10 grudnia 2017
Abandonicum cz. II.
V. Glokalizm
- ...giem - ocykam się z resztką słowa na ustach. Kumple patrzą spode łbów.
- Co?
- E... y... odpłynąłem. Chyba.
- No, jeszcze jak.
- Co się śniło, znowu byłeś nękany w szkole?
- Nie, tym razem nie - warczę urażony. Toni cholernie niepotrzebnie do tego wraca. Żadna dla mnie przyjemność słuchać o przykrych historiach z życia. Zwłaszcza, że miały one miejsce dobrych iks lat temu. Albo i lepiej.
- Gdzie jesteśmy? - odsuwam szybę i wychylam się w ciemność. W dali majaczy jakieś ponure gmaszysko.
- To... Hogłart?
Koledzy nie łapią żartu.
- Pałac Rufenbrysterów, po wojnie znacjonalizowany. Komuchy urządziły w nim zakład poprawczy. W czasie przemian ustrojowych, około dziewięćdziesiątego roku - opuszczony - wygłasza Hubert tonem rasowego przewodnika wycieczek.
- Zanim rodzice Eryka go - może słyszałeś - odzyskali, budynek został rozszabrowany do gołych cegieł i dwukrotnie podpalony. Ludzka zawiść, mówię, nie zna granic. Ślepe, atawistyczne zło. Wilki ogrodnika - sami nie zeżrą, bo nie wolno - więc najlepiej, jak nikt inny też nie skorzysta. Złodziei jeszcze idzie wytłumaczyć, tępego wandalizmu - w żaden sposób.
Mrużę oczy. Faktycznie, dach delikatnie mówiąc - niekompletny, czarne wnęki okien przyprawiają o gęsia skórkę. Z wyglądu - typowy, nawiedzony pałac, już z odległości pół kilometra czuć stęchliznę i słychać przerażające wycie zjaw.
- Buuuu - mówią potępieni protoplaści burżuja. Nie są to rozkoszne zjawy Ami i Jima Morrisona, czy innego zapiewajły.
- Buuu - rozlega się w zawilgoconych pomieszczeniach.
Każdemu z przeklętych Niemców z pyska sypią się złote marki. Jednak nikt z żywych nie ma na tyle odwagi, by wybrać się z pustym workiem, szukać szczęścia w ruinach.
Nagle, przed maską Natalii wyrasta budka strażnika.
- Nie zatrzymuj się! Jedyny taki samochód w kraju, cieć zna - komenderuje Eryk.
- ..dobry panie Staszku.
- Dzień dobry, paniczowi - odkrzykuje owalnomordy stróż. Dobre sobie! Czasy szlachty wracają! Ja bym ci popilnował, kamień na kamieniu by nie został... - irytuję się w zasadzie bez celu. Nie podoba mi się to miejsce.
Hubert parkuje landarę tuż przed drzwiami frontowymi.
- Nawet schody rozbili. A były z najlepszego marmuru, sprowadzonego prosto z chorwackiej wyspy Brač. Z identycznego zbudowano Biały Dom! I co - służy teraz za nagrobki tym złodziejskim kmiotom, ledwie gramotnemu plebsowi bez ogłady, który umie tylko wyciągać łapska po cudze - zasiłki, albo kraść, na chama - biadoli dziedzic.
Zimno mi, deszczośnieg zmienił się w grad. Poważnie - kuleczki zamrożonej wody z igłami w środku. Rozpryskują się, a ostrza wbijają w ubranie i nieosłonięte części ciała.
Bóg - cyklop zesłał plagę gradu bojowego, by skarać plemię Polan!
Opieram się o resztki betonowego lwiska.
- Straciłeś pół mordy, biedaku. Czym sobie zasłużyłeś na taki los? - klepię rzeźbę po grzywie. Chłopaki otwierają ,,wrota". Jeśli w ogóle można tak nazwać ochłapy styropianu, tektury i szmat.
Wchodzę na stojącą pod ,,drzwiami" paletę.
- Najpierwszy etap odbudowy - totalna prowizorka - tłumaczy dziad na włościach.
- Ale prąd jest.
Klik! Rozświetla się przybytek nędzy i rozpaczy, obraz iście post - Mad - Maxowski. Brud, smród i pustka. Lepkie, przeszczane przez okolicznych trunkowców, wilgotne NIC.
Eryk rozdaje latary. Mocne, przenośne szperacze.
Więc tam gdzie idziemy na pewno nie ma jeszcze podciągniętego prądu. Coraz weselej.
- Sorry że pytam, ale... pan ma jakiś tytuł szlachecki? Graf, baronet, Obersturmbannführer?
- Książę Macedonii, Moraw i Zaolzia, regent Prus Galicyjskich i Naddniestrza, infant Nowej Kaledonii. Ale rzadko używam pełnej tytulatury. Wystarczy po prostu: wasza wysokość. Przyjaciół oczywiście zwalniam z tego obowiązku, mogą zwracać się familiarnie: Eryk.
- Łaskawca... - kręcę głową.
- Kiedyś tu musiało być pięknie. Wyobraźcie sobie te obrazy, plafony, sztukaterie, drogocenne meble... - rozmarza się Kasia. Głos ledwie przebija się przez chrzęszczenie jej pasa. Ludu, dziewczyno - jak to musi wyglądać? Pod bluzką pewnie masz steampunkowy gorset, niżej - miedź, śniedź, zardzewiałą blachę... I do tego wystające zewsząd włosy, bo przecież takiego ustrojstwa nie idzie nijak wydepilować... Aż mnie trzęsie na samą myśl.
- Długo jeszcze? - nie wytrzymuję po dobrych dwóch godzinach dreptania gęsiego przez zmaltretowane korytarze. Co jeden to i brzydszy, bardziej zaśmiecony i obleśny. Do tego nieznośne grzechotanie śrub, nakrętek, kół zębatych, czy co tam założono Kaśce na ciało.
- Już - już.
Drzwi prawie - gnieźnieńskie. Dąb, jesion, mahoń, limba, akacja, Większość gatunków współcześnie występujących drzew zebrano do kupy, złączono w łaciato - cętkowany kolaż.
Płaskorzeźby przedstawiające głowy jenotów, wszystkich grzesznych pańskich akurat pożeranych przez monstrualne rosiczki, Piekło, jakiego nie opisałby Dante, nie namalował Bosh ani Memling! Sąd Ostateczny w wykonaniu przyrody, która mści się na swoich oprawcach z gatunku Homo sapiens.
Siły natury zwarły się i sprzysięgły przeciwko katom. Sen każdego zapalczywca z Greenpeace. Ośmiornice wyłupujące oczy marynarzom. pieski - kochane, domowe pupile przegryzające gardła właścicielom, nurkowie rozgniatani na śmierć przez ławice sardynek.
Do wyboru, do koloru: od zwykłego zmiażdżenia płetwą czy ogonem, po wymyślne tortury, każdy rodzaj pozbawiania życia, zadawania bólu - umieszczony na drzwiach.
Jak nic ich autorem musiał być Toni! Czemu nic nie powiedział?
- Medamz e mesje - włala! - herbowy otwiera podwoje. Pstryk!
- Chryste panie! - aż mnie cofa. Niewielkie pomieszczenie, niegdyś pełniące rolę składzika na szczotki ścierki, czy porcelanowe miski dla wyżłów jaśniepaństwa, jest szczelnie wypełnione... truchłem.
- Cancer domesticus - tak go nazwałem - dumny autor podchodzi do swego dzieła.
- Najdoskonalsze co, według mnie, mogłaby stworzyć natura. A skoro jej się nie chciało, nie pozostało mi nic innego, jak nieco jej pomóc. Oto, drodzy państwo - zwierz idealny, drapieżnik wersja 2.0.
Gdybym miał scharakteryzować uberbestię jednym słowem, powiedziałbym - ohyda. Koszmar. Nie, zbyt mało dosadne, nie oddające całej szkaradności, obleśności i szpetoty tworu. Mitologiczny Tyfon, zamiast palców mający sto smoczych łbów, od pasa w dół - kłębowisko żmij, a u ramion skrzydła, w porównaniu z owym CZYMŚ wyglądałby jak karłowaty chiuaua w różowym kubraczku.
Tygrysy i baranki, rogacizna kopytna, kozy śruborogie, rozgwiazdy, gadzina wszelaka, zęby, pazury, plątaniny szczęk, łap i ogonów. Wszystko zszyte, sklejone, tworzące jeden, arcypaskudny ,,organizm".
- Czego użyłeś jako spoiny?
- Katgut i super glue. Tak po prostu. Najbanalniejsze rozwiązania okazują się niezwykle trwałe.
- Ileś ty to robił?
- Trochę. Najwięcej babraniny było z tym gościem - tu anatom -amator podchodzi do swej ścierworzeźby i klepie fałd zasuszonej skóry.
- Długopłetwiec oceaniczny, zwany potocznie humbakiem. Ciężki jak sto diabłów.
- Ale skąd wziąłeś tyle egzotycznych zwierząt? I najważniejsze: po co ci to - to? Cel. Wskaż cel.
- A, ma sie swoje sposoby, nie zawsze legalne. Najwięcej Eryk pomógł. Znaczy - jego firma. Szmugielek, he, he. Na same łapówy poszło co najmniej...
- Dobra, mniejsza o to. Chodźmy - dziedzic przerywa trupiarzowi wpół zdania.
- Pomóżcie, do cholery - jeden pcha dwie łapy, drugi - odciąga to. Nic się nie bój, nie są jadowite. Miękkie kolce. Trzecia osoba musi pokręcić tymi ogonami - przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Ja wciskam gały krokodylowi. Teraz uwaga - musimy to zrobić jednocześnie. Absolutnie nie ma mowy o pomyłkach. Zerowy margines błędu: trzy nieudane próby z rzędu i mechanizm blokuje się na piętnaście lat. A nie chcemy tyle czekać, co nie? Zatem jeszcze raz - łapy, krzyż z żeber, nogą - podważasz miednicę.
- Nie - ten ,,grzebyk" z kłów. Znaczy... kolców.
- A tak, racja, sorry. Z nerwów może sie człowiekowi pomieszać. Pamiętajmy - pełna synchronizacja, okej? Skupcie się. Raz! Dwa! I teraaaaz!
Co tu się dzieje? Obserwuję włąśnie jak moi znajomi, by nie rzec górnolotnie: przyjaciele (plus jakiś grubas na doczepkę) uruchamiają mieszaninę zwierzęcych ciał. Wciąż nie znam celu pobytu, obiecano mi złote góry, a tu proszę - góra padliny. Nic, tylko wleźć na szczyt i wygłosić wielką improwizację. Bo cała ta patchworkowa struktura jest improwizowana. Smok z zespolonych na chybił - trafił części składowych, groźny jedynie w umyśle twórcy.
Nagle - jak w filmach o Indianie Jonesie - pseudorzeźba drga, przesuwa się! Niczym statua prekolumbijskiego bożka z cywilizacji Majów, Azteków, czy innych Chichimeków!
Albo hollywoodzkie kino doszczętnie zryło mi banię, albo zaraz ukaże się skarbiec.
No dalej, Toni, pokaż, co ukryłeś pod truchłem - złote sztabki ze swastykami, Brylantową Komnatę zbudowaną dla nienarodzonego nigdy cara, inne cuda - nie widy?
Schody. Nie z marmuru, tyle widać na pierwszy rzut oka. Stairway to hell, wiodące w lodowatą czerń.
Bo prawdziwe czeluści piekielne to na mój gust niekończąca się Antarktyda, pustkowie bez Boga, radości, rozmowy. Bezwładność. To mruknięcie ostatniego z ludzi, któryc chciałby porozmawiać, ale już nie ma z kim.
Bezwartościowość, nicość zasysająca od środka. Najpierw - głos. Nie ma ,,potem". Można ronić słodkie, gorzkie łzy - na nic się nie zdadzą. Infernum nie jest gorące jak jądro Ziemi. To pustynia informacyjna, osamotnienie.
I świadomość, ze każda chwila jest de facto ostatnią. I że nie skończą się nigdy, niegrzeczny pan czort ciągle będzie podrzucać następne - niczym nie różniące się od poprzednich. W tym ich tragizm i groza.
Piekło to wygaszanie, niepraktykowanie. I tęsknota za końcem, któy nadejdzie dopiero wówczas, gdy obserwujace nas, potępieńców, zielone ludziki znudzą sie na tyle, że po raz drugi, głębiej i prawdziwiej odetną zasilanie.
Trzeba mieć nadzieję, że to kiedykolwiek nastąpi, sycić się, karmić - ba - dławić tą wizją!
Zjednoczmy się zatem, bywalcy, goście, stali lokatorzy tej najbielszej z wizji. Złapmy się za ręce, spójrzmy sobie w oczy. Udawajmy, że jest nas mrowie, że nie jesteśmy jedna osobą! Bo to będzie jeszcze gorsze.
Rozmawiajmy ze sobą, kłóćmy się, możemy się nawet pobić. Znajdźmy sens w replikacji, bezustannym pomnażaniu bytów, demonstrowaniu sprzecznych poglądów. Niech wciaż trwaja zamieszki uliczne, dwa tłumy nacierają na siebie z maczetami w rękach!
Pogodzenie się z faktem, że jest się jedną osobą - to dopiero armageddon!
Tak - obejmijmy się - nadciąga okropna wojna. O nic. O podział. Dziecko będzie walczyć z armią zmyślonych przyjaciół. Byleby nie czuć samotności.
Już wychodzą: potwory spod szaf i łóżek, strachy z ciemnic.
Dziecko we mnie płacze ze szczęścia.
VI. Kaplica na peryferiach.
Zapalamy szperacze. Jakoś tak niepewnie, z ociąganiem się. Kaśce i mnie niespieszno do zwiedzania lochów, rubaszny grubasek - też nieźle wydygany.
Pierwszy schodzi, krokiem dostojnym jak podczas procesji czyinnej defilady, szlachcic z bożej łaski. Dalej - Hubert, potem Toni.
Kaśce ze stresu zaczynają trząść się tryby.
No, dobra - zbieramy się, nie będziemy przecież tak stać jak durnie, podczas gdy śmierć / przygoda/ bogactwo jest tuż - tuż. Wóz albo przewóz, w tę, albo wewtę.
Mrok. Teraz wszyscy jesteśmy archeologami, badamy grobowiec pierwszego władcy Polobabilonii, cesarstwa zjedzonego przez myszy.
Cholera - to naprawdę jest krypta! Żarty żartami, ale właśnie znalazłem się w pomieszczeniu pełnym sarkofagów. Pokryte grubą warstwą kurzu, bogato zdobione skrzynie na zwłoki. Srebrne, cynowe, z granitu, bazaltu i pirytów magmowych.
- Począwszy od protoplasty rodu, żyjącego na przełomie XIV i XV wieku Rudolpha von Rufenbrystera aż po zmarłą tuż przed wybuchem wojny, w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku Marię Leopoldę, moją praprababcię - są tu wszyscy. Nawet dzieci z nieprawego łoża, jak choćby bliźniaki stryjecznego praprdziadka Leona. To moja przeszłość. Czas zatrzymany kilka metrów pod ziemią. Najświętsze z miejsc.
- Jakim cudem krasnoarmiejcy je oszczedzili? I szabrownicy po wojnie? Kuźwa, z tego co widzę - żaden nie jest otwarty - podchodze do jednego z sarkofagów.
,,Malwin Ludwich von Rufenbryster"- czytam zawijaste pismo. Daty urodzin i śmierci pochłonęła rdza.
- Nie mów, że będziemy się bawić w hieny cmentarne. Pogięło cię, koleś? Słyszałeś o grzybicy płuc, jakiej można się nabawić otwierając takie grobiszcze? Nawet samo przebywanie tutaj bez maseczek jest niebezpieczne! Poczytaj sobie o profesorze - bodaj - Carterze i jego spotkaniu z Tutenchamonem! - nie wytrzymuję. Olśnienie! Sukinkot chce, byśmy plądrowali groby!
- Aleś ty durny, Flo. Jeszcze się nie domyślasz?
- Czego się, kuźwa, nie domyślam?
- Wytłumacz mu, Eryk.- Toni kręci głową w geście niedowierzania, jakbym palnął właśnie piramidalną durnotę, nie miał pojęcia, ile to jest dwa plus dwa.
- O kompleksie Riese większość ludzi słyszała. Sztolnie niewiadomego przeznaczenia, sieć tajemnych korytarzy, pewnie plany zbudowania przez nazistów, latającego dysku, spodka, podziemnego miasta... - są różne hipotezy.
- Z krojeniem zwłok kosmitów przez pana Mengele - włącznie.
- Bzdury, wszystko bzdury. Ale mniejsza o to. Riese II - najbardziej tajna, najgłebiej zakonspirowana budowla w dziejach. Zaledwie parę osób wiedziało. Prócz więźniów, oczywiście.
- Tych, co kopali?
- No, a jak? Jedynie establishment nazistowski, góra osiem..
- Do rzeczy.
Znów huczy mi w głowie.
- Trzeba wynieść wszystkie sarkofagi.
- Chyba cię pojebało. Albo zaraz gadasz o co chodzi, albo część.
- Pod kryptą rozciąga sie przejście. Jedna szczupłą osoba może sie zmieścić. I to - bokiem. Korytarzyk prowadzi do, że tak powiem, komnaty.
- Co w niej jest i skąd o tym wiesz? W domku gadaliście o jakimś facecie, co robił badania georadarem. Kto to?
- Naprawdę jesteś głupszy, niż ustawa przewiduje. Rufenbrysterowie, konkretnie mój dziadek, byli fundatorami całego przedsięwzięcia. Udostępnili pałacowe podziemia w imię wyższego celu. Chodzi o to, kretynie, by wydostać skarb, dobra rodowe!
Wściekły z powodu inwektywy zbieram się do wyjścia. Na odchodne rzucam parę epitetów pod adresem paniczyka i kumpli, łatwowiernych jak przedszkolaki, którzy łyknęli oczywistą bujdę.
Palanty! Marionetki w łapach sfiksowanego pajaca, któremu się nudziło, więc zmyślił tę komedię i teraz ma ubaw z debili.
I wtedy dzieje sie coś nieprzewidywalnego. Niesamowitego. Nie.... (dopowiedzcie sobie kilka określonek): nagle czuję, że muszę zostać. Tajemnicza siła nakazuje bycie posłusznym.
W jednej chwili zmieniam się w najuleglejszego niewolnika jakiego ziemia nosiła, fanatyka bez reszty oddanego sprawie.
Odnoszę wrażenie, że cały ten trupi loch, w któym miałem nieszczęście sieznaleźć, przyciąga mnie, ze ścian emanuje energia. Magnetyzm. Jestem okruszkiem żelaza, opiłkiem niesionym ku trudnej do określenia idei, drobinką myśli, całkowicie pozbawionym własnej woli okruchem florkopostaci.
Nawet słowo ,,ja" staje się bezbarwne i wyjałowione, niejako odrywam się od ciała i duszy, tracę człowieczeństwo.
Założę się, że gdyby ktoś powiedział do mnie po imieniu - odparłbym, że to nieaktualne, ja już nie śmiem się nazywać, posiadanie personaliów, numeru PESEL, twarzy, osobowości, rodziny, ba - kształt, formy - to dobre dla żywych.
Ja jestem wszystkonarodowe, właśnie ożywione zombie, przybłęda ze świata karaluchów. Na mnie można jedynie zagwizdać, przylecę od razu, na dwóch, sześciu, piętnastu łapach, przytoczę się.
Rób ze mną co chcesz, oderwij nawet głowę by patrzeć jak zdycham z głodu, każ wynieść na grzbiecie setkę sarkofagów, kamienne bloki do zbudowania nowej piramidy Cheopsa,a zrobię to bez mrugnięcia okiem, bez słowa skargi.
Nie ma mnie, kochany panie Eryku, zmieniłem się w pracę. Zamiana masy w energię. Mózgu w kierat, a rąk w łopaty, kielnie, cepy, albo młotki. W co chcesz. Your wish is my command, wasza highness.
Dżin wylał się z butelki po ajerkoniaku, a może rakiji. Nieważne.
Wymów życzenie, a spełnię je w ułamku sekundy. Kuć posadzkę, wcześniej wytargawszy tonym pokruszonego marmuru, pogiętej blachy, zbierać do worów kości przodków najjaśniejszego księcia?
Oczywiście. Zaszczytem jest wszakże służenie wielmożnemu delfinowi, synowi Ozyrysa, który mówisz przez proroków.
Już- dawać kilof, nie, po co, gołymi rękoma rozwalę wszystko w trymiga. Niech sie dzieje wola twoja, jako w niebie, tak i w podziemiach!