22 stycznia 2018
Plemnopedia cz. II.
- Nie. Wstyd przyznać. Dwadzieścia pięć lat - i nigdy.
- To co ty taka ciamajda, nieborak? Trzeba było rwać. Albo przez interneta, albo po dyskotekach chodzić. Wyhaczyć - i w krzaki.
- Ze mnie bardziej Wieniczka Jerofiejew, albo Bukowski. W sensie: pijaczyna. Marnowałem życie. Teraz zamach, trafiłem do mamra... Z początku, jeszcze w liceum, - chciałem, jak każdy normalny. Krew nie woda. Jedno niepowodzenie, drugie, trzecie... W końcu, zniechęcony, machnąłem ręką. Ileż można odbijać się od muru obojętności? Uniosłem się niejako honorem - lepiej być samemu, dumnie, z podniesionym czołem, niż skomleć, łasić się, umizgiwać. Flacha była moją partnerką.
- Głupiś. Życie trzeba brać za bary. Doić ile wlezie. Walczyć do krwi ostatniej kropli z żył! Nikt co na srebrnej tacy nie przyniesie kobity. Czego nie wydrzesz pazurami, nie wyłupisz - nie będziesz miał. Koniec, kropka, idziem.
- Gdzie?
- Zrobić mężczyznę z dziewiczka.
- Coś pan! Z taką starą?
- Śliczna i nie widać po niej wieku. Chodź, rusz się.
Na korytarzu - bajzel i gwar. Po ciasno rozstawionych łóżkach skacze schizol w jaskrawoczerwonej piżamie. Pielęgniarzycze nawet nie próbują go łapać.
- On głupi, on głupi, durny... - powtarza tknięty demencją staruszek. Kiwa się przy tym jak Wańka - wstańka.
- Młodsze dziewczyny są na górnych pokładach tej łajby. Odkąd zamknięto - a będzie dobre pół roku - skończyły się pielgrzymki napalonych więźniów. A i bywało, że sanitariusze łazili. Teraz cisza, spokój, wejście na kartę, na kod dostępu.
- Mówił pan, że wywaliło system.
- No, ale... a, to nie na twoją głowę, synek.
- Nie mam pieniędzy! Zabrali co do gronia, pałkarze.
- To jak ty chciałeś - za darmochę? Jak w dowcipie - na kredyt?
- Ja chciałem? - obruszam się.
- Przywieźli gołodupca i wiecznie mu wszystko pożyczaj - Mark wciska mi do ręki banknot.
- Oddasz przy najbliższej okazji.
Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę! Gość postawił sobie za cel uwolnienie mnie od ciężaru prawictwa! Tego jeszcze nie grali! Komedia! Uszczypnijcie mnie, ludzie, bo się obudzę!
Winda zatrzymuje się na milionsetnym piętrze. Woń perfum, aż w nosy kłuje. Gruzin też się krzywi. Duszny, ciężki i tłusty zapach. Pfuj!
Pukamy.
- Madłazel... Pani Carmen...
- Chodźcie - odpowiada chrapliwy głos.
- Pokój - jakże różniący się od mojej zatęchłej nory! Burleskowy buduar, postkolonialny, renesansowy barok. Wszystkie style przepuszczone przez mikser. Czego tu nie ma!
Ściany - co do centymetra wypełnione obrazami. Portrety garbatych królewien, dożów, błaznów bez ani jednego zęba, surrealizmy w stylu Beksińskiego, jakieś, kurcze, pierzaste koty...
Przepych - to mało powiedziane. W Pałacu Królewskim tak nie ma. Bogactwo jakby sam Bóg miał zleźć z krzyża i tam zamieszkać. Te meble, dywany, złocenia!
Przed szczerokryształowym lustrem, na krzesło - tronie siedzi Małpiszon. Serio - pociągła, goryla twarz maleńkie oczka i wysunięta szczęka. Lady Pawian.
Zmarcha na zmarszczce. Siedemdziesiąt? Babie zaraz stuknie dziewiąty krzyżyk!
- Słucham? - skrzeczy damula pudrując zapadnięte poliki. Zrobiła kuriozalnie przesadzony, wręcz klaunowski makijaż.
- PR28K.
- Z ,,osiemnastką"?
- Nie, on jeszcze jest ,,piątka".
- Niemożliwe - facetka odwraca ku mnie małpie oblicze.
- Taki duży chłop, a jeszcze ,,piątka"? Gdzie żeś ty się uchował? Dziewczyn w okolicy nie było? A może on chory? Może przywlókł tu 85- 42 LN?
- Nie... jestem zdrowy. Słowo. Tak jakoś wyszło...
- To ja was zostawiam. Miłej zabawy, mały. Powiesz potem, jak było.
- Coś pan...
- A całowałeś się choć kiedy? - docieka lampucera.
- Raz. Buziak właściwie, bez języka. Języczka... - plączę się. Oczywiście, ze się nie całowałem. Alkonautyka zżarła mi wczesną młodość. Kiedy było szukać partnerki - jak wiecznie byłem na bani? Która zechce moczymordę?
- Pokażę ci, jak się całuje.
Ja nie mogę - baba ma na sobie osiemnastowieczny (chyba) strój balowy! I gorset! Moda z czasów Ludwika Któregośtam!
Odruchowo zamykam oczy. Zbliża się Szkieletozaurus w perłach. Żywa mumia Neandertalki.
Mmm... To nawet przyjemne. Kobiecina nie ma - co podejrzewałem - trącącego śmiercią, skwaśniałego oddechu. Operuje ozorem bardzo sprawnie. Lata praktyki.
Nagle stanęli mi przed oczami wszyscy mężczyźni, z jakimi była. Hordy, tabuny, watahy napalonych samców., Brzuchacze, wąsacze, spoceni, cuchnący piwskiem żonkosie, księża, katecheci, kryminaliści. Palisady śmierdzących paluchów, członków, hektolitry śliny, nasienia. Jeden złazi, drugi włazi.
Paradoksalnie... podnieca mnie to. Zderzenie sprzeczności: prawiczek czysty jakoby lilija i kobieta upadła, którą przeorało pół, albo i całe miasto.
Ja - bez doświadczenia, ona - zużyta, wrak, szrot. Przeciwieństwa się w jakiś sposób dopełniają. Ani trochę nie przeszkadza mi, że facetka ma milionowy przebieg. Wręcz kręci mnie to. Oto zawitałem na nieznany ląd, terra incognita. Kraina zepsucia, rozpusty, piekło. Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy wchodzicie do miasteczka cieni. Którzy obejmujecie truchła.
- Dziękuję... - wyszeptałem drżącym głosem. Starucha tymczasem, kościstą dłonią zaczęła majstrować przy rozporku.
- Oj, wie pani? - zauważam, że schyla głowę.
- No dobra...
Nagle, możecie się śmiać, wiem, że będziecie, mnie samego to zdumiewa, zaskakuje, ale i bawi; nagle poczułem, że... kocham tę babinę. Kobietę - pożółkłe zdjęcie, panią z popiołu, w sepii, pokruszony opłatek.
Zrozumiałem, że darzę miłością żywą, a gorejącą, nie chcę i nie potrafię żyć dłużej bez tej starej...
- Ma pani kogoś?
- spytałem walcząc z oporną materia gorsetu, gipiury, tiurniury, koloratury, czy jak tam się owo drewniano - sznurowane ustrojstwo zwie.
- Co? Kogo mam mieć?
- Mężczyznę. Męża, kochanka, narzeczonego? Własnego faceta, który akceptowałby pani styl życia.
- Oj, dziecko. Klientów mam. Chłopów pod dostatkiem. Zaraz przyjdzie dwóch.
- Nie chciałaby pani tak na poważnie? Wiem, dzieli nas parę lat różnicy. Nic to. Nie powiem słowa, zaakceptuję pani zawód. Tylko niech pani mnie nie odtrąca. Będziemy na dobre i na złe, dopóki śmierć, personel, pielęgniarze nas nie rozłączą, nie zamkną w przeciwnych skrzydłach molocha... - bredziłem całując wyschnięte piersi Carmen.
A ona - w śmiech. Rechocze jak głupia, głosem czarownicy.
- Co ty chcesz, dziecko? Mogłabym być twoją babką.
- Mam to gdzieś. Nie chodzi mi tylko o to, by wpadać bez płacenia. Oddaję pani całego siebie... Totus tuus, za darmo - młody, zdrowy mężczyzna - gratis, nie chcę niczego w zamian. Będzie pani mogła przyjmować ilu zechce, i ze stu nawet, dziennie. Proszę tylko o jedno - o bycie ze mną. Luźny związek, bez zobowiązań. Coś nie zagra - rozstajemy się, każde idzie w swoja stronę.
- I po co ja tobie? Czego się to pakujesz? Oj, głupolu ty...
- Sam nie wiem. Bo nigdy nigdy nikogo nie miałem i chyba nie będę mieć. Bo pani pierwsza... Wreszcie - bo nie mam instynktu ojcowskiego i tatusiek ze mnie byłby jak z koziej... A z panią to nie grozi. Przepraszam.
- młode to - to, kiełbie we łbie. Dorośnij, przeżyj drugie tyle lat. Co ty, niebożę, wiesz o życiu?
- Oj, proszę. Co pani szkodzi? Będzie miło.
- Dobrze. Pod jednym warunkiem. Siedź, zostań. Patrz. Jak obejrzysz - zgodzę się.
- Co obejrzeć? Film? - Wyskakuję jak fili z konopi.
- He, he. Będzie film, kino. Zaraz seans, zaraz.
Nie wiem, czy inni tyle gadają podczas seksu. Może w tym momencie popełniam straszne faux pas, ośmieszam się w oczach zawodowej prostytuty, która robiła w tej branży, gdy moich rodziców nie było jeszcze na świecie. Może wszelkie dyskusje podczas tego... mało ważne. Jest jak jest. Czyli cudownie. To poemat napisany różowym długopisem na perfumowanej karteczce w kształcie serduśka. Słodziutki jak beczka karmelu.
Pukanie. Coraz bardziej natarczywe. Nie teraz, do jasnej ciasnej! Nie w takiej chwili!
- Kto?
- Swoi.
- Wejdźcie, chłopcy. Już kończę.
Do pokoju, a raczej do komnaty, władowuje się dwóch niemłodych jegomości. Jeden szczerbaty i czerwony od wódy, drugi - niewiele lepszy.
Ja, goły jak święty turecki, pospiesznie zakrywam klejnoty.
- Siadaj w kącie, mały - Carmen wskazuje bogato zdobione krzesło.
- I patrz uważnie. Nie próbuj odwracać wzroku.
Więc gapię się. Ona, dwóch buraczanych kolesi. Pornos odgrywany na żywo przez aktorów z niedopalonego teatru. Koneserzy brzozowych wódencji, sinych win, smarowideł na porost włosów i ona - Siwa Madonna, obraz na porwanym płótnie.
Niedobrze mi. Brzuchacze się rozbierają. Okropność to mało powiedziane. Na oczy pada mi wrzątek, lawa z samego serca Hadesu.
Gerontofilska szmira. Myśleć o czymś innym! Marszja mi odpisała, serio! Taaak, muszę wyobrazić sobie, wyciągnąć z pamięci każdą literkę jej odpowiedzi.
To przed oczami to parada klaunów, cyrk za darmo. Tego przecież nie ma. Siedzę przed komputerem i klawiaturuję z najsłynniejszą pop piosenkarką. Chwilę później bawię się kabelkami. Powstaje kolejna bomba. Największa z dotychczas skonstruowanych. Znów zginą niewinne ciemniaki, motłoch rozbiegnie się z wrzaskiem.
Kończcie, ludzie, ten gruppen...
Butelki. Piję. Właśnie zdałem maturę. Czytam Zwrotnik Raka. Głosuję w wyborach. Jak zawsze - na lewice. Życie przesuwa się przed oczami, latają klatki. Drżenie. Znów Alf, z nosem jak penis. Pierwsze odcinki Mody na sukces. Babcia oglądająca Doktor Quinn. Smerfy, potem Wiadomości. Kogoś zamordowano, najprawdopodobniej przez pomyłkę. Wróciłem ze szkoły, mama mówi, że w Ameryce pali się jakiś wieżowiec.
- Na pewno będą ogromne straty, w ludziach też.
Teraz wracam autobusem z liceum. Z głośniczków starego autosana H-9 dowiaduję się, że zabili Milewicza. I znów jestem dwunastolatkiem, zaczynają mi się podobać dziewczyny. W najczarniejszych snach nie przypuszczam, że najbliższy kontakt z ciałem kobiety będę mieć za wiele, wiele długich i samotnych lat.
Kontrolka. Zegar chodzi wstecz. Staruszka i jej partnerzy - bledną. Nie widzę, co się dzieje. Oderwanie od rzeczywistości. Podróżuję po Europie. Świeżo skolonizowane kraje, wydłubane w drewnie.
Przaśna ta moja kraina, stachurowy Bóg Pastewny połyskuje z góry. Obraca nas, marionetki, dookoła. Krugom i krugom - ruletka, karuzela z nieżywymi madonnami.
Lecę w przestworzach. Obrazy - w tyle. Cały jestem z chmur. Zapomniałem, jak się myśli.
Puf! - strzela korek od szampana. Carmen, drżącą ręką, nalewa trunek. Koniec baraszkowania.
- Mi też nalej - dźwigam się z krzesła. Menele coś bredzą. Nie słucham. Duszno i mdli od perfum. Albo popije, albo skończy się pawikiem.
Wychylam musujący płyn. Bąbelki wychodzą nosem.
Laj, laj, laj, laj - malowidła przed oczami ciągle tańcują. Haust lepkiego powietrza. Gorycz w ustach.
Nie spostrzegłem, kiedy menele się zmyli. Otwieram nową książkę. Opowiadanie z mchu i paproci. Znów jestem w pokoju tylko z Carmen. Ta - przytula się. Próbuje pocałować.
- Zostaw. Opłucz chociaż... Przed chwilą ssałaś...
- Brzydzisz się? - rechocze staruszka.
- To nie tak. Zwyczajnie się umyj. Masz ciągle tych facetów. Na skórze, w zapachu. Czuję poprzednich klientów.
- Brzydzisz się?
- Nie. Ale litości - to trochę za dużo jak na mój gust. Jak na mój żołądek. No dobra, dobra, pocałuję - kapituluję wreszcie.
- To jak - chcesz być ze mną?
- Jeszcze nie przeszły te durnoty
- Nic nie przeszło. Wpadnę jutro - pojutrze. Przemyśl sprawę. Młody, nieużywany. Funkiel nówka, tylko dla ciebie. Do użytku zewnętrznego. Stosować doustnie. Pić małymi łykami. Słodki, mały Floruś.
- Ładne imię.
- Z bierzmowania. Na pierwsze mam Rafał, ale nie używam.
- Dlaczego?
- Burackie. A Flor - rewelka, imię godne artysty. Florian z Asyżu, malujący freski w Kaplicy Sykstyńskiej. Człowiek renesansu, co i machinę latającą skonstruuje i na ziołolecznictwie się wyznaje.
- Coś ty, może być Rafał.
- A pani... a ty naprawdę jesteś Carmen. Czy to pseudonim artystyczny?
- Jestem - nie jestem. Czy to ważne??
- Więc pewnie w dowodzie masz Bożena czy inna Dobrochna.
- Co cię obchodzi?
- Przepraszam. Nie gniewaj się - całuję kościstą dłoń jędzy. Ukochanej dziewczyny.
- Idź już. Jestem zmęczona.
- Mogę wpaść jutro?
- Jak chcesz.
III. Królewna zaklęta w świnię
- Jak było? - angielski Gruzin pyta ciekawsko.
- Nieźle. Pogadaliśmy, pękła butelczyna winka musującego. Całkiem miła staruszka.
- Nie truj. Pierwszy raz - jaki?
- Wstydziłem się, ostatnio rozbierałem się przed łapiduchami na komisji wojskowej. Zwyczajnie wolałem odpuścić. Krępacja, nie do przełamania.
- Zdurniałeś? Poważnie mówisz? Z NIĄ nie mogłeś?
- Jakoś tak...
- No kretyn.
Zgrzyyyyt... Zgrzyyyyt...
- Obiad wiozą.
- Chyba kolację. Już po zmroku.
- Na telewizorze byłem, na siódmym piętrze - rozczulająco kaleczy polszczyznę mój współtowarzysz.
- Mają wyłanaczać Międzynarodową Stację Kosmiczną. Znów zagazowało astronautów.
- Boże, masakra.
- Czujki zawiodły.
Siooorb! Aż mnie dreszcz przeszywa. Co za brak kultury. Gdzieś ty się, człowieku, wychowa?
- Kim pan jest z zawodu?
- Filozofem. To tu, to tam się pracowało. Hydraulikiem się bywa. Czasem na bazarze sprzedaję, tajwańskie pierdółki, mydło i powidło, zegarki, wazoniki, wiklinowe kosze.
- Cześć.
Odwracamy się. W drzwiach stoi długowłosa, śliczna laska.
- Florek , poznaj - Wioletka.
- Cze - odmrukuję.
- Wioletka da gamba.
- Co?
- Nico. Tak sobie gadam, bawię się słowami. Chyba powinienem zostać poetą.
- Tato! To on! Bomber! Żesz ty skur...
Dostaję na odlew w twarz. Solidny plaskacz.
- Bydlaku! Gnoju! Tylku niewinnych ludzi!
- Zostaw!
Zrywam się jak oparzony. Przecież jej nie oddam. Kobiet się nie bije, nawet kwiatkiem.
Na korytarzu - ciągła galopka. Pielęgniarze bawią się w ganianego z ciężkim świrem. Gościu biegnie ile sił z wielką, chyba śniegowa gaśnicą. Jaja jak moherowe berety.
- Bramy otwarto! - krzyczy pocieszny szajbusio.
A- właśnie! Może by spróbować uciec? Cichaczem, kulturalniutko, po angielsku - dajemy nogę i tyle nas widziano. Co ten rachityczny portierzyna zrobi?
Szybko - do windy!
Aua! Cios, jaki dostaję w potylice powaliłby słonia. Kątem oka dostrzegam strażnika. W mundurze, z pałą. Z nienawiścią w gałach.
Już - już chcę krzyczeć, że zaszła pomyłka, że to nie ja zachachmęciłem gaśni...
Odcięcie świadomości. Znów dryfuję, tym razem przez Morze Pamięci. Cześć, mamo. Co u ciebie? Dawno nie rozmawialiśmy. Ile to już lat?
- Siedem, Flrociu.
- Jak ci tam?
- Słońce, woda, wieczne lato. Niczego nie brak. Nie boli. Postarzałeś się.
- Nikt nie młodnieje. W dodatku skurczysyny mnie oszpeciły. Wiesz - chyba nie wyjdę żywy z WSZYSTu. Tak czuję. Wszędzie lęgnie się śmierć, jej zapowiedź. W spartańskiej sali, ciężkich perfumach babiszona... Odbiciem ... demona. Coś szepcze deliriady, poematy grafomańskie i gorączkowe. Tu wszystko śpiewa przeklęty tren, pieśń pogrzebową. Mamo - zatłuką mnie, bydlaki. I to w majestacie prawa. Przeczucie graniczące z pewnością.
- Nie szalej - matka uśmiecha się.
- Zginiesz za trzy i pół roku. Szmat czasu. Nie zdążysz być poetą, założyć rodziny. Wystarczająco długo, by posmakować życia, pić, nurzać się w bagnie. Wpadłeś w nałóg i cieszysz się. Urodziłam durnia.
- Przestań. W jaki sposób...?
- Domyśl się.
- Jeju, mamo - nie będę się bawił w zgaduj - zgadulę. Wypadek?
- Tak.
- Samochodem?
- Powiedzmy.
- A - więc wpadnę pod samochód.
- Bingo. Konkretnie - pod citroena jumpera, rocznik 2001. Prowadzić go będzie Michał Tomaszewski, dwudziestoczteroletni pracownik DHL.
- Od razu, na śmierć?
- Nie ma tak lekko. Dwa dni poumierasz na intensywnej terapii. Ale nie przejmuj się, będziesz nieprzytomny.
- Pociecha. Super, po prostu rewelka.
- Nie słuchaj, to łże - proroctwo. Antyprzepowiednia. Nic z tego, co usłyszałeś się nie sprawdzi. Zabiją cię, synoczku, prędzej, niż myślisz - z kąta odzywa się dziadek. Nieco bledszy, niż za życia.
- Chrzanić was, trupy. Obsypani mąką, jak młynarze. Was nie ma, nie- ma. Cześć, czołem, kluski z rosołem. Znacie to? Z Ciuchci. Pamiętam z dzieciństwa. Was też, ale coraz mniej wyraźnie. Zacieracie się. Możecie gadać ile wlezie. To mąka. Słowa rozsypne, na wagę. Ale z tego chleba nie będzie. Powstanie jedynie zakalec. Nazwiesz go delira, haluny, albo nadasz mu żeńskie imię. Ale to pyłek. Z brzydkiej rośliny. Przez niego mam kamień w gardle. Widzicie? Tunel. Idę w stronę światła. Pa. W tę ciemność, w tę ciemność...
- I nie wracaj, kretynie! - dolatuje krzyk matki. Tej fałszywej, udawanej.
- Sztampa i banał. Nawet majaki panu nie wychodzą - siedzący przed monitorem blondyn w kitlu kręci z politowaniem głową.
- Jest pan ze wszech miar chudeuszem, miernotą, intelektualnym dnem. Nic nie wykrzeszemy, ani ze wspomnień, ni z fantazji. Nawet erotyka u pana - skarlała i dziwaczna, dotknięta atrofią, dystrofią. Spaczony popęd, jak u zboczka. To wszystko. Ubieraj się, człowieku - i jazda na salę. Żebym cię tu więcej nie widział, bo zawołam ochronę!
Eh, co zrobić - łachy pod pachy - i wyjazd z gabinetu. Na korytarzu napotykam Madmłazel Karmen. Kroczy, dumna jak paw, z brzuchem pod sam nos.
- Będą trojaczki. Albo i pięcioro. Mam już wybrane imiona - Adam i Ewa, jak pierwsi rodzice. Potem: Cyryl, Metody, Jan, Paweł i Karol. Córkom: Weronika, Maria, Magdalena, Kinga. Same religijne. I Sara. Jak żona patriarchy Abrahama. Też urodziła w późnym wieku. Dar od Pana nad Panami.
Macham ręką na brednie staruchy. Kłócić się z taką - bezcelowe. Tak, tak, masz rację, urodzisz całą armię nowych świętych. Niebieskie zastępy cherubinów, serafinów, trony i archanioły.Macham ręką na brednie staruchy. Kłócić się z taką - bezcelowe. Tak, tak, masz rację, urodzisz całą armię nowych świętych. Niebieskie zastępy cherubinów, serafinów, trony i archanioły.
Ktokolwiek przyjdzie na świat - będzie potomkiem centaura, hybrydą mnie, staruchy, jeżdżących za bramą aut, samolotów nad głowami. Śmietnik się urodzi.
Tak - śmietnik.