11 lutego 2018
Parweniada cz. I.
"(...) kochamy patos owej piosenki
jej podniosłość będącą
tylko dla nas
śpiewaj hymn, kochanie
podczas wznoszenia barykad
cała jestem nocą (...)"
Ewa Kosim Cała jestem nocą
I. Machtfraje
Mgła, wokół pełno wełnistej, lepkiej, ale zarazem gryzącej mgły. Jest ostra i toksyczna, rani mnie, pozostawia rysy na skórze. Żłobi koryta.
Jestem zanurzony po szyję, tonę w białych, dusznych kłakach. Arcyokropny, przeobrzydliwy stan, w jakim się znalazłem, jest nie do pozazdroszczenia. Delikatnie rzecz ujmując, oczywiście.
Szyję, powiedziałem? Idiota ze mnie! Topię się? Już od paru chwil moje zwłoki leżą na dnie kadzi radioaktywnych ścieków! Wata Wszechświata, Hiperwiskoza. Moja klęska pod Wat - erloo, sromotna przegrana na jednym z najważniejszych frontów: utrata miłości, de facto pożegnanie się z życiem. Podatek WAT od niezakupionych towarów i usług, tak wysoki, że wręcz niespłacalny. Podacisko nie do udźwignięcia, które z każdym rokiem będzie wyższe, dojdą odsetki od odsetek i nie obejrzę się, jak do drzwi zastuka stado niewesołych panów z nakazem zajęcia moich rucho - i nieruchomości. Podacidło - głaz gniotący w plecy, ciężar, który niechybnie złamie mi kark. Opłata za jedną z największych głupot, jakie może popełnić człowiek: za pragnienie bycia szczęśliwym, za (szaleńczy!) zamiar spędzenia paru miłych chwil w towarzystwie ukochanej osoby.
Durny, durny, durny - jestem po tysiąckroć i pełne są nieba, rzeka i przedpiekla durnoty mojej!
Jakie zaćmienie musiało mnie ogarnąć, że choć przez chwilę uwierzyłem, że może dane mi będzie zaznać przyjemności. Na co, do stu tysięcy diabłów, liczył niewolnik własnego kretynizmu, parias? Że nadejdzie dzień zmiłowania, amnestia, że oto otworzą się drzwi celi, ciężka, zardzewiała klapa, stanie w nich strażnik, ten co zawsze (chyba w poprzednim wcieleniu bardzo zalazłem mu za skórę, temu mnie tak nienawidzi), czerwnoślepy i jednooki troglodyta bez zębów i wyszczeka swym, niezmiennie bezczelnym tonem, że ogłoszono amnestię, zmieniła się władza, ustrój, choroba wie, może zniesiono teokrację i wprowadzono carat, albo władze przejęła junta neofaszystowska; mało ważne, że mam się zbierać, powie bydlak, pakować mandżur i w drogę- najlepiej jak najdalej od Polski, w świat długi i szeroki, świat płytki i czarny, w bezświat mam się udać, spieprzać stąd, póki mu się nie odwidziało.
Miał nadzieję, uberidiota, że może choć raz losisko będzie przychylne, nie okaże się skończonym dupkiem, dręczycielem. Gdzie tam! Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tak myślicie! Od pewnych spraw, stanów, zwyczajnie nie ma i chyba nie powinno być ucieczki, jeśli urodziłeś się szczurem, może obrazą dla porządku świata byłby twój awans, choćby o jeden szczebel, stopieniek wyżej? A co, jeśli spowodowałoby to trudne, bądź niemożliwe do przewidzenia następstwa? Istnieje taka ewentualność.
Nie raz myślało się nad tym. Widziałem oczami wyobraźni jak system, anie jest przecież istotą rozumną, czymś posiadającym mózg, choćby najlichszą szarą komórkę; zobaczywszy mnie - błazna gramolącego się jeśli nie na tron, to chociażby na fotel wicepoddyrektora fabryki konserw psich w Zamaczyskach Dolnych, że chała filozofia - dostaje od tego widoku nieuleczalnego ataku śmiechu, zaczyna rżeć jak durna, drży w posadach, wreszcie - dławi się własną śliną i umiera, wali się na łeb, na szyję, grzebiąc mnie - mimowolnego winowajcę,w swych trzewiach.
I gdy runie pałac zbudowany z kości nieodkrytych jeszcze gatunków dinozaurów, szablastozębnych poetów, kiedy pociągnę za sobą na dno cały ten syfilis, szumnie i na wyrost nazywany istnieniem, okaże się, że...
Tu milknę, mgła się nasila, siwe kłaki wypełzają jak żywe z lewego ucha i splatają się z mgielnymi łodygami, jakie rosną, wiją się, kłębią, kłaczą wokół mnie.
Tracę resztki i tak lichych zmysłów, zdolność widzenia poszła się gonić poprzedniego kwadransa, o tym, co to jest słuch, zapomniałem w ubiegłej erze.
Nie ma się czym chełpić, mimowolne okaleczenie, zrobienie własnemu ciału nieodwracalnego kuku to, jednym słowem - bryndza. Użyłbym dosadniejszego słowa, bez podpierania się góralszczyzną, ale jestem zbyt słaby i roztrzęsiony, za bardzo zdezintegrowany, by kląć.
Nie mam siły na złość, frustrację, krzyk, ani płacz. Omamica, nieodrodna siostra mgły, wzięła mnie w łapska. Nie wypuści, póki całkiem nie zostanę przez nią... zniszczony? Nie. Dopóki całego nie zgniecie, niczym robaka, jętkę półdniówkę. Zdmuchnie mnie wówczas, dziwka - robaczywka, z dłoni. Roztarty na proszek uniosę się w dal. I dal. I dal. I bezdal.
Rozwianie myśli - piękny rodzaj autodestrukcji! Obraz powodujący amnezję! Nerwy wzrokowe na chama, brutalnie potraktowane papierem ściernym!
Czuję, jak zdzierane są obrazki, kruszone ściany, schody i stropy domów, w których (podobno) mieszkałem. Wali się pałaco -klitka, zmienia w pyłek (jakiej rośliny? Znajomy biolog obstawiał szarańczowój rozesłany, ale nie wiem, czy dać temu wiarę).
Ten - wpada do nozdrzy przechodniów idących po chleb, albo ciągnących z lasu naręcza badyli, toboły chrustu babin, zgarbionych pod ciężarem promili wysiadywaczy przysklepowych ławek, trotuarów, Placów Wolności, okołoknajpianych krawężników.
Wdychają mnie policjanci we wściekle różowych mundurach, próbujący nie zważać na tę, nieco stachurową, całą jaskrawość (kto to widział, by polski, narodowy, bogoojczyźniany stróż prawa musiał ubierać się jak rasowy transwestyta z zaściankowej wersji Love Parada 2001, no jakiemu cymbałowi przeszkadzały normalne, niebieskie mundury i "klepnął" ustawę, na mocy której mamy lujpolicję, cwelstraż miejską?), taksówkarzy wygniatających tłustymi tyłkami siedzenia baleronów w budyniowym kolorze (niektórzy rodzą się nieudacznikami, inni zaś - są predestynowani, by wiecznie być taryfą, kapo, maszyną do pisania, albo kijem bejsbolowym), kręciciele liczników w ściąganych z Ukrainy żigulijach, ładach i pobiedach.
Boję się, że zaraz nastąpi nieuchronna detonacja: całe to towarzycho, jak jeden maż zrobi wielkie " aaa - psik!" - i Wszechświat rozleci się na kawałki, bryłki, połamane resoraki, nadpalone kartridże; że drugi raz nie dane mu będzie się scalić, z chaosu nie wyewoluuje nic sensowniejszego, niż disco polo, segawye, Unia Polityki Realnej, czy inne, kompletnie mi obce dziadostwo.
Poruszam się we mgle, po omacku. Głuchota, jaką sobie sprawiłem, niczym cholernie nietrafiony zakup na allegro, choróbsko, w jakie wpędziłem się poprzez wieloletnie, zapalczywe, nałogowe, zapamiętałe, obsesyjne wręcz słuchanie black metalu, death metalu, grindcore'u i tym podobnych balsamów dla ducha, rzutuje na pozostałe zmysły, stępia je.
Łączy się teraz, co oczywiste, z bólem i szokiem, jakie wynikają z mojej sytuacji. Razem te dwie omamice tworzą coś na kształt pierzyny, otulającej mnie, super ciepłej, wchłaniającej każdy bodziec ze świata zewnętrznego kołdry. Może raczej czapy śniegowej.
Czy jestem przywalony przez lawinę?
Nie, przecież zaraz nastąpi erupcja, zjawi się histeria, wraz z nią - siostrunie - bliźniaczki: bezradność, szał, ryk, płacz, cała rodzinka destruktywnych uczuć. Niedługo nadjadą buldożery, spychacze, koparki, przywlecze się armia dekonstruktorów, by obrócić w proch, cokolwiek zostało z biednego mnie.
Szabrownicy, robole nie zatrudnieni przez jakąkolwiek firmę zajmującą się rozbiórkami, bezrozumni niszczyciele, których jedyną ideą jest Nieład.
I stanę się tabaką, która aż się prosi, by ją usunąć z ustroju. Świerzbiący w kinolach, szybkowydalany ja. Piękna perspektywa.
Sunę ku drzwiom, a każdy krok jest inną wiecznością.
Zbliżam się do granicy, za którą rozciąga się bezczas, pomimologika. Cieszę się z głuchoty, oczadzenia, przez tych marnych parę chwil, podczas których idę sztywnym, defiladowym krokiem, niczym świeżo wypełzłe z grobiszcza zombie, jestem w pełni szczęśliwy. Bo nie rozumiem niczego poza watą, odbieram jedynie puch, pojmuję wyłącznie filozofię tworzyw sztucznych. Sam jestem nieco plastikowo - poliuretanowy, mało naturalny. Bo i czy wcześniej ktoś widział takiego cudaka, cieszącego się z kalectwa?
...a przecież ono daje wolność.
Zaraz zacznie się ból. W zębach trzymam zawleczkę, w dłoni - odbezpieczony granat.
Trzy... Z kuchni przechodzę do sieni. Czarniejące kłębki światła toczą się przed oczami.
Dwa... Klamka od drzwi wejściowych. Chłód. Nastawanie. Za moment zderzę się ze światem. Nie chcę - rozpłakuje się wewnętrzny dzieciuch. Za sekundeczkę wpadnie w histerię, zacznie bić piąstkami w ziemię, rwać na sobie kaftanik, śpioszki.
Jeden... Zalewa mnie dzień. Wpadam do zbiornika wodnego Poranek (że istniały za komuny tak głupio nazwane sanatoria, domy wczasowe - to wiem, ale żeby byle kałuża?).
Właśnie rozstałem się z dziewczyną w najgorszy możliwy sposób. Zerwanie letalne. I śmieszno i... biało. Wata cukrowa pod powiekami.