Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

30 stycznia 2018

Per fas et nefas cz. II.

Jeśli jesteś jak ja - wiesz, że każda wesoła historyjka powinna kończyć się kaźnią. Sam sobie jesteś Werterem, Julią, masz wewnętrznego Romea, co zakochał się w Dacie podarowanej przez złą czarownice. 
Cyfry na pestce jabłka. Przyznaj (nie potrafisz udawać) - w dzieciństwie mordowałeś bohaterów zabaw. Żołnierzyki, potwory z odstrzelonymi mackami, wieczne pole bitwy. To wersja dla chłopców. 
Dziewczynkom zapadłym na manię samobójczą radzę udławić się klipsem, albo pierścionkiem zaręczynowym. Zgon nastąpi co prawda po długim okresie konania, ale... frajda będzie większa, niż znalezienie Barbie pod choinką (mówiłem - prezent nie ma sobie równych)!
Samookaleczanie się, mające na celu rozładowanie frustracji, gniewu, znudzenia - to głupota i dziecinada. Chcesz się chlastać, ale tak na pół gwizdka, leciutko, płyciutko, najlepiej by popłynęła jedna, góra trzy kropelki krewki?  Wracaj do podstawówki, przerośnięty szczylu, smutny, hipochondryczny, żałosny w swym nieoświeceniu, pajacyku. To nie jest wygłup, gra komputerowa jakimś cudem przeniesiona do realu. 
Obsesyjne pragnienie zdechu męczyło wielu znanych i nieznanych. Nie będę pisać ich nazwisk farbką plakatową na prześcieradle, by potem paradować jak paw, od kąta w kąt swego wesołego krematorium. Z grubsza wiadomo, o kogo chodzi.
O ludzi naznaczonych co prawda pewnym błędem, skazą materiałową, ale zdrowych na umyśle. W tej kwestii - a proszę mi wierzyć - znam siebie jak nikt inny - jestem całkowicie normalny, mój stan psychiczny nie odbiega od jakichś nie mam pojęcia przez kogo i kiedy ustalonych standardów. Mieszczę się w widełkach (czy trzyma je czort?), ramkach, nie pisze tych słów czubek, psychol, świr.
Droga, jaką wybrałem, na poły barwnego, na poły obskuranckiego zaniku, ścieżka wiodąca wprost na arenę, pomiędzy błaznów, wprost do, były  kotła, by cierpieć jak i inne dusze, które nie miały na bilet do Edenu, albo podczas próby wejścia były zbyt pijane, czym naraziły się tamtejszemu wykidajle, droga ta, ścieżyna biegnąca za stodołą - była mi pisana od wielu, bardzo wielu lat. Wstąpiłem na nią niejako z musu, czując, że jest to moje przeznaczenie. 
Przez kilkanaście lat, a więc szmat życia, miałem pewność, że zwyczajnie ze sobą skończę. Byłem na wiecznym wylocie, na moment przed otrzymaniem zwolnienia z niechcianej i nudnej roboty. 
Wylałem się więc sam. Co za kolejny paradoks - dyscyplinarnie!
I - powtarzam jak mantrę i będę to robić, póki starczy mi sił w nieżyciu - całkowicie zdrowy psychicznie zamknąłem za sobą drzwi znienawidzonego kombinatu, gdzie produkują ścieki, smog, internetowych trolli.
Można się przyczepić do stylu tego tekstu, narracji ocierającej się o pastisz (kogo, samego siebie mam parodiować?), twierdzić, że to błazenada, że drwię pośmiertnie, potrupnie z majestatu, magisterium, misterium.
A i owszem. Ale czyż całe życie, z jego nieuchronnością końca i bezsensem, pułapkami na każdym kroku, z bezczelną amoralnością i moralnością pustki, czczeniem wymysłów bledszych i przejrzystszych od powietrza, z jego grozą i głupotą, darami i cierpieniem - nie jest summa summarum jedną wielka drwiną z żyjących? 
To jakby kupić samochód, ba - drogocenną karetę ze szczerego złota i przekonać się, że całe wnętrze jest wymazane nieczystościami. Odwijasz papierek - a tu błoto zamiast cukierka. Ktoś poczęstował nas chlebem wcześniej zagniatając w cieście skorpiony. 
Okropne jest życie w jego beznadziei. Wierzę głęboko panu Dawkinsowi, że wszelkie organizmy żywe istnieją tylko po to, by się rozmnażać. Bo geny lubią się mieszać, buzować. Że nie liczy się nic. 
Kohelet ze mnie domowej roboty, przyznacie. Jeśli żyje się po coś - to jedynie dlatego, by poznać Bezsens, paradoks paradoksów - ponadto jesteśmy obdarzeni instynktem samozachowawczym, który broni nas przed wejściem na ścieżkę, spełnieniem woli Daty, o którym to spełnieniu marzy się nieraz latami. 
To koszmarny Hotel California, nałóg, w który wpada się ślepo, bezwiednie. A przy drzwiach stoi portier i ma zakaz wypuszczania kogokolwiek. 
Wybijmy więc szybę, zróbmy dziurę w dachu, byleby tylko wyrwać się z pogardy godnej matni! 
Uciekając pośmiejemy się z nowo przybyłych, zielonych, nieopierzonych adeptów sztuki życia / sztuki dążenia do poznania Daty (niepotrzebne skreślić).
Nie dzielę ludzi na dwie kategorie: „takich jak ja”, czyli mających nieuleczalne chyba myśli, wręcz obsesję na temat śmierci samobójczej; i innych - nieoświeconych, prostaczków pociesznie kochających życie.
To byłaby nietolerancja równa wręcz rasizmowi. Przepraszam, jeśli ktoś odniósł takie wrażenie czytając te wywody. 
Ale nie zrozumiecie nas, NAS obdarowanych, naznaczonych błędem, wy - którzy myśli o autodestrukcji przejawiacie, oczywiście, ale od wielkiego dzwonu. Od święta (zmarłych? e - głupi żart). 
Rozgraniczenie powstało na potrzeby niniejszego tekstu i ma na celu nie tyle oddzielenie się jeszcze większym murem, głębszą fosą od osób nieskażonych pragnieniem samozagłady, pragnieniem niedającym się ujarzmić inaczej, jak poprzez spełnienie jego nakazu, poddanie się woli, co solidaryzowaniu się z osobami, które podobnie czują, razem ze mną kroczą ścieżką ku Temu.
Obśmiewam kostuchę, choć jeszcze się z nią nie pobawiłem, piszę to jako człowiek Schrödingera, żywy co prawda, bo trzymający w ręku długopis, bazgrzący nim, ale dla was - ewentualnych odbiorców tych słów - jak najbardziej martwy.
Nie wiem jeszcze, czy podczas spełniania woli Daty będę cierpieć, czy może, śladem nieszczęśnika z coltem w ustach - przeżyję (chociaż nie jestem ni grama przesądny, gardzę wszelkim zabobonem, tym razem - tfu! - spluwam przez lewe ramię; na psa urok. Tylko nie to!).
Może, mówiąc kolokwialnie „pójdzie gładko”. 
Wy wiecie. Gdyby to było możliwe, prosiłbym kornie, błagał najuniżeniej na kolanach - powiedzcie! Niech ktokolwiek przełamie się przez czasoprzestrzeń i jednym, jedniutkim słowem zdradzi sekret - uda się za pierwszym razem, czy nie? 
Idę na łąkę, gdzie skała i światło, gdzie dwudziestego października znalazła mnie Data, powziąłem nieodwołalny zamiar. 
Wy tymczasem siedzicie w ławkach. Słuchacie uważnie, co wykłada łysawy belfer w surducie! A udowadnia on na przekór logice, że było źle. Guzik prawda. Autor, przed i po otrzymaniu od Płochego Bożka wiadomości, że czas się zbliża, wiódł dobre, ciche, spokojne życie. 
Mimo to postanowił rozbić prototyp Syreny sport na drzewie, odejść z hukiem, miast dojechać szczęśliwie do miasta przeznaczenia. 
Pozostała jeszcze kwestia przeprosin. Nasz szofer- sabotażysta wyśmiał to. 
Kogo i za co? Kwestia czasu, samochód skorodowałby i zmienił się samoistnie we wrak, rozsypał ze starości. A tak - przynajmniej gapie mieli o czym gadać, w co wlepiać blade oczy cieląt. 
Niedługo, gdy tylko skończę pisanie (robię to jednym tchem, wyrzucam z siebie pokłady obrazów - wybaczcie zatem chaotyczność), odwalę największy numer. Hiperżart, domalowanie rogów Piłsudskiemu, dewastację Pałacu Kultury (a gdyby tak postawić na iglicy?).
Skłamałbym bezczelnie twierdząc, że nie obawiam się wejścia na Drogę. Ale przecież wiedzie ona do krainy zabawek, bezbrzeżnego Legolandu! 
Bo - uwaga, włączył się ton proroczy - za prawdę powiadam wam - właśnie spadam z Mont Blanc.Chciałem skoczyć na bungee, ale zapomniałem liny.
Sępy kołują nad wieżą milczenia. Oj, niestrawny będę, wykręci wam dzioby na druga stronę!
Podoba mi się owo spadanie. Styl kamikaze, albo terrorysty, który pikuje samolotem, kierując się ku najruchliwszej arterii rodzinnego miasta. 
Tu zginie tylko jeden człowiek. Szczęśliwy, cały z nieostrych drzazg. Jedynie potwory zabrałyby na pokład pasażerów. Samobójstwo rozszerzone - to dopiero barbarzyństwo! 
Czekajcie, jeszcze dowcip: Przychodzi baba do lekarza trzy dni po śmierci. 
Dalej pewnie znacie: Lekarz pyta : 
- Co pani jest?
A ona: że chciała, jak ksiądz głosił, naśladować Jezusa.
Bez obaw, mnie to nie czeka. Diabła zabiłem mając piętnaście lat. Inne bóstwa z resztą - też. Jak dotąd żadne nie odrosło, wypełzło z solnej pustyni, beczki z etykietą „Niewiara”.
Najbardziej żałuję nimf - w nich dałoby się zakochać, mógłbym z  przyjemnością uprawiać ich kult, czcić!
Ale nie ma zmiłuj - bycie ateuszem ma swoje prawa, ale i obowiązki - powiedziało się A, ukręciło trzy głowy chrześcijańsko - katolickim mrzonkom, to trzeba konsekwentnie. Eksterminacja, eksmisja ze łba wszelkich mitów, bałwochwalczych wierzeń, przesądów. Sceptycyzm, racjonalizm, twarde stąpanie po ziemi i tęczy. Negacja bujd i wypełnienie luki po nich czystej krwi hedonizmem. I przekonaniem, że jest się śmiertelny, skończony, ma nieprzekraczalną datę ważności, za którą nie sposób sięgnąć. Nikt nie zobaczy siebie będącego przeterminowanym odrzutem z ubojni. Nikt, nawet ty.
Do tej pory nie mam pojęcia, czemu ludzie tak pragną życia wiecznego. Widzę w tym bezczelną i prostacką żądzę... (czego?).
To takie fajne - nie móc umrzeć? Brrr... potworność - obejrzyjcie „Nieśmiertelnego”.
Ja będę zawsze. Jako echo. Poza psującym się ciałem nie ma prawie nic. Jedynie pogłos. Mój i dziesiątków mi podobnych miłośników Drogi. 
Nie zmartwychwstanę jako pies, mrówka, czy Chińczyk - i to też jest piękne.  
Męki, piekielne udręki w kotłach - zabawna, dziecięco - naiwna wizja, stworzona w celu zastraszenia plebsu. 
Jeśli chciałbym założyć sektę - byłaby to grupa przyjaciół zbierająca się raz do roku, by czcić właśnie skończoność. 
Spić się jak bąki w tak lubianym przez Polaków rytuale flachy, pofilozofować na tematy dawne, przeszłe, zatarte. Odkryć, co krzyknął pewien mieszczanin w Warszawie pod koniec kwietnia 1800 roku. Krótko mówiąc - zajrzeć za kurtynę, nim sami tam trafimy.
W czymże szukać piękna i artyzmu, jeśli nie w przemijalności? 
Dziwię się osobom, które - świadome udręk, jakie ze sobą niesie - są takie NIENAŻARTE życia, chcą wlec swą egzystencję ile się da, do oporu, gibać się na jakimś obłoczku dopóty, dopóki Bóg, tchórzliwy Matuzalem nie wyzionie ducha.
Piękna jest świadomość istnienia mety. 
...a co, jeśli jestem na wyższym etapie ewolucyjnym, bo sam, z pół - nieprzymuszonej woli zadaję sobie śmierć? - spytałbym będąc tknięty obłędem. Ale - jak widać - nie jestem. Błąd w druku, maleńki chochlik nie może w oczach poważnych osób przekreślać całej książki! I mniejsza o to, czy to opasły tom, czy tomik poetycki. To jedynie ryska, mrówka przebiegająca Wszechświat w dwie i pół sekundy. W dodatku z toną niewydanych książek na grzbiecie. 
...powtarzam się. Styl do zmiany. Ręka boli od pisania. 
Wyobraźcie sobie: dwóch chłopców o identycznych twarzach gra w siatkówkę. 
Klap! Klap! - przerzucają kamień z zamkniętym w środku Słońcem. 
Taka mniej więcej jest śmierć - to milczenie oznaczające mniej, niż jest mu przypisywane, widły do szycia zrobione z najprzedniejszych, platynowanych igieł, to plotka ciągnąca jarzmo podczas orki. Plotka skrzydlata, z piosenki Stana Borysa. Jaskółka uziemiona - że tak przekręcę wesołkowato.
...to oczekiwanie mnie ukształtowało, wpłynęło na światopogląd. Stojąc nad przepaścią i widząc, że na dole rozciąga się bajkowa cisza, kraina, gdzie płynie Lete (no dobrze - strumyczek tequili) - czy stałbyś dalej, jak słup soli, odmawiał sobie skoku? W imię czego? Dreptanie w miejscu, przebieranie niecierpliwie nóżkami, w imię bezsensownie strawionego na oczekiwanie czasu? Czekasz na nic, kiśniesz jedynie po to, by się naczekać, poczuć, jak krew w twoich żyłach zmienia się w twaróg? Nie bądź głupi, śmiało - krok wprzód! Nie grzeb się w lamusie adwokatów rutyny, zniewalaczy z kieszeniami pełnymi super glue.
No, chyba że masz życzenie na wieczność pozostać w zawieszeniu, pokornie dasz się przykleić, dozipiesz do swojej zastarzałej, przechodzonej, przejrzałej śmierci babrząc się w „nowych starociach”, zmieniając co pół roku telefon komórkowy, zajmując się przedmiotyzmem, grając w gry komputerowe. 
To zakłócenia, uwierz - to szum. Przedmiot cię zje, przygniecie, przedmiot cię przenicuje i sam będziesz szpargałem w piwnicy Najtchórzliwszego Z Bóstw.
Przedmioty dorobią ci ideologię, zakują w tasiemki. Jako człowiek poddany hipnozie uwierzysz, ze to kajdany, zobaczysz w sobie galernika gibającego dożywotkę w wyniku sądowej pomyłki. I jeszcze będziesz się cieszyć, ze ominęła cię kara śmierci!
...a właśnie - podczas pobytu wewnątrz czarnego obrazu nie zrobiłem nic, co mogłoby spowodować u mnie wyrzuty sumienia tak silne, by targnąć się, wejść na Drogę, poza ramy.
A jednak - odnalazła mnie - okrutna i święta - Data i wiedziałem, że muszę pozbawić się życia. 
I już wychodzę, zamykam drzwi. Od komory gazowej w Oświęcimiu.
...za dużo mówię, paplę od rzeczy, a skała coraz bardziej wnika w promienie słońca. I sypie się gruz ze wszystkich Drugich Wojen Światowych całej galaktyki. Tysięczne Warszawy, stolice równie zapyziałych państw jak to, z którego właśnie emigruję, kruszą się, po czym spadają mi na głowę. Cudny deszcz meteorytów!
...jeśli myślisz, że pojawi się po nich tęcza - jesteś w błędzie. Co najwyżej - wiązka światłowodów, starych i kruchych jak makaron. Idą po nich mama i tato, moje wszystkie siostry, pozbierani z prawie wszystkich kontynentów bracia. Machają do nas.
- Chodź już, nie przedłużaj - czytam w ich oczach. Fakt, zamiast wyjść na Drogę - ględzę długopisem po kartkach.
- Już, minuta! - odśpiewuję. Nie, nie barytonem. Przez chwilkę mam normalny głos. Nie wymuszony. Siedemset i pół oktawy. Sopran koloraturowy. Growl idealny do wykonywania oratoriów.
Zakładam co odświętniejsze ubranie, perfumuję się. Przekręcam klucz we właściwych drzwiach, od mojego domu. Wszystko, cokolwiek miałem zamknąć w myślach - leży od - nastu lat na dnie krateru. 
Chciałoby się rzucić światłym cytatem, bon motem, wygłosić zdanie, które przeszłoby do historii trupiej, annałów samobójstwa. Chochlik wewnętrzny, dużo gorszy od manii suicydialnej każe mi być patetycznym.
Przebiega przez głowę szalona myśl, by przeżegnać się, choćby nawet odwrotnie, parodystycznie, kłaniając się w ten sposób temu czy innemu Belzebubowi. 
Odrzucam oczywiście ową bzdurę, wręcz parskam śmiechem. Jak ktoś wewnątrz, pewna katolicyzująca część osobowości, mógł w ogóle pomyśleć, że zawaham się, skłonię w kierunku praktyki religijnej? JA? Nonsens.
Przełykam ślinę. Sucho i kłuje, uczucie, jakbym niedawno zjadł żyletkę. 
Wychodzę z podwórza. I już jestem na Drodze. 
Cisza jest piękna, bo w moim przypadku nie niesie nic ze sobą. Mogę się w niej zmieścić, powiedzieć cokolwiek - i będzie to wybrzmiewać do końca czasu, odbijać się echem od głazów i promieni światła.
Ale wolę milczeć.
 
Data - XX- XX- 20XX r.
 
 
II. Próba ziemi, próba wstąpienia
 
Posłuchaj: oto łamię barierę logiki (nie pierwszy raz z resztą) i mówię do ciebie spoza czasu, istnienia, przekroczywszy bramę (no dobrze, przyznaję - w moim wypadku to zardzewiała furtka wiodąca do ruin opuszczonej ubojni) śmierci, co więcej - zdania lęgną się już nawet nie w myślach, lecz gdzieś poza nimi, powstają samoistnie i płyną bocznym torem. Istnieje jedynie ten, niewypowiedziany i niepomyślany, o zgrozo (na szczęście!) przekaz.
Mówię do ciebie milczeniem, kompletną ciszą, niezakłóconą nawet odgłosem moich kroków. Stąpam bezszelestnie, niby po rozżarzonych węglach, z szacunku, jakbym celebrował każdy krok, nie chciał urazić Drogi wiodącej ku przeznaczeniu. Za momencik spotkam się z Nieuniknionym, Upragnionym (wybaczcie, proszę, przypadkowe rymy).
Z biegiem czasu, począwszy od zrozumienia, że jestem na wiecznym wylocie, Wielkiej Emeryturze, coraz mocniej pojmowałem świętość Ciszy, jej łagodny, kojący chłód, to, że jest opozycją wobec wszelkiego wrzasku, na dłuższą metę budzącego odrazę i nużącego zgiełku świata. 
Krzyk czasami bywa dobry, uwielbiam tę formę ekspresji chociażby w słuchanym pasjami black metalu. Lecz, jeśli stanę krok dalej, spojrzę na siebie z dystansu, zobaczę wyraźnie, iż cisza i spokój były mi pisane, dążyłem do nich co dzień. Zasłonięte zasłony (sorki - masło pleonazmiczne, maślane!), zgaszone światło i ja leżący na łóżku, pomiędzy snem a jawą, ja dryfujący w oceanie marazmu - o ileż piękniejsze było to od (tfu!) hałasu dyskoteki. 
Odludność, a może raczej odludziarstwo - pozwolicie, ze ukuję na poczekaniu taki pokraczny neologizm - były moją domeną. Koncert niesie w sobie tornado, istne tsunami zakłócające homeostazę. 
A przecież w każdym z nas drzemie pragnienie choćby grama spokoju. We mnie było go parę kilo, nie wyobrażałem sobie życia pełnego problemów. Uciekałem od tychże, nawet najbłachszych, chowałem się w mysią dziurę. I czyniłem to rozmyślnie, choć kierowany wewnętrzna potrzebą, instynktem unikania.
Może i toczyła mnie fobia społeczna, za późno, by się nad tym głowić. Bardziej od strachu (ba - w ogóle nie BAŁEM SIĘ ludzi, po prostu NIE!) odczuwałem cięć ŚWIĘTEGO UKRYCIA SIĘ - jak nazwałem ów stan, wrodzoną potrzebę alienacji. 
Chyba miałem trudny charakter. Ale nie dziwaczny, daleko mi było do wszelkiej maści czubków, świrów, braci pomyleńczych zamieszkujących szpitale bez klamek, zakłady karne, do ludzi gryzących własne koszule, uważających się za Jezusa Bonaparte, czy innego oświeceńca, który to posiadł wiedzę wszelaką i jego wielkim zadaniem, posłannictwem jest krzewienie jej pośród szarego motłochu. 
Wręcz przeciwnie - miałem pełną świadomość swej niemensowej inteligencji, ograniczeń, nie chorowałem psychicznie, by uważać się za proroka. 
Byłem człowiekiem z tłumu, posiadałem obywatelstwo Szarej Masy, Rzeczpospolitej Prostaczej.
I choć przeżyłem, przyznaję, Osobisty Dzień Odrodzenia, co więcej - miał on miejsce w dzieciństwie, czasach gimbazy, to nie niósł on ze sobą żadnej wiedzy, poza jedna: muszę uciec, choćby podjąć próbę dezercji z najgłupszych koszar świata, próbę rozbicia słoja z formaliną, w którym zostałem nie wiedzieć czemu, chyba kompletnie bez celu, uwięziony. Podczas owej Iluminacji zrozumiałem, czym jest doczesny świat - to Wszystko i Nic, Wielka Skończoność, poza którą nie istnieje nawet próżnia. 
Gdybym miał choć cień zdolności malarskich, stworzyłbym obraz wszechrzeczy. Alegoryczny, ma się rozumieć. Świat uosabiałoby zwierzę, skrzydlate. Dajmy spokój mitologicznym pegazom, czy równie wydumanym aniołom (to przecież też zwierzyna - nie wiedzieliście?).
Wybierzmy jakieś nie absurdalne w tym kontekście, nieegzaltowane, antymajestatyczne zwierzę. Niech to będzie golec piaskowy, Heterocephalus glaber, taka niemalże ślepa paskuda z rodziny kretoszczurów. Fuj!
Nasz brzydal, zwierzęcy Quasimodo zostaje przez mnie, malarza - gore - realistę uskrzydlony. Prawe w ogóle nie posiada piór, jest wykonane z kamienia. Lewe skrzydło płonie, składa się z gorących promieni, jest jakby wyciosane w Słońcu. 
Tak właśnie widzę zostawiony za plecami świat: jako hiperdualizm, ścieranie się sacrum i przekleństw, wulgarną modlitwę do bogini - prostytutki.
Za chwileczkę głaz i wiązka promieni złączą się w jedno. Zginie tym samym nasz szpetny stwór, zostanie uwolniony z ram. Nie pozostawi po sobie nawet płatka zaschniętej farby, ani jednego atomu. Skruszy się i rozpadnie w pełni, do imentu, choć nie został nigdy namalowany. 
Jaśniejszy prostokąt, niewyblakła farba w miejscu, gdzie przez lata miał wisieć, szybko zarośnie paprociami. 
Ludzie zapomną o wymarłym gatunku pegaza naszych czasów - podziemnym nielocie. Dwudziestego października każdego roku będzie uroczyście obchodzony Ogólnoświatowy Dzień Wytępienia. Już, oczami wyobraźni, widzę te fety, strzelające korki szampana, parady, Marsze Zwycięstwa Nad Szpetotą.
Cieszcie się, ludy Zaćmienia, bowiem zdechło coś, czemu nie dałem nawet sekundy życia: wszystko bowiem, jak rzekł Kohelecisko, jest marnością nad marnościami nie popadnę chyba w megalomanię ani patetyczność stwierdzając, że trwa mniej, niż jedną sekundę i nie waży nawet tyle co neutron.
Jeśli wszystko jest skończone - to jakby w ogóle nie istniało, poza tym nie ma najmniejszego sensu. Znaczy tyle, co wiersz napisany w samotności i spalony chwilę później, jest tak samo ważne, podniosłe i istotne. 
Powiedzcie - jak tu nie być nihilistą, gdy de facto siedzimy w matrioszce, zanikamy wraz z całą materią, sukcesywnie, po kolei. 
Pewnego wieczoru, parę lat temu, poszedłem nad pobliskie bajoro. Cieplutko, środek lata, słucham rechotu żab i nostalgicznie, jak pierwszy raz zakochany wczesny nastolatek, myślę o przemijalności i rozpadzie, toczącej wszystko atrofii. Zaniku tak powszechnym, że aż niedostrzegalnym.
Palę szluga i myślę, że zawiera się w nim wszystko. Papieros jest wszechrzeczą, coraz mniej go, coraz mniej. Z każdym oddechem świat jest bliżej filtra, totalnego wypalenia.
Kolejność jest następująca:  papieros - ja - planeta Ziemia - księżyc, będący wówczas w pełni (a może wcześniej ludzkość, największy psuj, jaki istnieje, ogarnięta szałem niszczenia, rozkroi go w kosmosie i ściągnie - po co? nie wiem, choćby dla samego rozpieprzenia czegoś) - gwiazdy - Wszechświat. 
Ostatnia umrze Myśl, Ten, Który Ucieka, mój własny, najpłochszy z bogów zapadnie w letarg. 
Zrozumiałem wówczas, podczas nie najtrzeźwiejszego filozofowania, że skoro nihilizm jest jedynie słuszną drogą - nikt nie jest zbyt młody, by umrzeć. Nie żałuj łysych kilkulatków w hospicjach, dogorywających pod respiratorami starców; stań parę kroków dalej, a ujrzysz wyraźnie: skoro wszystko zmierza ku niechybnemu końcowi, to równie dobrze można by rzec, ze nic nigdy nie było. I dzieciak i stulatek, ja, ty, pan premier, stół, twoje stare buty, czas, logika, słowa wykrzyczane przez pewnego Greka żyjącego tysiąc lat przed Chrystusem - toniemy w Morzu, Którego Nie Wymyślono. Tak więc nawet nihilizmu nie ma, po co obciążać go, obarczać czymś tak zbędnym i w sumie groteskowym, jak istnienie. Jedyny myślowy prąd - to fala zacierająca nas i nasze światy, gumka - myszka niszcząca miłość i wiedzę. 
Płochy pambucek nagryzmolił nas patyczkiem na piasku bezkresnej plaży. Zaraz nadejdzie przypływ i ... wiadomo. Przeminie Esencja i Treść.
I nic, kochani, kompletnie nic nie jest warte walki, bo wszelkie cele są ułuda. 
Kobieta? Przysięgam, jestem teraz szczery jak nigdy dotąd, że nawet związek z najpiękniejszą i najmilszą, kobieta kobiet, archanielicą nie jest wart żałosnej szarpaniny, jaką byłoby przeciwstawianie się Dacie. Możesz zatykać piąstkami uszy, na nic to, i tak będziesz słyszeć niekojące się się wołanie, odczuwać nieśmiertelną potrzebę wyjścia na Drogę. 
Stąpam ostrożnie. Za plecami płoną Neosodomy, Postgomory, tchórzliwy Papa spuścił się na metropolie siarką i ogniem. A teraz, zreflektowawszy się, płaczę z żalu, załamuje ręce nad własną nieroztropnością.
I po co ci to było, boziulo? Patrz - zmieniłem się na lepszy model, znalazłem sobie atrakcyjniejszą, pogańska boziulę. Dosiada świetlistego golca ze skrzydłami. W jej sercu jaśnieje ognisty kamulec. 
Chodź bliżej, kochanie, nie musisz się bać. Co zesłał bożulek - trzeba będzie stracić. Więc tracę, przepijam się, zastawiam w lombardzie i przegrywam w ruletkę. 
Milczysz, podobnie jak ja. Gadać będą inni: sąsiedzi, rodzina, znajomi. Światły pan policjant sporządzi raporcik, księżulo zrobi zbędną szopę i mój futeralik zostanie pokropiony święconą kranówą. Choć, oczywiście wolałbym, aby był to czysty spirt, alcohol movens napędzający moją nieduszę, by leciała wyżej i wyżej, w niezaświaty. 
Zastygły wszystkie zegary, nie słychać, jak cyka serce świata. Idę i jednocześnie się dopalam, kończę tuż przy samym filtrze, Wypluń, by nie oparzyć ust!
Niosę ze sobą dym, smog w kieszeniach. Włamałem się do skarbca, Data była wytrychem. Kradnę to, co od lat było mi pisane. Przeznaczone precjozo. 
I choć kochałem nie raz w przeszłym życiu, miłość nie jest klejnotem, po który wyciągam zachłanne dłonie. To dość banalny przedmiot: tubka kleju biurowego. 
Zasmarowuję nim, niby maścią, gęstym panaceum, rysę na osobowości. Dopełnia się to, co było zapowiedziane w półpokalipsie, apokalaniu. Kleję słowa, mieszam je w dłoni. Wychodzi zgrabna szubieniczka, fiolka diabelnie mocnych środków nasennych, kozik, idealny, by pogłaskać nim żyły, kwas pitny. 
Jestem kolekcjonerem maszyn katowskich, włamałem się do lamusa Alberta Pierrepointa i kradnę, co popadnie.
Nie złapią mnie policje, Centralne Biura do Zwalczania Przestępczości Przeciw Życiu Własnemu, pałkarze z Ligi Antysamobójczej, nie dosięgną maczety siepaczy Krucjaty Pro - life. 
Przecież to, co zaraz zrobię, jest jak najbardziej naturalne! Wybrała mnie Data i po prostu spełniam (słodką, swoja drogą, upragnioną) powinność. Nie tylko dla przyjemności. Z obowiązku, z poczucia alienacji, arcywyobcowania, podczaszkowego wykluczenia samego siebie z grona ludzi. 
Wykonuję jedynie obowiązki (ups, zabrzmiało, jakbym był członkiem wierchuszki NSDAP, albo co najmniej szeregowym zbrodniarzem, a czyn, którego zamierzam dokonać, to najlepsza Norymberga, spowiedź i pokajanie się w jednym). 
Jestem niejako bezwolny, w konfrontacji z majestatem potrzeby, jaką rodzą droga i Data - nie mam żadnych szans. Obrona jest niemożliwa i zbędna, po co korzystać z prawa łaski, jeśli czeka nas jedynie przyjemne NIC?
Odmawianie sobie Wielkiej Emerytury byłoby, jak mi się zdaje, czystą głupotą. 
Szpula starego magnetofonu kręci się i stoję przy niej. Nawija moje niewypowiedziane słowa. Jestem pionkiem w grze, kółkiem w przeznaczonej na złom machinie. Zdefiniowałem fundamentalne kwestie, ważkie pojęcia: los, czas, życie, śmierć, samobójstwo, Bóg i herezja. Okazały się cekinami na bluzce mojej ostatniej, świeżo zmyślonej dziewczyny. 
- Czy cofnąłbyś się, zawrócił, za powiedzmy milion dolarów? Albo za dziesięć? - pyta uśmiechając się szelmowsko. 
- Oczywiście że nie, głupia, przecież to nie kwestia pieniędzy. Równie dobrze można by próbować przekonać jakąś, kochającą dzieci matkę - Polkę do dokonania aborcji za kasę. Już widzę, jak się zgadza, ochoczo pędzi do ginekologa rozmyślając, na co wyda zarobioną w łatwy sposób kasę. Prędzej piekło w bajkach zamarznie!
- A za nowa partnerkę? Mulatkę, Azjatkę, egzotyczną i wierną czarnulkę? Albo za cały harem? Wszystkie byłyby śmiertelnie zakochane w tobie, wręcz wielbiłyby, oddawały ci cześć nabożną. A ty - pan i władca, mógłbyś dowolnie kształtować ich wygląd, zmieniać je, niejako tuningować, by się nie znudziły. Co ty na to?
- Proszę o następny zestaw pytań. Tylko mają być mądrzejsze. A najlepiej - odczep się. Idę do Legolandu. Mam zamiar zostać w nim na zawsze, nabawić się aż do przesytu, rozpuku, zadławić watą cukrową i wyrzygać żołądek kręcąc się przez parę lat bez przerwy na karuzeli, jeżdżąc na diabelskim młynie. Noli me tangere - że zacytuję Stachurę (dobra, wiem, skąd pochodzą te słowa, droczę się z wami). 
Po co zatrzymujesz? I tak dojdę do celu, choćbyś usypała wały ziemne, wykopała zasieki, choćby wzdłuż Drogi stanęły budki wartownicze. Możesz mieć broń nabitą ostrą amunicją, nawet jak odstrzelisz mnie, przerwiesz ten sen i obudzę się całkiem, tfu, żywy, pierwsze co zrobię, to wymknę się na Drogę. I nawet, jeśli skończę jak nieszczęśnik z coltem w japie, partacz autodestrukcji, nie wpłynie to na mnie w najmniejszym stopniu. 
Stoję przy szosie, pod bladą pełnią księżyca, żaby rechoczą. Dopalają się, tak jak ja, Słońce, papieros. Decyzja została podjęta już w gimnazjum. 
Macham do ciebie, dziewczyno z kamyczkiem w oku, promieniami zamiast włosów. Znów uderzam w patetyczne tony, musisz wybaczyć. Twój kreator, egzaltatuś, dokonuje czegoś szalenie istotnego. 
Nie było żadnego przeciążenia systemu, jedynie Wielkie Wylogowanie. Jeszcze nie napisano programu ratującego przed tym.
- Pomyślałeś o rodzinie? Będą musieli cię pocho...
- ...dnie, ciągle płonące, warta honorowa przed Grobem Nieznanego, nawet z ksywy milczka, karmiciela Daty.
Uważałem i zdania nie zmienię, że osiągnięcie wolności nie jest w żadnej mierze samolubne, a jeśli nawet ktoś upiera się, by je tak nazywać - ma do tego prawo, podobnie jak ja do poddania się woli Daty. 
Nie zmuszajmy nikogo do uczestnictwa w koncertach, pozwólmy odpetować papierosy, które nie smakują! Czyż to tak wiele?  
Wiecie, myślę, że samobójstwo, eutanazja są niczym groźniejszym od selfie, albo namalowania autoportretu. Nie popieram owej karkołomnej hipotezy kompletnie niczym, tak mi się wykoncypowało i niech zostanie zapisane na wodzie, podobnie jak imiona byłych lasek. 
Pewnego dnia, nie wątpię, wyschnie ów strumień i nikt nie odczyta ni literki. Cudownie! Oto Przymierze Miłości! Zawieram je z samym sobą, wiec z nikim; to egzotyczny Dzień Wiecznego Dziecka!
Wpadnijcie, duchy praprzodków, tylko niech żaden z was nie waży się zapomnieć o prezencie dla jubilata - denata (znów żart nie najwyższych lotów).
Patrzysz na mnie, nieodpowiedzialna Kobieto z oceanicznych głębin. Żółty Nautilus płynie przez księżycowe fale, wkręca się w brody Leonarda da Vinci, Vincenta van Gogha. Łódź nigdy nie wypłynie na powierzchnię, jestem tego pewien. 
Obserwujesz przez złoty peryskop o diamentowych soczewkach, jak idę coraz śmielszy i bardziej wesoły, w leśne ostępy. I znów zawracam na drogę, bo przecież od Niej nie ma ucieczki, wszelkie szamotanie się jest delikatnie mówiąc bezcelowe.
Pozostań blisko dna, moja półlegendarna partnerko, ćwierćwyśniona treserko brzydkich zwierząt. Po co się wynurzać, skoro wszędzie jest jednakowy hadal, najczarniejsza woda oblewa każdy skrawek rzeczywistości, nawet pamięć? 
Chcesz? Opowiem ci morał pozbawiony bajki, powiastkę o niedostosowaniu. Słuchaj uważnie przez metal i szkło.
Zapisuj, co do słowa, ogniem w skale.
Oto istnieje Człowiek. Ecce homo. Owładnięty jest poczuciem skrajnego bezsensu, popadł w duchowy stupor. Nic go nie cieszy, jak w najsłynniejszej piosence zespołu Kury "nawet seks jest banalny".
Czuje nasz bohaterek, że Data jest coraz bliżej. Wybrała go, wzięła w słodkie szpony. 
Nie próbował walczyć, świadomy swojej małości. I miłości, pokochał marzenie o ucieczce jak nic innego. Pierwsza miłość, n - lat po opuszczeniu szkoły. 
Lecz... czym zapełnić sobie czas, jaki pozostał do Iluminacji, objawienia dokładnej Daty, dnia, miesiąca, godziny? Coś trzeba przecież robić trwając w gorączce, oczekując zbawienia jak... właśnie zbawienia (żart, poziom: żłobek).
Przedmiot. Nie tysiące, dziesiątki, żadne tam rozdrobnienie się na kawałki. Polubienie, a nawet, mówiąc językiem dresiarzy i stadionowych chuliganów - UMIŁOWANIE jednej, jedniusieńkiej rzeczy, przyłożenie jej do czoła i czucie, jak wrasta w myśl, zespala się z mózgiem. Kupienie sobie pasożyta, wszycie w bok kleszcza. By mieć w co się wpatrywać każdego wieczora, nocy, poranka; trzymać wylicytowane na allegro cokolwiek w oczekiwaniu na wypełnienie woli Daty.
I by w swoim, kończącym się życiu z second - handlu, bazarowo - półśmietnikowym losie choć przez parę chwil mieć coś drogiego, jeden wartościowy, choć kompletnie zbędny przedmiot.
Postawić na poczesnym miejscu w pokoju, nadać nawet imię. I monologować, snuć niezliczone wizje z mchu i paproci, znaleźć niemego powiernika, któremu można się będzie wyspowiadać z tego co tajne, święte i skryte.
Wybór bohatera pada na... zabytkową maszynę do pisania. Kryteria, jakie miał spełniać ów przedmiot, były proste i jasne:
- koniecznie przedwojenna
- duża i ciężka
- dobrej marki (Remington, Mercedes, nie żaden peerelowski Predom Łucznik)
- bogato zdobiona, ozdobna. strojna. Anachroniczna. Artystyczna.
Wreszcie, po paru dniach oglądania w internecie biurowego złomu, nasz X (nazwisko i tak wam nic nie powie) zamawia legendarnego Underwooda 5, typ gabinetowy, z 1938 rok. Maszynę do pisania Sherlocka Holmes'a. Na pozłacaną Royal Quiet Deluxe gold plated typewriter, na jakiej to Ian Fleming klepał historie o szpiegu w służbie Jej Królewskiej Mości, jakoś nie było go stać.
Zapłacił. Dostarczono. Sprzęcicho, majestatyczne  i kosztujące niemało, rzecz jasna było w pełni sprawne. Waga niepiórkowa - plus minus szesnaście kilogramów. 
Przytaszczył, bohaterzyna, swój zbędnik, skarb, postawił na biurku. I patrzy., 
Klik! Klik! - nie mącąc ciszy, przedwieczornej harmonii, dotyka myślami klawiszy. I wystukuje się los, samoistnie zapełnia pierwsza kartka. Fosforyzujące litery zlatują się z odległych galaktyk, wytryskają spod ziemi. Rosną rzemyki, splatają się liany. Tekst - drobny ścieg. 
W ten to sposób, na antycznym gracie, kleci się biografia pana X, nie dłuższa niż pięćdziesiąt stron. 
Od A do Z: narodziny, starość, lata dojrzałe - calusieńkie życie. I objawia się to, co do tej pory było zbyt wielkie, by je ujrzeć dokładnie, spojrzeć z szerszej perspektywy. 
Patrzy, bohaterek, na papier zatatuowany szlaczkami. Skrzące się chwile, opalizujące wydarzenia. To on, ściśnięty, skondensowany do rozmiaru pliku kartek. 
"Co za koszmarna grafomania, tego wręcz nie idzie czytać!" - wścieka się niedopisarz. Ale nie niszczy owocu swej (oraz maszyny!) pracy. Wręcz przeciwnie: bierze go w dłonie, wdycha zapach świetlistej farby. 
Tekst, bezsensownie rozwlekły, niepotrzebnie megalomański, trafia do szczerozłotego sejfu. Na dzień, rok, na wieczność - czy to ważne? 
Każdy wers biografii jest Drogą, niewypowiedzianą nawet szeptem, pokraczną modlitwą o wszystko i o nic, do Bojaźliwego Boga, który od jakiegoś czasu unika ciebie, mnie, naszego bohaterzyny.
Maszyna - kupiony w najgłębszej rozpaczy, bezradności, kompletny śmieć, quasi - przyjaciel, niemy głuchy, jak każdy przedmiot, jednocześnie - piękny antyk, ozdoba biurka, nazwana dajmy na to Ewa, jak legendarna pierwsza kobieta na Ziemi, robot kolejkowy Ewa1, średnio chroni przed myśleniem o Dniu Spełnienia. 
Pozostaje zrosnąć się, wetrzeć pod skórę tak, by do tej pory dało się pisać los całym sobą.
Pokrętne? Sam, przyznaję, nie rozumiem owej cudacznej filozofii, jak za została mi objawiona. Przyjmuję ją i wypełniam przykazania, żyję w zgodzie z jedynym, jakiego warto przestrzegać: Uciekaj. 
Więc czynie to, przyspieszam kroku. Dezercja w stronę wolności to przecież nie zbrodnia. A jeśli nawet - tylko jeden denat będzie "bohaterem" kryminału, który właśnie pisze na... nie na Underoodzie 5, typ gabinetowy. 
Wydeptuję słowa, frazy, metafory. Spełnia się, czuję to. Ale jestem daleki od popadania w patos. Nie biją dzwony, milczą radia i megfoniska. 
Zachodzi naturalny proces, od którego chyba nie może i nie powinno być ucieczki. 
Pozostawmy niektóre sprawy naturalnemu biegowi. W końcu w każdym rdzewieje Remington, czy Olympia. Jesteśmy wypełnieni zapomnianymi pisarzami, na każdym kroku partaczymy biografie. 
To przecież takie zabawne, urocze i oczywiste.
 
Data - XX-XX-20XX r.
 






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1