29 stycznia 2018
Figury nieprzestrzenne cz. II/ II -OST.
V
Zaorać miejsce, gdzie było skupisko! i Zgasić każdego artystę, który ośmielił się iskrzyć bez pozwolenia władz państwowych i kościelnych! To grozi zaprószeniem ognia!
VI
Skurwyświń na odchodne przeciął krępujące mnie więzy. Tyle dobrego, że nie zostawiło na pewną śmierć, bydlę.
No, trzeba zebrać się w sobie, nie przymarzać do resztek posadzki.
E - ep! - próbuje dźwignąć skatowane sadło. Nie jestem otyły, rzekłbym nawet - stosunkowo szczuły, lecz w tej chwili ważę tyle, co Costa Concordia, humbak po kolizji z górą lodową.
Kaszlę od spalin i benzyny, której się mimowolnie nassałem, naciuckałem ze szmaty.
Grube ścierwo pojechało w swym rumaku, zatem - można wstać.
Ratuj się, kuźwa, Flor, bo cię ciemność zeżre; zbliża się, z tego co widzę zapuchniętymi oczami, wieczór. Jeśli nie znajdę drogi...
No taj - leń patentowany, nawet nie chciało mu się wywieźć zakładnika na odludzie. Wychodzę z hali wprost na uliczkę. Zadupie co prawda, ale nie leśne ostępy.
Idę krokiem świeżo ożywionej maszkary, półnagi, w porwanych spodniach i jednym bucie. toczę się jak machina oblężnicza pod mury Jerycha. W głowie ryczą trąby, wuwuzele.
Samochód! Czerwony Laurin & Clement stoi pod drzewem paręnaście metrów dalej. Jezu - ktoś siedzi za kierownicą. Młody, więc to nie świń...
Kuśtykam najszybciej jak potrafię. Doczłapuję po kwadransie. W szybie - panda wielka, zombie z potężnymi limami i krwawym rozcięciem biegnącym wzdłuż twarzy.
Przeraziłbym się takiego nieumarłego brand menagera, co to wylazł z grobu na tyłach swej firmy, zdechłego z głodu i przepracowania żałosnego ciułacza.
Wsiadam. Zza kierownicy favoritki odwraca się siwawy faciu. Nobliwy, w inteligenckich okularach. Z daleka wyglądał młodziej.
- Dzień dobry. Jezu - do najbliższego szpitala proszę. Byle szybko. Chyba umieram.
- Spierdalaj - odzywa się chamulec o wyglądzie dżentelmena z dwudziestolecia międzywojennego.
- C... co?
- Wypierdalaj mnie, menelu, z wozu. to nie taksówka.
- Człowieku- nie widzisz, że zostałem pobity? Porwano mnie!
- Ta, jeszcze co. Won z samochodu. Proszę wyjść w tej chwili. Tapicerkie zachlapiesz - Pan "Raczyński" "Czyński" czy inny "ordynans Michorowskim " okazuje się być wulgarnym prostakiem. Buraczyskiem bez serca!
- Ale mnie napadnięto...
- Żesz ty kurwa... - gburzysko sięga do schowka.
- Ostatni raz mówię: wyjdź z wozu, ochlaptusie.
- Niech mi pan powie, dobry człowieku, gdzie jaj jestem. Chociaż to.
Niedobry człowiek, niewiele różniący się do bydlaka, który sprawił mi manto, psyka gazem. Podrażnione, zapuchnięte, pełne krwi oczy zachodzą mgłą. Rozpylony kwas, żrący dym odbiera oddech. Ługiem chyba polał, skurwiel!
Jęcząc nieartykułowane przekleństwa, wymacuję klamkę. Znów przychodzi pełznąć rakiem, jak istota nieludzka.
Poparzone gały zmieniają się w dwa węgielki. Teraz to ja jestem zjaranym artystą.
Prostak - społecznik, aż trudno w to uwierzyć, ale... dzwoni po straż miejską. Siedzę i pluję na dłoń, przemywam śliną oczy, a ten sukinsyn wzywa pały! I to jak argumentuje: że bezdomny, pijany agresor, kloszard z piekła rodem napadł go, gdy grzecznie czekał na małżonkę.
Psiarnia, w takich wypadkach niezawodna i szybka, zjawia się po około kwadransie. Do zajmowania się bzdurami są pierwsi, lecą na sygnale na wieść o babach sprzedających pietruszkę bez zezwolenia, pijaczkach, którzy kwitną na ławkach z butelczynami wiśnióweczki, piesków, co zanieczyściły trawnik.
Dwoje śmiesznych absolwentów Akademii Milicyjnej wysiada z kii.
- Dzień dobry, dzień dobry. Co się stanęło?
- No napadł mnie, żul zwyrodniały, przyszedł skacowany po całonocnych libacjach i bójkach, chciał gołymi rękami udusić. Takich, panie, to na karmę świniom przerabiać, człowiek - szczur, poniewierający się między kubłami grat samobieżny, plama na wizerunku naszego pięknego miasta, nikt po prostu. Czekałem na ślubną, bo do dentystki poszła, a ten mnie się do samochodu władowuje - w ten, przyznacie - kuriozalny sposób relacjonuje zdarzanie elegancki cebulak.
- Dokumenty! - ryczy strażnik miejski.
- Nie mam.
Usiłuję się tłumaczyć, że to ja jestem ofiarą, w dodatku dwóch tępych bandziorów, świniaka i skodziarza, jeden gorszy od drugiego, ale kto by tam słuchał zmaltretowanego żebraka - włamywacza.
W międzyczasie zjawia się żoneczka prymitywa, podnosi lament. Fakt, zabrudziłem siedzenie faworyty. Krwią, ale do cholery ciężkiej...
W radiowozie rozkminiam stan ludzkości, upadek ducha. Bezinteresowna pomoc, życzliwość - to pojęcia z lamusa, jak Unitra, czy sanacja. Kiedyś można było liczyć na miłosiernego Samarytanina, teraz dwunastolatek wbije ci nóż w brzuch jak krzywo spojrzysz, albo nie dasz pojary. Raz tak miałem, na przystanku (wranglerrari było w remoncie) przychrzaniło się dwóch wyrostków, że jak jaram ganję, to może nie będę fiucidło złamane i dam bucha. Od słowa do słowa i prawie chcieli mnie bić. Mniejsza o to.
Dmucham - 0,0 - jestem trzeźwy jak świnia w masce człowieka. Izba zatem nie grozi. Czereśniak z Laurin & Clement wspaniałomyślnie ogłasza, że nie wniesie skargi pod warunkiem, że w tej chwili pójdę w cholerę jasną i nie będzie musiał dłużej oglądać mojej pokrojonej facjaty.
Mam wszystkiego dość, więc - nie chcąc tułać się po komendach, peregrynować po celach i komisariatach - zgadzam się.
Pięknie - jestem na Grzybowie. Drugi koniec miasta, nic dziwnego, że nie poznałem okolicy.
Pały odjeżdżają, favoriciarz też. Żaden nie chciał podwieźć, ani pies za kierownicą, ani chamidło. Społeczeństwo sępów. " We married to the vultures, pap, pap, pararara ye, ye". Była taka piosenka.
Kołują nad skupiskiem. Nie pożywcie się, ścierwojady. Tam już tylko wiatr, krople mgły. Podskórne życie nie istnieje. Człowiek z pary wodnej, na imię mu było chyba Florian, padł z głodu, gdy tylko strawił szmatę.
VII
W domu zjawiam się późnym wieczorem. Czacha dymi, ale żyję, Jezu, wszystko za choćby szklankę wody.
Nie myślałem o zgłoszeniu się na ostry dyżur, na policję. Jeść, pić, umyć się! Potem pomyślę o obdukcjach i składaniu zeznań.
Pukam. Klucze, oczywiście, razem z komórką i portfelem zabrał wieprzek. Trzeba będzie zmienić zamki. Choć, jeśli bydlak podał mi w klubie jakieś świństwo (sic!), tabletkę gwałtu - pewnie jest zdolny do wszystkiego.
Ale zaraz... na skrobankowym przyjęciu nie było żadnego grubasa w wieku mocno średnim. Zatem to bandyta wynajęty przez kogoś znajomego!
Kurde, śmiertelnych wrogów to może mieć mafioso, oszust, ale nie ja! Do licha, o co chodzi człowiekowi, który racicami wieprza spuścił mi wpierdziel? Paulina twierdziła, że jestem miły, Dorota też.. A tu taka maniana - cyngiel w masce i ofiara. Gangsterka prowincjonalna.
Dzwonek zepsuty. Walę w drzwi. To nic, że ręka zdarta do surowego mięsa.
Kroki.
- Jak ty, kurwa, wyglądasz? - wita mnie od progu narzeczona. A raczej nierzeczona.
Chwilę potem słyszę litanię wyzwisk, ze co ja sobie wyobrażam, najpierw ćpam publicznie jakieś odbierające rozum paskudztwo, ośmieszam się, potem wychodzę po angielsku na parę godzin, podczas których Bóg wie co robię, biję się, szlajam z najtańszymi dziwkami, i to kiedy - gdy ona opłakuje ciocię Lucynę. W przededniu ślubu zdradziłem, to pewne, olbrzymią liczbę razy, ruję i porubstwo, harce z wywłokami w kanale ciepłowniczym...
- Kochanie... - zaczynam nieśmiało.
- Ci zaraz dam kochanie! Jak będziesz wyglądał z taką mordą? Myślisz, że zapudrujesz?
- Przepraszam... - kapituluję. Wszystko, byle się położyć. W głowie skaczą chochliki, diablątka, skrzaty z widłami.
- Tatę rozbolał kręgosłup. Wiesz, leczy się u znachora, zamiast pójść do specjalisty. I nie wrócił do Hempalina.
- Tylko gdzie...?
- Poznajcie się - tato - to jest Florian.
Z kuchni, marynarskim krokiem wychodzi rozkołysany Humpty Dumpty. Zwalista góra sadła, wąsate jajo.
Patrzy na mnie spode łba. Wtedy przychodzi mnie dreszcz. Szpikulec przebija półFlora. W jednej chwili staję się kostką lodu.
To przecież on! Skurwiel od Fiata! Nie ma oczywiście maski, ale poznaję - chód, charakterystyczne sapanie, posturę! Może nie znam się na ludziach, parę razy dałem się strzelić na kasę, ale przecież w sytuacji ekstremalnej umysł działa na pełnych obrotach, widzi się wyraźniej. Pamięć rejestruje najdrobniejsze szczegóły takie jak łapy, tak! Łapy! Graba, jaką wyciąga na powitanie pan Stasiek, to ta sama ręka, którą jeszcze kilka godzin temu mnie okładał. Nogi: pantofle, nie glany. Przebrał się, chujec.
Boże - co tu się dzieje? Przyszły teść wywiózł niedoszłego... Zdezorientowany siadam na krześle. W jaką manianę się wpieprzyłem? Czemu, za jakie grzechy?
Łzy napływają do oczu. Ciekną po zmaltretowanej twarzy.
- Poszedłem z jakimś Kubą i melanż mnie poniósł. Nie zdradziłem cię, Jezu, Szemrane towarzystwo - i mam za swoje. Dostałem w mordę. Jeszcze obrobili.
- Ilu ich było?
- Trzech - czterech. Poszliśmy na melinę i jedna, druga godzina... Pierwszy raz brałem herdewin. Wiesz - organizm nieprzyzwyczajony do towaru - i przedawkowałem. Świat jak na celuloidowej szmirze z początków kinematografii - urwany. Projektor zardzewiał i nic nie widziałem. Seans w opuszczonym kinie. Jeszcze mnie trzyma, sorry.
Przyszły teściu, oprawca, dołącza do umoralniania. Wygłasza okrągłe zdanka, tyrady o poszanowaniu siebie i wartości. On!
Marzena znów opieprza: "Jeść? Niech ci twój Kuba da. I umyj się, bo wyglądasz jak świnia!"
Słysząc ostatnie słowo znów czuję się nieswojo. Ona coś wie! Zmowa? Sadyści? Sekta satanistów, jak w Dziecku Rosemary? Tatusiek i córa - czciciele diabła?
Całe szczęście, ze roztrajkotała się, harpia, nim na osobności opowiedziałem, co się naprawdę stało. Skoro nie dała dojść do głosu... to będę udawał, że mam amnezję. Szok! Tak ze stresu - odebrało mi pamięć.
Tekst - zwierzę, pasożyt opuścił ciało żywiciela.
VIII
Sadzam przyszłego teścia za stołem. Zgrywa, opas, bardziej obolałego ode mnie. Wypytuję o co tylko się da.
Stanisław Kohen, wdowiec, lat 53, urodzony ósmego sierpnia z matki Celiny i ojca Henryka, zamieszkały w Hempalinie przy ulicy Klonowej 46, troje dzieci - Marzena, Eryk (mieszka na stałe we Włoszech) i Kamila (wyemigrowała do Belgii). Zawód wyuczony: ślusarz. Wykonywany: jak wyżej.
No, to parę rzeczy ustaliliśmy. O ile grubas mówił prawdę. Wzdrygam się na myśl o umyciu mordy. Siedzę taki pobity, cały w zakrzepłej krwi. Boję się pić cokolwiek. Herbata, kawa mogą być zatrute.
- Fajny wóz widziałem na Kalwarskiej. Duży fiat, jeszcze z chromowanym grillem, na żółtych blachach. Zabytek... - zmieniam radykalnie temat.
- To były auta, im starsze, tym lepsze. Pierwsze wypusty na włoskich częściach, stoją wiesz pan po ile?
- Mój... kręgosłup...
Dialog jakby pisany przez dwuletnie dziecko, ale uwierzcie - naprawdę tak gadaliśmy.
- Osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych za fiata kolor yellow bahama, rocznik osiem - dwa. Te z lat siedemdziesiatych chodzą po sto - dwieście tysi.
- Pieprzysz. Kto tyle da?
- Naprawdę, zobacz w necie. Durna lampa naftowa kosztuje krocie. Byle pudełko fajek z PRL. A tamten - mówię ci - pięknie odrestaurowany wóz. Sąsiad ma podobnego.
- Dżip też się kwalifikuje na zabytek.
- E zbyt nowy. Wiesz, że dziesięć lat, jak nie lepiej, nie widziałem na ulicy „kanta”? Wymarły nie wiadomo kiedy, prosto do huty czwórkami jechały, fiatony z Żerańplatte.
Niby śmichy, chichy, a sprawa robi się coraz poważniejsza. Wojna psychologiczna. Uważnie obserwuję mimikę grubasa. Zdradzi się czymę, przerwie teatrzyk, czy będzie ciągnął błazenadę?
Suspens, śledztwo, Herkules Płaro na tropie złoczyńcy. Wiem, ze mogę stracić życie, tłuścioch z córką są - jak widać - zdolni do wszystkiego. Gierka, bez reguł, śmiertelnie niebezpieczna komedia pomyłek trwa w najlepsze.
- A pan, przepraszam, czym jeździ?
- Nie mam prawka.
- Proszę wybaczyć, że zapytam, może nietaktownie, ale dlaczego? Za komuny było o wiele łatwiej zrobić, niż teraz.
- Toż miałem, ponad ćwierć wieku. Niedawno odebrali.
- Domyślam się, za co. Tak bywa z alkoholem. O, proszę popatrzeć jaką mam szramę. Na całą długość twarzy. A ślub tuż - tuż. I co, kuźwa, najlepszego narobiłem? Jak się jutro ludziom w firmie pokażę? Co powiem - zachlałem jak szczeniak, który podwędził starym wino z barku? Wyglądam przecież strasznie. Będą dociekania, uśmieszki, podśmiechujki. Nic, tylko pójść w masce. Najlepiej świni, bo zachlałem niczym świnia. Maska hańby, jak w dawnych czasach.
Uuu - ostro pojechałem. Marzena patrzy z ukosa. Za mocno skakałem z tematu na temat, wyszło nienaturalnie.
Ruletka wiruje, kulka podskakuje pomiędzy zgruchotanymi żebrami. Czy numer jaki wypadnie to liczba bestii, mityczne sześćset sześćdziesiąt lat życia, na które zostanę skazany?
Tak, wiem, bredzę. Vis a vis mnie siedzi knur bez maski. Trudno o powagę. Jeszcze trudniej zachować spokój ducha.
Ciężka atmosfera, nie pokój miesza się z groteską. Przecież to jakiś cyrk. Tragifarsa. Znów mam ochotę ślozować, wybuchnąć płaczem. Jednocześnie - pokładać się ze śmiechu.
IX
Dwudziesta trzecia, prawie godzina duchów. Prowadzimy pana Stasia, psia jego mać, do kuchni. Nie wie, czego tam chciał, skoro z żarciem krucho, lodówa niemal świeci pustkami.
A, pomyłka - chciał do łazienki. Nozia za nozią, wleczemy. Nieźle udaje. Oscara mu!
...znów do dużego pokoju.
Już pościelone, kładź się, tatuś, tu ci będzie wygodnie. Zobacz, jaka miękka pościel. Bawełnokaszmir, z wełny kóz andorskich.
Nie, nie będzie nam przeszkadzać, niech gra. Oglądaj co chcesz, nawet do rana.
Zgrzytam ocalałymi jakimś cudem zębami. Zaraz koniec błazenady.
Idziemy z Marzeną do siebie. Taki większy kurnik, dwuizbowa kliteczka, to nasze mieszkanie. Płacisz jak za pałac na Majorce, dostajesz lokalik o cieniuśkich ściankach, skrytkę w blokhauzie, gdzie możesz się schować po powrocie do roboty, zadekować. Tu się przeczekuje tak zwane życie, płodzi dziatwę, bierze kredyt na kino domowe, słyszy, jak sąsiad siorbie pomidorówkę. Nasze nieprzestronne więzionko, cela numer 41 A/ 22.
Leżę. Czujny jak ptak. niechaj Bóg wyprostuje mi sny. Ten wylazł z głowy, z kartki ledwie zaczętej prozy i pochrzanił jawę, skaszanił real.
Sapanie. Tańce na lodzie. Grubas kopci szluga za szlugiem. Rocky IX. Jęki torturowanych Wietnamców, bełkot Stalowego. Znów pstrykanie zapalniczki. Wreszcie, około pierwszej w nocy - cisza.
Czekam jeszcze godzinę, by upewnić się, ze opas zasnął. I po malutku, na paluszkach, zakradam się. W ręku błyska długi, ostry nóż.
- Aaagłł! - tatusiek, zbudzony kopniakiem w bebech, zwija się z bólu. Chce krzyczeć, ale zatykam żabie usta.
- Głł...
Drugi raz walę, tym razem z pięści.
Wiecie, bić takiego grubasa to jak okładać wór zjełczałego tłuszczu. Paskudne, przeterminowane mięcho, galareta z trupów.
- Przejrzałem cię, kurwo.
- Marze... Na pomo..- kwili opas.
Przykładam mu nóż do szyi.
- Co, myślałeś, że nie poznam? Że jak założysz maskę na mordę, to będziesz Petre Parker? Bruce, pieprzony, Wayne?
- Florek, o co ci chodzi, Boże! Czego mnie bijesz?
- Czego? Zaraz ci powiem, czego! Fiat, maska, hala - pamiętasz?
- Coż ty chcesz? Marzena...
Wkurzam się nie na żarty. Właściwie wpadam w amok, szał mordowania. Żgam, tnę, kroję tłuściocha na kawałki.
Już nie walczy, przestał się szarpać. Ustały pośmiertne konwulsje. Zabiłem, gnoja!
Rumor, jaki się zrobił, obudził Marzenę.
Zaczyna się wrzask, lament.
- Nie ma morału, rozumiesz? Stutrzydziestodwulatka umarła bełkocząc bzdury.
- Ludzie! Ratunku! Na pomoc...
Psiarnia się zjawia z cała dyskoteką. Siedzę spokojnie przy zwłokach. Grzecznie daję się zakuć w kajdanki. Milczę przez całą drogę na komendę.
Dusza Florka wyskoczyła z ciała. Podzieliłem się na dwie części. To tylko ciało, zewnętrzna powłoka., Teraz już - wydmuszka. Można ją rozbić, zdeptać, opluć. Albo pokryć krwią, śliną i spermą.
Pewnie w pierdlu mnie przecwelą. Nie nadaję się, to nie jest miejsce dla takich wrażliwców. Kopcie, weźcie pod but, jeden z drugim. Mnie tu nie ma. Unoszę się w galaktyce Alfa centauri, pozbawiony mięcha, problemów, żeber, włosów, imienia. Czysta energia. Frr - w przestrzeń kosmiczną. Bez tlenu, bez bólu.
Już nigdy nie złączę się w jedno. Eden ponad nami. Cud Rozerwania.
X
Wleką mnie. Jestem pchany, ciągnięty, wyzywany. Oto złapano najgorszego zbrodniarza w historii.
- Ukrzyżuj! Ukrzyżuj! - wrzeszczą więźniowie. Słyszę przez grube drzwi. Mam to gdzieś. Krążę miliony lat świetlnych stąd.
Przesłuchanie? Jakie? Gadaj do ściany, pało. Po drugiej stronie, wewnątrz czaszki nie ma nikogo.
Nie dowiedziawszy się ani słowa, psy wpadają we wściekłość, grożą pobiciem. Nie słyszę. W uszach mam czerwoną watę - mgławice.
Zostaję wepchnięty do ciasnej, dusznej celi. Ciemno. Jakaś postać pod oknem. Zastygam w bezruchu. Bożżże...
Grubasisko w masce podłazi krokiem marynarskim. Sapie jak parowóz, żar z rozgrzanego ryja bucha.
- Ja też swego czasu wyobrażałem sobie - zaczyna grobowym głosem.
- Pchły, bestie, tygrysy szablozębne., dinozaury. Rasowe hieny, szakale w togach, plastikowe widziadła. Wszystkie postacie - niczym zabawki. Aż pochłonęła mnie wyobraźnia. I teraz sam jestem jak z bajki. zwierzęta.
Tu grubasidło ściągnął maskę. I obaj zaczęliśmy się śmiać.
XI
Jeśli ktokolwiek z was, którzy czytacie ten tekst, będzie przelatywać nad skupiskiem - niech nie zapomni zrobić zdjęć. Prześlijcie mi potem na maila. Chciałbym wiedzieć, jak to teraz wygląda. Czy odbudowano choćby jeden kościół, sklep, bar.
Może jest tam bardziej kolorowo, weselej, niż za moich czasów. Bo wiecie - jakoś ciężko uwierzyć w tak głupi i prozaiczny koniec - wyludnienie.
Pytacie, co u Flora - narratora? A odsiaduje dożywotkę w najzabawniejszej z cel - filmie animowanym dla dorosłych. Nie odbyła się ani jedna rozprawa, jednak doskonale wiem, jaki zapadł wyrok.
Apelować? Kompletnie bezcelowe. Szukać adwokata? Także nic nie da. Choćby zleciały się całe palestry papug gotowych bronić mnie całkowicie za darmo.
Dobrze mi tu, w głupocie, pomiędzy snem a jawą, koszmarem wyświetlanym na Cartoon Network, a Koszmarem z Ulicy Świętego Elma. Elmo z Ulicy Sezamkowej macha do państwa na do widzenia. Nie wiem, co jest realne. Więc - wszystko to mit, sen ślepego psa!
Wiecie - nawet nie biją mnie tu często. Prawie przestali gwałcić. Żyć, nie umierać.
Na dziedzińcu smutni robole budują szubienicę. Podobno ktoś bardzo dobry, zły i brzydki ma zostać powieszony za tworzenie bezsensownej literatury.
Obawiam się, że chodzi o mnie.