez Tomiego.
- Sobie też kiedyś doszyję. Już po śmierci. Skrzydła nietoperza, kopyta i ogon skorpiona - na policzkach. Przydałby się róg na środku...
- Skończ. Przewiało mnie.
Dotykam rozpalonego czoła. Kroi się przeziębienie. Nie pomogło ubranie się jak na Grenlandię.
Dziewczyna się ocyka. Patrzy niewidzącym wzrokiem.
- Pozwól, że ci przedstawię... - zaczyna Hubert.
- Cześć, cześć. Pokój. Równość. Prole wszystkich krajów - łączcie się - siadam obok polskiej Joanny d'Arc. Łeb napieprza. Muppety przy stole wracają do spierania się o jakieś kompletne brednie. Kontynuują kłótnię o to, ile diabłów zmieści się na pendrivie, czy spowiedź przez skype będzie kiedyś oficjalnie zatwierdzona przez Stolicę Apostolską, czy gejowska wersja Dzienniczka błogosławionej Klotyldy zyska imprimatur Świętego Oficjum. Teologowie z bożej niełaski; jeden po technikum budowlanym, drugiemu tato kupił doktorat z metalurgii. Znawcy pism sługi bożej siostry Trepanacji, tłumacze modlitwy do Mateńki Orgazmicznej, na esperanto. Pardon- Mateńki Ostrobramskiej.
Czacha dymi, zaraz zacznę pleść jak moi towarzysze niedoli. Przycupam (jest w ogóle takie słowo?) obok śpiącej snem sprawiedliwych Kaśki. Piękna, piękna, panna z zastępów, pełne są niebiosa i ziemia chwały jej! Hossanna, Kasiu, Hossanna!
Biorę grzdyla. Tfu, co to za...? Oglądam butelkę. No pięknie. Ekspedient, psia jego mać, wykolegował biednego przygłupa wpychając najmniej chodliwy towar, barachło od lat zajmujące półkę. Zapłaciłem jak za czystą, polską wódkę, a wciśnięto mi... zajzajerkoniak.
Poważnie, gdzież miałem oczy, że pozwoliłem się tak sfrajerować, wepchnąć sobie ajerkoniczysko kolorem, konsystencją nie przypominające gorzały?
Pełna butla jajecznego budyni. Przynajmniej nie przeterminowany. Tyle dobrego!
Hubcio z Tonim deliberują, kłócą się, swarzą, eryści pierdzieleni. Kasia śpi w najlepsze. Nuda jak w kościele. Atmosfera rodem z Klanu (Polakom nawet telenowele wychodzą niedorobione).
Nie lubię wszelkiej maści wynalazków, dziwadeł spożywczych. Mam plebejski gust: pasztet, czysta, czarna kawa. Ale jak na podorędziu nie ma nic sensowniejszego - może być frajerkoniak.
Sącząc jajeczny alkohol (no dobra - piję z gwinta) staram się zrozumieć kumpli. Na gwałt miałem przyjechać, rzucić wszystko, cokolwiek robiłem, siąść na motocompinę - i w te pędy, do nich.
Ledwie rozumiem, co do mnie mówią. Przeklęty płyn zalał szare komórki.
Mam być zastępcą przywódcy nowo powstałego Towarzystwa Peryferyjnego (swoją drogą - co za zabawna nazwa!).
Rządzić ma niejaki Eryk. I jeszcze coś o Natalii. Nie znam laski. Paranoja, kompletne odmóżdżenie świata. Antyrealizm, dekonstruktywizm. Psychoreal.
III. Odłownia
Słuchając plotących kumpli, coraz mniej trzeźwy, zapadam w letargo - sen. Zjawia się w nim Amy Winehouse. Całą w czerni. Dżin wylazł z urny. Dżinówka, narkotycznie piękna ćpunka.
- Nie jestem godzien... szepczę jej do ucha.
- Jesteś, kochany Florku, jesteś - mówi głosem z aksamitu. Nie porusza przy tym ustami. Czary - mary.
- ... i nigdy nie przestanę - puentuję niezaczęte zdanie.
- Rozwiej się, kochanie, idź na rehab. I nie pij na litość boską, bo umrzesz jak ta słynna wokalistka.
Słucha się moja mała, słodka Amy, grzecznie znika w ciemnym kącie pokoju.
I nagle słyszę dziwny dźwięk. Z dołu. Ktoś ewidentnie gramoli się po drabinie. Stęka, klnie, ale lezie.
Drzwi otwierają się ze skrzypieniem. Do środka wpełza zmordowany, jakby przebył Saharę wzdłuż i wszerz, gburowaty, czerwonogęby facio. Na szyi dynda mu potężny łańcuch. Toni z Hubertem wstają od stołu.
- Cześć, Eryk.
Nawet Kaśka się budzi i - chrzęszcząc, pobrzękując rdzewiejącym pasem cnoty, leci witać gościa. Ja też podłażę.
Moment później, sącząc rakiję, omawiamy plan WYPRAWY. Tak, nie przesłyszeliście się. Wyprawy. Prawie po złote runo, graala, bursztynową komnatę.
Kompleks Riese - mówi wam to coś? Wiecie, podziemne, naziolskie korytarze, zakopane, tajemne przejścia, tunele, setki ton zrabowanego złota. Do tego diamenty, rubiny, regalia Bolesława Chrobrego.
Parę dni temu jeden gość coś odkrył. Georadarem.
Jezu, ledwie rozumiem, co się do mnie mówi. Chaos w głowie.
Skrzynie mamy wynosić jakieś, drogocenne, ciężkie w piernik.
- Natalia też jedzie? - pytam. Koledzy w śmiech.
- Jasne. Nawet nas wiezie. Wsiądziemy do niej.
- Co?
DiMora Natalia. Nie słyszałeś?
- Coś tam.
- Najdroższy samochód świata. Kosztuje dwa miliony baksów. W Polsce jest jedna sztuka. I parkuje akurat pod drzewem.
- Taa, jasne... Nie wierzę.
- No serio.
- Mam jeszcze isderę commendatore i marussię. Takie hobby - kolekcjonowanie egzotycznych aut.
- To ile ty zarabiasz?
Znowu rechot.
- Trochę.
- Co z tym Riese? Powtórzcie, bo ciężko kojarzę.
Dowiaduję się, że jest szansa zarobienia milionów funtów szterlingów. Że nawet taki bogacz jak Eryk nie pogardzi dodatkową kasą.
- Wobec ciebie to internację psychiatryczną powinni zastosować. Masz dziury w pamięci.
- Skończ, dobrze?
Parę minut później zmieniamy temat. Opowiadam mrożącą w żyłach historię, jaką usłyszałem od Ewy, swojej byłej dziewczyny.
- Wydarzenie, w jakie trudno uwierzyć. Jak z horroru, albo teledysku HIM. Słuchajcie: lata sześćdziesiąte. Chłopak i dziewczyna. Mieli być razem. Ale jej się - na szczęście - odwidziało, stwierdziła, że bojfrend jakiś lewy, schizol czy co. Rzuciła go, bardzo szybko związała się z innym, normalniejszym. Odrzucony nie mógł się z tym pogodzić. Dostał mega szmergla, dzień przed planowanym ślubem zabił ją. Nie pytajcie, nie wiem, w jaki sposób. Potem, oczywiście, pomagał w poszukiwaniach. Znaleźli ją w jakichś chaszczach. Niedoszły pan młody - załamany na maksa. Teraz najlepsze: wiecie co nasz świr zrobił po pogrzebie? Wykopał ją, wyjął z trumny i przyniósł do domu! Rano ojciec wchodzi, a w pokoju syna oboje leżą objęci. Zabójca - z podciętymi żyłami. Zrobiła się straszna afera, rodzice musieli się wyprowadzić ze wsi, ludzie patrzyli na nich krzywo, bo wiecie - stary zwyrola, nekrofila, psychopaty. Ich dom do dziś stoi opuszczony.
- Pierdzielisz. Niemożliwe.
- Jak - nie? Wtedy nie było tabloidów, portali plotkarskich. Gazety ogólnopolskie może opisały, może nie. W Polsce Ludowej takie rzeczy? Może może się rozejść fama!
- Mojemu ojcu oko wypadło. Sztuczne - Toni nalewa sobie kolejny kieliszek.
- Miał osłabione mięśnie utrzymujące protezę. Byliśmy akurat w knajpie. Cała rodzina: ja, bracia z żonami, matka... I nagle ona pyta z uśmiechem ,,Edek, czy zamawiałeś do jedzenia oczy, bo jedno masz na talerzu". Kurde, nawet nie czuł, jak mu wyleciało!
Rechoczemy jak głupi.
- To słuchajcie tego: jedna baba wyrzuciła mnie z kościoła.
- Za co?
- Za śmiech. Poszedłem na koncert muzyki sakralnej. Akurat był chór. Pod koniec jakiś faciu zaczął wyśpiewywać farmazony z Biblii. Wyjątkowo śmieszne, starotestamentowe pierdoły. No to rozchichotałem się jak wariat. Podchodzi babiszon, lat na oko sto pięćdziesiąt, i oburzona: ,,Proszę wyjść!". Czemu? - pytam. ,,Bo pan się śmieje". A co - mam płakać?
- I co, wyszedłeś?
- Gdzie tam.
- Ostatnio dzwoniłem na infolinię. Orange, bo mi się modem spalił, czy cuś. I wiecie co? Kabel był odłączony. Ja pitolę, wstyd przed samym sobą.
- Miało być straszne. A jest debilne. Tylko o alkoholu potrafisz nawijać.
- Przyjdzie gruby, to pojedziemy. Z samego ranka.
- Kto?
- Nie znasz.
- Miał być dobre dwie godziny temu. Zadzwonię.
- Będzie, będzie.
- Kto prowadzi? Wszyscy jesteśmy pijani.
- Koń ma dużą łepetynę, niech się martwi.
- Znam jedna historię. Chłopak zaprosił dziewczynę na chatę. Miał to być jego pierwszy raz. Wiecie: romantyzm - kupił butlę wińska, rozstawił świeczki po pokoju. A że nie miał jakichś bardziej godnych, zapalił... gromnice. Serio, dziadkowe, wielkie, przedwojenne świece z wosku. Laska była skonfundowana, nie spodziewała się takiego cmentarnego przyjęcia. Że jak w kaplicy przycmentarnej. Ale dobra, poszli do łóżka. I tym samym ściągnęli na siebie klątwę. Nie minął miesiąc, a oboje nie żyli. Ona zatruła się czasem podczas kąpieli, jego przejechało coś dużego, bodajże traktor.
- Heh, śmieszne. Creepypasta. Do butów.
- No, zbieramy się - Toni patrzy ze smutkiem na pusty kieliszek.
- Co to jest Towarzystwo Peryferyjne?
- Cicho. My jesteśmy. Pierwszy i ostatni raz powiedziałeś tę nazwę, rozumiesz? - Hubert prawie chwyta mnie za gardło.
Powariowali, jak pragnę zdrowia! Sekciarze pierdzieleni! Zlasowało im mózgownice!
Jezu Chryste, jak tu będzie się zgramolić z drabinki? W głowie mi huczy. No dobra, trudno. Koledzy dali radę, schodzą. Ja też umiem. O, nawet panna Lipsk lezie, pobrzękując zbroją. Co ona tam ma? Aż strach sobie wyobrazić, jak może wyglądać jej pas...
Wiatr zacina, leje lodowaty deszcz. Wyszedłem z ciepłego wnętrza więc może cie sobie wyobrazić, jak się czuję. Ileż to diabelstwo ma szczebli? Znów - niekończąca się historia.
No, wreszcie - ziemia nasza polska. Powinienem ja ucałować, niczym papież. Ufff, udało się, zszedłem cały i zdrowy. Dygoczę.
- Zobacz - zajebisty wóz. Cudo - Toni wskazuje ruchem głowy zaparkowaną pod drzewem długaśną limuzynę.
Dziwna jakaś - szczerzy się do mnie szczerosrebrnym grillem, mruży przednie lampy.
- Ile to - to ma koni?
- Całą stadninę arabów. Wszystko,, co se zamarzysz - biksenony, dwa kompy, tiwi, barek - coś dla ciebie, he, he.
- Lepsza niż twój skuterek, co?
- Wsiadać, panowie, szlachta, drzwi zamykać.
- Ujdzie. Motocompo bardziej ekonomiczny, mniej pali.
Nawet wygodniutko w środku. Jedziemy. Prowadzi oczywiście najbardziej wstawiona osoba z naszej paczki, Hubcio.
- Dzie ty nas wjezjesz? - jęczę przerażony tak bardzo, ze aż dostaję ruskiego akcentu.
- Obaczysz, synok - ironizuje kumpel.
Samochód osiąga prędkość przy której delorean profesora Emmetta Browna przenosił się w czasie. Płyniemy przez zaspy, śnieżne kałuże, lądolody, atole; Bóg mi świadkiem, że chyba zahaczyliśmy o jeden z ośmiotysięczników, pijacką Czumulungmę.
Zabieramy stojącego przy drodze bałwana, małpoluda ze śniegu.
- Kuźwa, chłopacy, co z wami? Pół nocy czekam jak głupi, zobaczcie, jak wyglądam?
- Ty na deszczu, wilki jakieś... parafrazuję słynny cytat z komedii. Sam nie wiem, czemu. Z głupia frant.
Koleś puszcza mimo uszu nieśmieszne żarcisko. Okazuje się być strasznym gadułą. Czegóż to my się nie dowiadujemy. Zarzuca nas garściami średnio potrzebnych informacji z najprzeróżniejszych dziedzin życia. Jest jak CNN i Wyborcza w jednym. Ceny akcji Elemisu! Skandal na dworze w Monako! Afera pedofilska w Zespole Szkół w Zgierzu!
Śmieszny gość, raczy nas stekiem bzdur, a wygłasza je tak zapamiętale, jakby streszczał świeżo odnaleziony apokryf Atharwawedy.
- Ostatnio w osiedlowym cerrefourze było zamieszanie. Jak to są namioty na ekspozycji, co nie? Rozłożone, klientela może se zobaczyć, jak to wygląda w całej krasie i okazałości. No i raz sprzedawcy patrzą, a w jednym z zasuniętych namiocisk ktoś imprezował! Jakieś szczyle wzięły parę browców, zaszyły się w zamkniętym namiocie, wypiły i se wyszły, jakby nigdy nic!
- Ludzie to mają pomysły.
- Od tamtej pory uważniej sprawdzają, czy ktoś się nie chowa po kątach, nie dekuje pomiędzy regałami.
- Kiedyś zjadłem batonik ,,na partyzanta". I, jak oni, wyszedłem nie płacąc. Ale w brzuchu mi się zaczęły lęgnąć żaby. Masakra, takie zakwaszenie organizmu.
- Raz obraziłem starego. Książka wycyzelowana, bohaterowie, przygody, wartka akcja, wszystko jak u - nie przymierzając - Tolkiena, czytam mu, a on patrzy tępym wzrokiem. Nie czai o czym napisałem! - zaperza się Hubcio, niespełniony literat.
- Więc wstaję i obrażony mówię: ,,Jakbym dla psa czytał, taka sama reakcja by była!". Rozumiecie? Ojcu tak powiedzieć...
Wybuchamy śmiechem.
- Oczywiście potem przeprosiłem. Co jak co, ale na puncie twórczości jestem wrażliwy. Normalnie - to moje dzieci. Progenitura literacka. Nawet bardziej, bo dzieciaka w stu procentach nie zaplanujesz, może się urodzić chory, z wadami genetycznymi... A pisząc to ty odpowiadasz za wszystko, od początku do końca. Za każdy wers, słowo, na twoje konto leci każdy źle postawiony przecinek, błąd logiczny, nieudolna metafora. Trzeba stąpać ostrożnie z piórem po kartkach. Jak saper, albo czujniej. Zło czai się na każdym kroku, wyziera z co drugiego pomysłu. Rzecz w tym by się nie dać, walczyć. Choćby przyszło skasować połowę prac, klawisz backspace...
- Schlałeś się. Nie pieprz.
- ...być naszym sojusznikiem w walce z niemocą.
- Całe życie z wariatami - odzywa się wreszcie Kaśka. A już myślałem, że z nieużywania zarosła jej druga szpara - oralna, że zacytuję pewnego posła, he, he.
IV. My, dzieci postkultury
Za pięćdziesiąt lat nikt nie będzie pamiętał wyjątkowo kłótliwego parlamentarzysty, który użył wspomnianego określenie. Co śmieszniejsze - wobec przyszłego prezydenta.
Minie kolejnych pięć dekad i pies z kulawą łapą nie będzie kojarzyć obu panów.
I my zgubimy się w chaosie dziejów, brzydko - śmiesznym rozgardiaszu. Kto wie, może później, osiągnąwszy pewien pułap zidiocenia, zdziczenia, kompletnej degrengolady, ludzkość zacznie deewoluować, pojawią się mutacje, atawizmy, wreszcie - nastąpi masowe wymieranie największych morderców i trucicieli, jakich Matka Ziemia nosiła i na końcu zostanie jedynie dwóch łysych, kościstych cyklopów?
Będą siedzieć wewnątrz wygaszonych, wcześniej wszechwładnych i wszystkowidzących komputerów, przerażeni nową sytuacją i otępiali.
Który pierwszy wyduka monosylabę zostanie królem, przywódcą, jednookim w miasteczku ślepców.
- Otoś ty jest geniusz, mędrzec prawdziwy! - pomyślałby zapewne drugi nieszczęśnik, gdyby natura nie pozbawiła go tej - zbędnej do niedawna - funkcji.
- Ykhm! - wypowiedziane, mruknięte przez światlejszego z neojaskiniowców, będzie sumą mądrości Błękitnej Planety, świętą księgą ostatniej z religii, prawem, wyrokiem, listą zakupów, najdoskonalszym pamiętnikiem.
Wyobraźcie sobie- naszą post - Ziemię - kupę radioaktywnego gruzu i poskręcanych blach, miejsce, gdzie za wszystkie woluminy, biblioteki, tetrabajty danych, abecadła i powieści starcza jedno gardłowe chrząknięcie, tubalny dźwięk wydany przez zwierzę odłączone od życiodajnego prądu.
Przypomnij sobie postapokaliptyczne filmy, Statuę Wolności, do której dotarł bohater grany przez Charltona Hestona, upadające państwa, idee zawinięte w papier pakowy, jak chabanina, wiece, proporce, dłuta, którymi można wykuć wzniosłe hasła w skałach, głowach, myślach maluczkich. Zbierz to do kupy, wsadź do reklamówki i ciśnij najwyżej jak potrafisz. Niech poleci aż w przestrzeń kosmiczną i zostanie tam, jak długo się da. Nie, nie na zawsze. Dobrze by było, gdyby ów kłębek idei, pokus, dylematów, chuci i wstrzemięźliwości, krzyków i próśb, ten obrazek malowany przez stulecia spadł kiedyś na głowę ostatniemu z ludzi. Zimny, zmieniony przez kosmos. Gorący, nadpalony w atmosferze.
Spojrzy łysy, pożałowania godny truposz na to, czym byliśmy, jako ludzie. Nie zrozumie.
Oto czuję, że mam w sobie coś wielkiego i nieopisanie szlachetnego, jakąś dumę z bycia ocalonym z niezaistniałego pogromu. Drzemie we mnie duch kombatanta, przypadkowego przechodnia, który dziwnym trafem uratował życie setkom osób, zasłonił ich własnym ciałem przed kulami zamachowców, wyniósł z płonących mieszkań.
Walczyłem na wszelkich możliwych frontach, nowo - a zwłaszcza starożytnych.
Jezu, przecież ja nawet nie byłem w wojsku, bo właśnie zniesiono powszechny obowiązek odgibania swego w koszarach. Bo nie śnią mi się w koszmarach (wybaczcie rym!) oprawcy ze starszych roczników, przez ani sekundę nie doświadczyłem fali, nie mówiąc o trzymaniu w rękach choćby durnego kałacha.
Pragnę uczestniczyć w patriotycznym zrywie, ale nieskinowsko i niedresiarsko, zatem żadne ,,Wielka Polska Katolicka" ,,Pedały do gazu" czy inne prowolnościowe hasła wywrzaskiwane podczas byle zadymy przez osiłków.
Gdyby nie wrodzony brak talentów wszelakich, kto wie - może oddałbym się sztuce jak Hubert, zatyrał na śmierć, by wydać tomik własnym sumptem, aby mieć na farby i tempery, sztalugi, całe wiadra gliny, w której mógłbym rzeźbić gołe laski.
Ale nawet nie usiłuję być ,,podskakiwaczem pod kulturę", podejmować trud zostania artystą. Dzięki temu kraj jest uboższy o jednego malarzynę z bożej łaski, grafomana i babracza się, o kolejną presonę, której nie da się przetłumaczyć, że to zwyczajnie nie dla niej. I dobrze. Już na starcie wiem, że poległbym w pojedynku z muzami, poniósł sromotną klęskę jako kompozytor czy pianista. Potrafię być jedynie wirtuozem butelki, tworzyć esy - floresy na jezdniach, gdy wracam jak ostatnio do Kuby - zygzakiem, po śniegu.
Prawdziwy street art - serpentyny splątane najdziwniej, jak to możliwe, sieć neuronów zdegradowana przez C2H5OH, bazgroł jezdniowy.
Czasem odnoszę wrażenie, że to ja siedzę wewnątrz wyłączonego superkomputera. Jedno, zmętniałe od bezustannego gapienia się w monitory oko, śmiało można by wpisać w trójkąt.
Patrzcie - ecce deus, ostatni przedstawiciel dynastii cyber - Polan! Zwróćcie uwagę na dotknięte atrofią mięśnie, serce - skarlałe i bladoróżowe, o reszcie organów taktownie pomilczmy.
Widzicie te wycieczki szkolne, tabuny zielonych ludzików z tornistrami, jakie przylatują z odległych galaktyk, by podziwiać dziwne dziwo?
Patrzcie, oto do czego prowadzi niekontrolowane igranie z naturą, lekce sobie ważenie jej praw, pogarda dla ojczystego globu. Do jakich fetyszyzmów, wynaturzeń, do jak wielkiego zubożenia intelektualnego. Oto przestroga przed zbytnią wiarą we własne możliwości, przed złączaniem ciała z bezdusznym automatem. Dusza wyzuta z boskiego pierwiastka, poddana transhumanizacji sama niejako nabiera cech boskich. Odarty z człowieczeństwa duch jest dokładniejszym odwzorowaniem stwórcy. Stad u ludów pierwotnych medytacje, palenie świętych ziół, stąd chęć zbliżenie się do tego, by stać się bo...