29 stycznia 2018
Per fas et nefas cz. I.
I. Próba końca
Cześć. Dzień dobry - przyjaźnie wyciągam prawą dłoń. Sięgam poza kadr. Witaj w moim nieistnieniu. Słodko tu i przytulnie, choć ciemno jak diabli.
Wymieńmy się. Poczęstuj swoją czernią, zeskrob trochę ze ściany (jesteśmy w piecu krematoryjnym, gdzie spłonęły Rozalki), wsyp do miski. Zjem, udławię się. Na śmierć. Pogłębię to, co mnie teraz toczy. Przykryję się rubinową płachtą (strażnicy grali o nią w kości).
Wiesz... na pozór mnie nie ma. Wiodę spokojne nieżycie, trwam na odwrocie, po przeciwnej stronie planszy.
Mówi do ciebie skrzydlaty truposz, zezwłoczniak (ach, ta moja skłonność do neologizmów!), nieostygłe zombie w t - shircie i kapciach, czarnobylec najgorszych zapadlisk i wzniosłych bazylik (w obydwu miejscach - podobnie trupie zbiegowiska, żebrak na żebraku, a jeszcze każą sobie sowicie płacić za wstęp do owych świątyń degrengolady, luksusus przetkanego zużytą strzykawką. Siwy portier chodzi z tacą, garbata wróżka zbiera datki na dokończenie budowy Centrum Opatrzności Panajezusowej imienia Ludwika Waryńskiego).
Tak więc - jestem w zaniku. Jednocześnie - rozwijam się jak mapa nieistniejącego kontynentu, krainy wybzdurzonej podczas spotkania z kolegami przy piwku, przez pseudoglobtrottera, fantastę, mitotwórcę nie wyjeżdżającego w swym mikrożyćku dalej, niż po fajki.
Jakby drugiego mnie, JA pozorne stworzył LIKIERAT, jakbym był likierem z liter, rozlanym niechcący na mapę Nibylandii, Niedolandii, nieudanej stolicy potiomkinowskiej.
Mój duch szybuje w przestworzach, albo jest uwięziony w pudełku zapałek. Mało ważne. Nie wgłębiajmy się w szczegóły istotne jak piach. Detale ważne jak gwiazdy.
Spełniam się, gram w bingo z podobnymi sobie wietrznymi istotami. Tu każdy jest kobietą.
I shot the cherry, zabiłem wisienkę na urodzinowym torcie. Zwali ją zbyt podniośle: los. Dla mnie był to po prostu wrak Syreny sport, zaginiona perła rzucona przez durnia przed ryj i racice.
Pomogłem tłuc młotkiem, rozbiłem ją na bilion dwa kawałki, po czym złożyłem ponownie. Powstała Statua Zniewolenia, kobieta z krzyżykiem w ręce. Pomnik ha - nocriańskiego bóstwa. Lady Christ Superstar.
Przymknij oczy. Niech rozbrzmiewa muzyka relaksacyjna. Najlepiej Slayer.
Pomyśl o wydarzeniu zapomnianym na zawsze. Co pewna wieśniaczka mówiła swemu bratu w lipcu 1318 roku (kto pamięta?). Co zjadł kurz, przykryły strzępki zjedzonych przez myszy kronik. Czego nikt nie ma prawa wiedzieć, bo utonęło w koktajlu Mołotowa, jaki bezustannie serwuje nam matuszka Żyzń.
Czytaj spalone notatki, przekładaj na esperanto myśli pewnego Greka z siódmego wieku przed naszą erą. Wydobądź z zatęchłej sadzawki to, co miało w niej pozostać na zawsze: broń z Drugiej Wojny, jaką pradziadek tam wrzucił, egretę, pazur smoka, szept dziewczynki zmarłej w ósmym roku życia.
Czas jest kanibalem, ma na imię Saturn. Kopnij w brzuch, by wypluł dawno zżarte dzieci.
Zobacz - wychodzą z czarnego obrazu. Za płótno, w ścianę, w mur.
Znów przegrałeś, od pewnych spraw, raz na zawsze postanowionych, nie ma ucieczki. I nie pomoże rozpacz, łezki, zasmarkanie się z bezsilnego płaczu.
Spójrz jeszcze raz na tych zmartwychwstałych na krótko biedaków. Idę na szarym końcu, z tobołkiem na plecach.
A teraz wyobraź mężczyznę. Włożył lufę do ust. BUM! W powietrze wybryznęła krew, zafurkotały zęby z wysadzonych szczęk. Kuriozalny obrazek.
Ale żyje nasz pajac, z rozwaloną twarzą, znosząc ból nie do wytrzymania, przykłada gorącą lufę do skroni. Bo i po co wegetować? Zmarnował wszystko, co mógł, po co mu cierpienie, pomnażanie nieszczęścia? Każdej sekundy, dnia, godziny, żałowałby swej nieudanej próby samobójczej.
Więc, choć ręka ciągle drży, z ust tryskają kaskady krwi, znajduje w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, by dokonać kolejnego zamachu na swoje życie. Kończy dzieło.
Tik - tak. Patrz w lustro. Głębiej, w oczy! Wiesz, że tak trzeba. Czasami nie da się inaczej.
Nasz bohater naciska spust. Jego myśli wsiąkają w podłogę i sufit. Intelekt rozbryzgowy. Zwyciężyła choroba synkretyczna - uskoki myśli, szafowanie nimi, bezustanna żonglerka i jednoczesna depresja zmierzająca wprost do końca. Do gawry,w której śpi baribal. Nie bój się - niegroźny. To bezzębny, wykastrowany staruch. Wstąp, pogadaj. Może wyjdziesz w jednym kawałku.
Konfuzja - zagrożenie jest wciąż realne. Możesz nie przeżyć spotkania z mrówką, pożre cię stokrotka. Naucz się w to nie wątpić.
Balansujemy na cienkiej nici. Pod nią - morze lawy. W co trzecim piwie - cyjanek. Dano nam świat grozy, na poły cyrkowy, na poły głupio - fałszywy.
Wielu zachororało na wojnę. To nieuleczalna przypadłość. Wielu kupiło ją, w płynie, tabletkach, wojnę sproszkowaną co prawda, wojnę - cukier - puder. Ale równie nieludzką, co ta wypowiedziana przez kochanych, mundurowych władców.
Ja odkopałem wojnę wiele lat temu, znalazłem na polu. Łące. Pod drzewem. W sobie.
Autodestrukcja jak łaszący się piesek, kot, który mruczy ci na kolanach. Chwilę później - to Scylla, Charybda i para Chimer. Potyczka zbrojna z samym sobą, tysięczne armie naprzeciw Dawida z procą. Trójgłowy Goliat o wężowych włosach i wzroku Bazyliszka nalewa ci piwo w barze.
Świat mi się spotwornił, zmitologizował. Już dawno temu.
Jedziesz autobusem do gimnazjum, patrzysz po twarzach współtowarzyszy niedoli i zastanawiasz się, czemu oni tego nie mają, nie okazują.
Jak prostaccy są w tej ich woli życia, kurczowym czepianiu się maminej spódnicy, podczas gdy mnie Gaja, Rea odtrąca i kopie. Złośliwe gryzę ją w łydkę.
W wieku - nastu lat zapadasz na obsesję śmierci, manię samobójczą. I dobrze, tak trzymać, to twoje święte, najczystsze prawo - rozbić ekran laptopa, na którym wyświetlane są zberezeństwa.
Zmyślasz historię, jak to do bieglejszego w literaturze faceta przychodzi pało rozgarnięty kolega i prosi: "Napisz za mnie list pożegnalny. Zbrzydło mi życie, będę się wieszać. Pomóż, Rysiek. Chcę, by było tak uroczyście i ładnie napisane. Przemowa do żony, dzieci, że bardzo ich kochałem i by wybaczyli mi ten - swoją drogą, często bardzo samolubny - czyn".
Układasz podobne ciemne, humorystyczne bajki, choć jest ci nie do śmiechu. Każda śmierć z własnej łapy jest podszyta twoją, przyszłą.
" Pan Jezus już się zbliża, już puka do mych drzwi" - możesz zaśpiewać, dodając "ze stryczkiem".
No dobrze, pośmieliśmy się, choć okoliczności niezbyt wesołe. Nadchodzi Zaćmienie. I nie pomoże dmuchanie na chmury. Nie rozgonisz. Obiekt zasłaniający Słońce leży znacznie wyżej, niż sądzisz.
Ze mną sprawa ma się inaczej. Wybrałem Wygaszenie. Znalazła mnie Data. Nie sięgam po nią, choć wiem, jak parszywe i beznadziejne jest wegetowanie nie wiedząc o jej istnieniu.
Poderwała mnie piękna Kobieta. Na głowie szklany ma wianek, w ręku zielony badylek. Chłoszcze w gardło, a ja umieram z rozkoszy, podniecony jak sam diabeł.
Nie zważam na stojący w kącie zegar stary niby świat. Wybił wszystkie kuranty. Wytępił dźwięk. W zamarłym sercu - śniedź. Mechanizm stał się domem pająków. Cisza tak wielka w nim, że aż... słychać krzyk po drugiej stronie.
Głucha pustka boli tak bardzo, że twój wewnętrzny, ciekawski chłopak, szkrab, którym de facto nigdy nie przestałeś być, zaczyna słyszeć głosy z zaświatów. Karin Stanek zawyje po niemiecku, gdy będziesz niegrzeczny, urwisie! - grozi piastunka.
Niepomny rad - przykładasz ucho do tarczy.Nikt nie będzie pouczał ani groził osobie po drugiej stronie kurtyny! Aktor na Wielkiej Emeryturze ma swoje prawa! Więc nie przeszkadzajcie, gdy prowadzę nasłuch.
Może odezwą się kosmici, ludzie wcześniej, głębiej i prawdziwiej zmarli niż ja. Dałby Bóg, bym usłyszał krzyki, płacze tych, których śmierć przewyższa moją, jest bardziej poważna, komiczna, którzy zginęli jadąc różowa motorynką podczas amatorskich popisów kaskaderskich, zakrztusili się po pijaku kiełbasą, czy zmarli w wyniku choroby popromiennej w Nagasaki.
Miła pani śpiewa Piangero la sorte mia. Wtóruję, barytonem, choć mam dopiero minus sześć latek.
Dalej - ciche seplenienie. To nasz samobójca, bezzębna ofiara broni palnej, próbuje coś powiedzieć. Z marnym skutkiem.
Wytężam słuch. Pfefłyfy... - bełkot, niczym kulfony rysowane przez dziecko. Gadać pośmiertnie- potrafią nieliczni. Ich słowa - jak mosiądz. Albo - papierowe dzwony.
Motłoch umie tylko jęczeć.
"Poglądy z second - handów, życie z Lidla. Odi profanum vulgus et arceo" - chciałoby się rzec. Ale będąc po tamtej, lepszej stronie - nie za bardzo wypada. Trzeba być miłym dla niedorosłych, dzieci ubogich duchem.
Prawdziwie wolnym jest się dopiero po spojrzeniu w Słońce, zagraniu pierwszej roli u najgorszego z reżyserów.
...i tyle określeń zwykłego gnicia. Jedno zabawniejsze od drugiego.
Poeta we mnie nie śpi. Wciąż piszą się żyłki, drgawki, błyski. Wiatr rozszalał się za oknem. A ja bazgrzę. Po murach Sankt Petersburga, chińskich miasteczek o niewymawialnych nazwach. Po swojej głowie.
Retorsje. Refluks. Torsje. Miłość au rebours. Najczęściej do samego siebie, uczucie ksobne, o cieniu tak wielkim, że zasnuwa niebo. Najlepiej kocha się tylko siebie, pozostali są wówczas niewidoczni dla oczu - rzekł Mały Książę rzucając się z mostu. Wprost do rzeki wypełnionej płatkami róż.
Piranie zżarły durnia. Za naiwniactwo najczęściej płaci się zbyt wysoką cenę - pozostaje przy życiu.
Ja stałem się wolny - w przestworzach i pod ziemią. Jaskółka, siostra bliźniaczka kreta.
Tylko nie wiem, za co łobuz podpalił mi skrzydła.
Spokojnie, nie spadnę. Jeśli nawet - to tylko sto metrów nad ziemią. Nie potłukę się.
"Sesja wygasła, zaloguj się ponownie"- zdaje się mówić ktoś zza ściany. Szacowny portret, fresk, bazgroł. Ja - graffiti. Domorosły Banksy - bis nasprejował moją podobiznę na odwrocie Mony Lisy. W Kaplicy Sykstyńskiej.
Rozrastam się, powielam. Moje karykatury, podobizny, szkice zalewają świat. W końcu ludzie, mając szczerze dość jednej i tej samej gęby spoglądającej ze ścian, chodników, wiat przystankowych - skuwają tynki, zamazują. Organizowane są publiczne "egzekucje" portretów. Oto powróciła Inkwizycja, masowo płoną stosy. Dosięgła mnie karząca ręka Świętego Oficjum. Nie ma przebacz, oko, niepotrzebny nos, nadprogramowy uśmiech muszą zostać strawione przez ogień.
Motłoch klaszcze. Jestem ulicą, wybrukowany dobrymi chęciami. Przechadza się po mnie kobieta. Szpilki wbijają się w płuca.
Zostałem też satelitą. Prawie żywym, z psującego się mięsa. Codziennie nadaję; do ludu pracującego miast i wsi, proletariuszy wszystkich krajów złączonych w miłosnym akcie kieruję nader ważne słowa: jeśli byłeś, byłeś, byłoś (jak powiedzieć do czwartej, piątej i jedenastej płci?) choćby w części taki jak ja - nie walcz z nieuchronnym. Znajdź wygodną gilotynę, gazowany kwas solny - i jedź na Antarktydę, tak jak ja. Podróż nic nie kosztuje, a zwiedzisz kawał kosmosu! Na stopa przez galaktyki, podwiezie cię uczynny anioł, czy inny Marsjanin. Albo, jeśli masz w sobie na tyle dużo przebrzydłego konformizmu, by pozostać na strychu, nie wchodzić ze mną do kapsuły teleportacyjnej (fajne, choć szczeniackie określenie trumny, co nie?) - koniecznie wywołaj skandal obyczajowy. Niech zniesmaczone damulki haftują dowiedziawszy się, że ciecz, którą polałeś pączki, zanim je poczęstowałeś, to nie był lukier.
...tylko ocet.
Patrz - panny, madonny, legendy tych lat plują po słodkościach, jakimi je uraczyłeś. To dobrze, chłopcze, nie poddawaj się. Jeszcze zejdziesz na psy.
Patrz teraz na bukiet przed kaplicą. Każdy płatek - to cmentarz. I zamknij oczy, nie wolno się zbyt długo gapić. Przekarmisz wzrok i ci zbieleje.
Czekaj wytrwale na swoją Datę, wypatruj jej z niecierpliwością.
Nadchodzi, nadciąga ów huragan, dobry wujek zgasi światło w sypialni, byś zasnął w spokoju. Potworów nie ma za szafą, sami jesteśmy bestiami. Jeśli jesteś choćby w części taki jak ja - masz tego pełną świadomość.
Czytasz te słowa pijany, wiem to. Obaj mamy w czubie, choć od chwili, gdy postanowiłem się wycofać, skulić, skamienieć - nie miałem w ustach ani kropelki źródlanej wody. Spirytusu z Lourdes.
Data znalazła mnie dwudziestego października. Nieważne, którego roku. Zobaczyłem, że to Ona - Liczba Właściwa, jak najbardziej, najpiękniej, najdoskonalej urojona. I jasnym się wówczas stało, że nie jestem sobą, a przeźroczem, slajdem, cielistą, bezcielesną antymaterią.
Dosięgło mnie Kosmiczne Poznanie, w jednej chwili wyrównałem wszystkie rachunki. Za prąd, za wodę, owinąłem się paragonami z supermarketów. Doznawszy oświecenia spłaciłem głupi dług wobec świata przepełnionego kamieniami i światłem. Złączyłem je w jedno. I skrzepła wszelka myśl. Z kamieniem w głowie wiedziałem już tylko jedno: stoję na szczycie Mont Blanc, na usypisku staryznego lastryko.
Wielkie Wylogowanie. Miałem w sobie i wokoło Esencję, Treść. To nie żadna schizo - cyklo - cokolwiek - frenia. To wolność.
Zamieszkałem na głównej ulicy Wolnego Miasta Nic. Pojąłem, że należy zburzyć postawiony w lutym 1986 roku pomnik ku czci powietrza.
Robię to ciągle. I nie przestanę, choćby mi przyszło przekraczać nieskończone granice państw - miast - mostów linowych - łóżek.
Byliście kiedyś dajmy na to w Burkina Faso, albo Tadżykistanie?
...a ja jestem wszędzie. Bo gdzie byś nie pojechał - zawsze znajdzie się smużka światła i głaz. Znajdą się artefakty mnie.
Pozdrawiam was z Lesotho, nieodkrytej jeszcze gwiazdy KHVXP-38-S. Macham spoza spiralnej galaktyki, sporej bańki na mleko. Co za różnica - skąd?
Na starość (choć dobrze wiecie, ze z oczywistych względów to nie nastąpi) dam wam, drodzy bednarze, brukarze, złodzieje, moje sobowtóry, kilka bardzo cennych rad, niezwykle ważnych wskazówek - jak przedostać się przez rzekę, przekroczyć granicę niezauważonym.
Strażnicy w swych budkach, na wieżach, ciągle palące się lampy, szperacze, kolczasty drut, zasieki... Jakim cudem mi się to udało, pokonałem instynkt samozachowawczy i jestem tu, gdzie jestem?
Dowiecie się, kochani dewoci, ulotkarze, producenci dalmierzy, składanych krzesełek, wy, pracownicy spółek wodnych, oczyszczalni spalin ze świeżego powietrza, bankierzy, balwierze, szalbierze, kardynałowie - dowiecie się, gdy przyjdzie wasza godzina iluminacji, spotkania się z Datą.
Mnie dopadło podczas dnia- jak - co - dzień.
Gotowanie, telewizja (rzadko oglądam), muzyka z komputera - typowe wegetowanie z dala od kamienia i światła.
I nagle, całkiem trzeźwy, zrozumiałem, kiedy zjednoczę się z Tym, Który Ucieka, najpłochliwszym z bóstw, jakie wymyślałem w dzieciństwie (na krótko przed trzydziestką).
Że już za... cicho, jeszcze ktoś usłyszy! - karcę się w myślach.
Powiem wam jedno, drodzy powstańcy, katolicy posoborowi, tercjarki, kaleki, kominiarze, wy - zgraje profesji przeróżnych: Linia Zmiany Daty nie istnieje, jest niemożliwa do wytworzenia.
Człowiek który zrozumiał, cudownie pojął, wyczytał ze skał i promyków, któremu została objawiona Data, zwyczajnie nie będzie w stanie się wycofać, zrejterować jak najgorszy tchórz. Dezercja z pola walki ze sobą nie wchodzi w grę.
Któż bowiem, pojąwszy w pełni, jaką wolnością, nieskrępowanym oddechem, tak - oddychaniem pełną piersią jest Data, ileż prawdziwego, nie dającego się zgasić światła, najczystszej ciemności, jak wiele skały ma w sobie Data, ileż paskudnej, bo hedonistycznej zabawy się z nią wiąże - będzie na tyle głupi, krótkowzroczny i tchórzliwy, by nie poddać się jej w pełni, nie kupić przyjacielowi - katu nowej liny, ostrza, topora?
Ktokolwiek ma, będzie mieć podobny błąd w oprogramowaniu - pokocha go. Ostatnie dni upłyną mu na czczeniu owej skazy, przygotowywaniu się na Najśmieszniejsze.
Personifikacją Grozy jest Stańczyk podrzynający gardło królowi. Jakie to zabawne: tu, wewnątrz wielkiego pieca, chciałbym na ścianie, zamiast tej nieznośnej sadzu, mieć taki obraz. Przydałoby się jeszcze parę aktów - przewrotnie - ze starymi kobietami.
Do tego - jeden męski. Tu każdy jest gejem. Zwłaszcza duchowni - im który wyższy rangą, tym bardziej... wiesz sam.
Każdy nosi pod skórą, w głębi kości swój własny dwudziesty października, Osobisty Dzień Oświecenia, jednochwilowe święto, półsekundową iluminację.
Kiedy DOJRZEJE, ZAZNA, ZROZUMIE? Każdy w innym terminie. To przecież jak inicjacja, nie tyle utrata czegoś, jakiejś głupkowatej formy nieskalania, złudzeń, mentalnego dziewictwa, co wręcz przeciwnie - zyskanie wartości. Samej w sobie. Bo czyż ten, kto pozna prawdę, nawet najgorszą, jest bardziej zniewolony od innych, żyjących w cukierkowym kłamstwie?
To niczym poznanie, że przecież boga, bóstw nie ma, kompletnie zdematerializowali się. To zdarcie brody Świętemu Mikołajowi.
Już wiesz - to kostucha roznosi prezenty na gwiazdkę. Zajrzyj pod choinkę - leży tam zegarek i kalendarz? Która jest godzina? Jaką datę zakreślono czarnym flamastrem?
Zapamiętaj - to twój bilet wstępu, kod, hasło. Jeśli zapomnisz - nie wpuszczą do najweselszego z cyrków. I zostaniesz przed namiotem, płacząc z bezsilnej złości na samego siebie. Zagryzie cię frustracja.
Nawet nie próbuj odganiać od siebie tych myśli. Żelazna kurtyna - nie do pokonania. To nakaz, który musisz wypełnić i - paradoksalnie - zrobisz to z przyjemnością, wręcz ze śpiewem na ustach. Chodź, chodź - zdaje się prosić każda z czterech cyfr.
Więc idziesz, choć nie dowierzasz. To przecież Zagranica. Najdalsza z możliwych.
Więc - dostojnie, krokiem niemal defiladowym. Albo po pijaku, na czworakach. Wybór stylu zależy od ciebie. Zmierzasz tam, choć ludzie różni od nas, tak zwykli - będą się dziwić/ gorszyć/ załamywać ręce. Śmiej się z tego już dziś!
Czekaj z niecierpliwością na swój październik. Niech nawet wypadnie w maju, kwietniu, w wakacje (wiem, nieprzyjemnie jest tracić resztę dni wolnych, marnować urlop na coś tak prozaicznie - wzniosłego i nieodwracalnego jak samobójstwo ale co zrobić - nie jesteśmy panami swoich losów. Dano nam te prototypy jedynie w celu przetestowania, na niedługą, góra kilkukilometrową przejażdżkę. Tymczasem my pragniemy czołówki z tirem.
I prawidłowo. Rozbijmy się raz, a dobrze. W tej grze nie istnieją półśrodki, a każde niepowodzenie może być fatalne w skutkach - wspomniany nieszczęśnik, który przeżył ciężkie okaleczenie i - gdyby nie szybka poprawka - męczyłby się czort wie jak długo, wystawiony na ciekawskie, pełne współczucia spojrzenia innych, zmagając się z trudnym do wyobrażenia bólem duszy).
Nie chcesz przecież skończyć jako przykute do łóżka/ wózka inwalidzkiego warzywo, prawda? Głupie pytańsko retoryczne - nikt nie chce. Zatem nie baw się w półśrodki, markowanie, "próbne próby", nie zgrywaj się, nie udawaj, bądź w tym co robisz szczery - tak bardzo jak szczera jest Data, którą otrzymasz.
To dar prosto od Tchórzliwego Boga, prosto z serca. Bał się wręczyć osobiście, więc wysługiwał i wysługuje się posłańcami. Bywa nim twój ojciec, sąsiad, konkubina.
Przekazują ci Datę. Na minus. Odgrywają rolę advocatus diavoli, próbują odwieść od tego, co zostało zamierzone. Przeszkadzacze kłapią pyskami jak turonie: " daj spokój, przejdzie ci, idź do lekarza, jesteś chory".
Mają cię tylko utwierdzić w przekonaniu co do słuszności. Klamka zapadła. Nie daj się zwieść fałszywej ideologii - pochwała życia to dreptanie w miejscu, po kolana w błocie, grzebanie w szafie dawno zmarłego dziadka.
Ludzie, płaszcze swetry, kolejni ludzie, myszy, protezy zębów, okulary, aparaty słuchowe... - to znajdziesz. Prawdy - nigdy. Ona jest zawarta w Dacie.
Umówmy się - wiem - będą to lata 20XX. Nie mówię do ludzi już zmarłych, ani do nikogo dwieście lat starszego ode mnie. Urodziłaś się w 2286 roku? Nie czytaj!
...pożartowaliśmy znowu - teraz przesłanie. Kolejne.
Jeśli jesteś taki jak ja, a masz mniej, niż... powiedzmy - siedemnaście lat- po dokonaniu (udanego!) samobójstwa - wróć do domu, opisz je na blogu, jaki na pewno prowadzisz. Roześlij esemesy, wiadomości na facebooku. Do każdego, kogo znasz. Tak, do babci też. Opowiedz ze szczegółami jak było, czy bolało.
A teraz wzorem mnie, mentora - napisz o tym wiersz. Nie przestawaj na jednym, nie bądź mazgajem! Żadnych podstawówkowych smętów! Powiedz, że było rewelacyjnie, dobrze, zajebiście! Utwór za utworem! Nuć przy tym "Życie kocham cię nad życie". Barytonem. Choć masz dopiero minus sześć chwil.
Czekaj na komentarze internautów - pochwalą, czy nie? Może skrytykują metodę, albo nietwarzowy kolor liny, na której się powiesiłeś.
Piotr96: Ale miałeś minę
Izaxx: Beznadziejne fotki. Źle skadrowane.
FranzMaurer5: Ładnie, pięknie, ale mogłeś głębiej przeciąć
KarmaChameleon: Samobójstwo to głupota. Będziesz się smażył w piekle.
Jak widzicie - ubaw po pachy. Pośmiejesz się przy czytaniu, gwarantuję. A ty, głupia nerwusko - zapłaczesz się na drugą, poważniejszą śmierć, nie będąc przygotowana na niepochlebne opinie. Wiesz, kretynko, co jest ostateczną, trzecia, najfinalniejszą ze śmierci? To skasowanie bloga, wszystkich zdjęć. Porwanie aktu urodzenia.
Potem - wejście w ścianę, uzmysłowienie sobie, że przecież nic się nie zmieniło, nadal jest się w nie dającym się na dłuższą metę wytrzymać klimacie czarnego obrazu. I zaniechanie walki o poprawę bytu, amnestię, pogodzenie się z fatalną sytuacją. Wtedy i tylko wtedy przegrasz naprawdę. To gorsze niż życie będąc okaleczonym.
Wystrzegajcie się złudnej wiary, że Data przeczuwana nawet, nieobjawiona, że kiedykolwiek wam odpuści.
Przełożenie jej jest, jak już pisałem - awykonalne. Zbyt ciężki to przedmiot, zbyt wartościowy, by go porzucić. Zbyt święty obrazek, by z niego drwić.
Walka nie ma sensu, po co przekładać wizytę u najlepszego z lekarzy (nie śmieć mi się tu, że "zimnego chirurga" - mam na myśli lekarza duszy, ale nie psychiatrę), męczyć się, odwlekać, znosząc przy tym niewysłowione katusze?
"Czego oczy nie widzą, w to niechcący można wdepnąć" - jak mawiał pewien stary buddyjski mnich, zanim sprowadził się do Polski. Potem już tylko pił.
Patrz więc uważnie, byś nie przegapił Daty. Wejdź w nią śmiało i świadomie. Ale wcześniej - wysłuchaj bajki.
Był sobie raz głupiec który miast ludzi bardziej cenił rzeczy. Nie ożenił się, bliższe od rodziców, braci i siostry były mu - biurko, długopis, rower. Kochał neseser, nawet buty, którym byłby gotów dziękować za każdy krok, jaki w nich zrobił.
Pijąc poranną kawę czuł, że całuje kubek. Bliźnich swych upatrywał w klawiaturze, monitorze komputera, żarówkach, nawet znaczkach pocztowych. Przyjaciółmi mu były przydrożne Maryje i świątki z kapliczek.
Potrafił rozmawiać z byle gałązką, dziurawym garnkiem czy bańką na mleko. Żałował, jeśli przedmiot ,,umiera". Przeżywał wypisane długopisy, podarte swetry, spalenie się silnika w odkurzaczu zelmer.
Gdy umarł- pochowano durnia na wysypisku śmieci. Ma wokoło pod dostatkiem rzeczy. Niech się nimi nacieszy, ślepy przedmiotysta.