13 lutego 2018
Parweniada cz. II.
II. Nie oszukujmy się
Ranek jest zbyt brzydki, aby dało się go znieść w stanie premamentnej trzeźwości.
Nie należy sięgać od razu po używki, aby się znieczulić. Wystarczy parę kilo świeżej mgły, aby popaść w przyjemne odurzenie, zatopić się w zniewalającej nicości, jakże przytulnym błogostanie.
Zbyt długa abstynencja od nierealu grozi... tym co tobie, kochana. Może za bardzo przejmowałaś się wszelakimi maści bzdurami, brałaś do serce przeróżniste błahostki? Nawijałaś na myśli lepką, czarną watę, podczas, gdy trzeba postępować dokładnie na odwrót: jedynie biel jest wystarczająco amnezjogenna. Patrzenie na świat, ten kryształowo - ciemny kamień grozi zbryleniem się.
No i masz za swoje, leżysz teraz jak meteoryt, właśnie spadły na środek mego pokoju. Niewidzącym wzrokiem liczysz kasetony na suficie. Stan, w jakim się znalazłaś sprawia, że nigdy nie poznasz ich liczny. Będziesz się wiecznie mylić.
A może chcesz przewiercić strop, dach, rzucić okiem na świeże, wczesnowiosenne słońce?
Księżyc zanika, zaraz rozwieje się mgła. Nawet ta głębsza, we mnie. Jakie wielkie i święte sprawy zaprzątają teraz twoją bezmyśl? Nad czym wzniosłym i dającym nadzieję, lub wręcz przeciwnie, aż do bólu pesymistycznym zastanawiałabyś się, gdyby nie... wiadomo. Musisz przecież o czymś marzyć, dążyć, pragnąć i nienawidzić czegoś, nawet będąc po - jak to się eufemistycznie mawia - drugiej stronie.
Zupełny zanik, zwłaszcza tak gwałtowny i niespodziewany, rozmycie się tak bardzo, zatarcie, że nie zostałoby po tobie nawet pył, okruch, iskierka osobowości? Absolutnie nie do przyjęcia! Prędzej uwierzę ww katoliciarskie duby smalone, Biblie z mchu i paproci, niż w to, że nie ma cię w stu procentach i nigdy nie dane nam będzie znów się spotkać, pokłócić. Pokochać.
Hiperśmierć wymyślono jedynie jako straszak dla dzieci, sektoidowcy rozdęli ów mit do nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów, sprawiając przy tym, że stał się on skrajnie śmieszny i niedorzeczny. Zrobiono mu klaunowski make - up, doprawiono czerwony nos.
Ostateczny zanik, śmierć równoznaczna końcowi życia biologicznego, zdech zdechów - to bajka dla niewyedukowańców, bogobojnych dzieci oraz małp, dla ochrzczonych ignorantów, małorolnych chłopów, psów, które umieją aportować idee, przynosić rzucone w tłum poglądy niczym patyk, merdają ponadto ogonami z zadowoleniem, jakby zrobiły coś dobrego, pomogły swym panom odnaleźć zagubione precjozo.
- No już - brać w zęby! - wrzeszczy z ambony szarlatan.
- Przynieść! Tylko w jednym kawałku! - pokrzykuje inny, z katedry; bałwan w profesorskiej todze.
Otwieram drzwi do innego wymiaru. Na dworze jest podkrólestwo, planeta pozbawiona władcy. Na dworze nic nie ma, świat wchłonęła, albo zmiażdżyła otulina. Podwórko i ja - w białym puchu, choć to przecież nie ta pora roku.
Wychodzę na schody. Powietrze. Jego serpentyny, suche i kruszące się, wnikają do nozdrzy. Do uszu wkręca się wiertło dentystyczne. "Słyszę" wewnętrzny ból. Chorały, kantaty, armie zniewieściałych kontratenorów wyśpiewują arie opiewające mgłę. Oczywiście nie bez powodu powiedziałem "słyszę" używając cudzysłowu (widzicie, jaki jestem kozak? - mogę mówić pismem - i co mi zrobicie, frajerzy?), słuch właściwy straciłem prawie w stu procentach. Zostały z niego resztki, ułamki, kilka miejsc po przecinku.
Nieodpłatnie dałem się ogłuszyć, przygłupi pielęgniarz włożył mi do ucha korek po winie, albo tanim szampanidle, jakie zwykłem doić przy byle okazji. Od urodzin przez wszystkie możliwe święta katolickie, na Halloween skończywszy.
Nawet nie starałem się wyjąć owego nieznośnego zagłuszacza. Mam pełną świadomość - tkwi zbyt głęboki, przez lata zrósł się ze mną i odkroić go można jedynie operacyjnie, nie w domowych warunkach, a na taki luksus zwyczajnie mnie nie stać, z resztą - pewnie coś poszłoby nie tak i skończyłbym na wózku inwalidzkim, albo jako roślina, z odchlastaną połową głowy, albo w przytulnej kostniczynie, leżąc w nie podłączonej do prądu lodówie, za sąsiadów mając szkielety i nie rozłożonych do końca, ćwierćzgniłych półinteligentów.
Mam niecałe trzydzieści trzy lata, ledwie słyszę. Nie badałem się oczywiście nigdy, i tak dość paskudnie żyje się ze świadomością bycia niemal samobójcą, odebrania sobie istotnej części, zniszczenia świątyńki ducha (przez lata pieczołowicie, dzień po dniu kruszyłem fundamenty, sukcesywnie niszczyłem każdą ścianę, perforowałem blachodachówkę, by do środka lały się hektolitry deszczówki).
Po co mam iść do lekarza - by usłyszeć diagnozę, którą i tak znam? Aby wyważyć otwarte drzwi (zagląda przez nie szalony masochista - maniak metalu).
Na prawe ucho słyszę w góra siedemdziesięciu procentach, lewe - praktycznie zamurowane na amen. Jest w nim wyłącznie szum gęstego morza, hałas, jaki powodują wzburzone fale wiskozy. Maksimum pięć- dziesięć procent słuchu.
Nie należę do grona staruszków, którzy chodzą z aparatami. Co jeszcze - laska, balkonik, proteza zębowa, może zaczeska, peruka przed czterdziestką? Przenigdy. Powziąłem pewnego razu postanowienie i póki będę w stanie usłyszeć, choćby w minimalnym zakresie, ludzką mowę, nie będę zgrywać tetryka, umatuzalemiać się.
Muszę mieć nóż na gardle, dogłuchnąć do końca, znaleźć się nad przepaścią, by zacząć szukać pomocy. Nigdy wcześniej, to grozi hipochondrią, popadnięciem w przesadę. Dbać o zdrowie powinno się na chwilkę przed zgonem. Trzeba wyznawać zasadę...
Nie kończę myśli. W kłębach waty krystalizuje się obrazek. Ciemnozielony. Postać, materia diabelnie nieożywiona, łypie w moim kierunku dwojgiem martwych, pleksiglasowych ślepi.
Brudnoturkusowy cień. W szybach odbija się wschodzące słońce. Opel astra I, sedan. Auto świętej pamięci ojca Aliny. Świętej pa...
Zachłystuję się widokiem. Powietrzem. Dławię się płaczem. W gardle natychmiast wyrasta kulka ciężkiej flegmy.
Kartacz, wilgotny pocisk stworzony jedynie po to, by rozerwać mnie od środka. Wewnętrzna katapulta zostaje wprawiona w ruch. Głaz odbija się od ścianek żołądka, drży w sercu.
Nie! - krótki list pożegnalny, napisany ogniem pomiędzy kropelkami mgły. Widok, jaki zwala z nóg.
Pieprzona Christine, wóz, który zabija. Najpierw wykończył pierwszego właściciela, ojca mojej dziewczyny (wiem, wiem - mocno starszy, dobiegający dziewięćdziesiątki pan Edward zwyczajnie zmarł ze starości; jednak mam dziwne wrażenie, że jego śmierć splata się w niewytłumaczalny sposób z odejściem ukochanej), a teraz ją. Przeklęty, dwudziestoparoletni grat, rzęch, na którym ciąży klątwa. Jak nic - rzucił ją Sławek, mąż Aliny.
Nie jest głupi, pewnie domyślił się, że żoneczka przyprawiła mu poroże większe od jelenich, łopaty łosia, albo bawołu, w zemście zaczarował motoryzacyjne truchło i mamy za swoje - miłość została przejechana przez wrak, rozsmarowana niczym pasta z łososia, na jezdni.
Uczucie, najgłębsze z możliwych, stało się padliną, skończyło jako ścierwo lisa, albo kota, jakie nieraz widuję na poboczu. Miłość, której od uderzenia na wierzch wypłynęły gałki oczne.
Samochód, jakim zaledwie kilka godzin wcześniej przyjechałaś do mnie, dwieście piętnaście kilometrów aby spędzić noc, zmienił się w karawan. Ostatnia podróż do miejsca przeznaczenia - dwuosobowego cmentarza, jakim stał się mój pokój.
Dom to grobowiec, mi przypadnie w udziale przykra funkcja grabarza, mistrza ceremonii pogrzebowej i krematora w jednym.
W twoich niezamkniętych oczach odbija się moje przerażenie, szaleństwo, rozczarowanie życiem, nagły wstrząs.
Musiałem zabawnie wyglądać z wytrzeszczonymi oczami, grymasem rozpaczy na mordzie. Szkoda, że nie mogłem siebie widzieć. Może zapamiętałbym gębulę owego załamańca i , gdy obu nam przeszłaby żałoba, namalowałbym ją w pastelowych barwach, stworzył karykaturę zaślozowanej małpy, która beczy po stracie współplemieńca.
Mrużę oczy, by nie oglądać przebrzydłego auta. Powoli schodzę ze schodów. Z rozumu. Przestrzeń drży, zainfekowany śmiercią Aliny świat nabawił się epilepsji i - być może - niedługo rozleci się, zaklekocze na amen.
Nie, muszę przestać rozpamiętywać, wyłączyć się. Zresetować. Dla własnego dobra nie rozplątywać waty, jaką zostałem spowity, tym bardziej - zhaftować tej ze środka.
Za plecami spłonęły Sodomy i Gomory, jeśli obejrzę się, by zobaczyć pogorzelisko - oczy zakryje mi ćma, czarny, gryzący popiół. Oślepnę, będę mieć kolejną wadę. Zyskam jeszcze jeden egzemplarz do kolekcji kalectw i przywar.
Musze skoncentrować się na tym, co naprawdę ważne: wnikaniem w mgłę, łączeniu się z nią, na coraz głębszym zaniku.O ileż lepszy jest on niż ból, amokoidalne darcie ryja!
Peregryneusz zwiedza kolejny kraj, w którym nie istnieje zbawienie. Potworny obraz ciągle powraca, rozjarza się pod powiekami.
Zostań tam, gdzie jesteś, kochanie. Nie idź ze mną. To zakrawa na prześladowanie. Nie znęcaj się nad biednym głupkiem, który miał nadzieję ułożyć sobie życie. Nadzieja matką ślepców.
III. Opsyny
Wracam do prapoczątku naszego szaleństwa, które nie miało prawa przeistoczyć się w coś pozytywnego; do źródeł wspólnej, dwuosobowej śmierci. Bo przecież od paru chwil już mnie nie ma. Zostałem właśnie pożarty przez ból, zdruzgotany na śmierć.
Znów jest dwudziesty szósty września ubiegłego roku. Już należymy do siebie. Mamy irracjonalną nadzieję, że na długo.
Włodawski Festiwal Czterech Kultur. Zimno jak diabli, pogoda wręcz subpolarno - arktyczna. Klimat fatalny, suchy lód unosi się w powietrzu. Mokry z resztą - tez. Wszechlód, wszystko podporządkowane jest paskudnej szarości, oblane nią. Obtoczone w burych chmurach. Wyjątkowo niestrawne danie o nazwie rzeczywistość. Jedyne, jakie było w menu.
Zadupne miasteczko, gdzie gra się jedynie klezmerskie disco polo, indie góralszczyznę i żydowskie techno.
A, zapomniałem jeszcze o reggae z naleciałościami prawosławia i etnicznej, nadbużańskiej odmianie grindcore'u.
Idziemy w tłumie ucharakteryzowanych na popów, cadyków i mieszkańców Podhala, aktoro - klaunów. Po chodniku jeżdżą bi - i tricykle, zewsząd słychać nawoływania kramarzy, babin sprzedających sadło z jenota, borsucze skóry, jeże i cokolwiek tam udało się schwytać ich mężulom - kłusownikom. Nawet żywe lisy. W klatkach. Obdarte z futer koty wiszą na hakach nieopodal kiełbas myśliwskich. W synagodze ma się odbyć reczital Anny Lisowskiej. Francuszczyzna niskich lotów, nieco zapomniana aktorka chałturzy śpiewając piosenki Edith Piaf i Brela. Trudno o większą żenadę zważywszy, że światła pieśniarka kompletnie nie zna francuskiego, duka coś z niedającym się słuchać, śląskim akcentem. Antyrechital, łojenie kasy za totalne badziewie, wokalną grafomanię.
Zajmujemy miejsca w próchniejących ławkach.
- Przepraszam - nachyla się nad tobą, kochana Alinko, jakiś równie stoczony przez korniki dziadunio i śmiertelnie poważnie, drżącym głosem pyta, czy Edyt Pjaw już wystąpiła, bo on specjalnie z... (tu pada nazwa jego wiosencji, coś w stylu Zapiździewo Dolne) przyjechał, by zobaczyć Edyt.
Patrzysz na niego jak na wariata i lodowato cedzisz: "No prędzej jej duch wystąpi, niż ona". Pomyślałaś, że ledwie żywy trup zwyczajnie żartuje, zebrało się się niepochowanemu umarlakowi na zgrywy. Nie przyszło ci do głowy, że jego umysł żarły larwy, ma w głowie parę garści próchna? Ech, czemu od razu zarzuciłaś biednemu demencjuszowi złą wolę?
- A trzech kompozytorów - kiedy będzie?
- Słu - cham?
- Bo mieli być zaraz po niej.
- Pan żartuje? Chopin, Mozart, Beethoven? Ich chce pan zobaczyć?
- No... - zdezorientowany staruszek otworzył usta.
Odwróciłaś się, kochanie, z ... pogardą? oburzeniem? irytacją?Może miałaś zły dzień, początki menopauzy, a może po prostu...
Wstrząsa mną pierwszy spazm. Eksploduję. Z każdego poru skóry bryzga łza.
Zabawna historyjka, jaką sobie licho wie, czemu przypomniałem, została zmieciona z powierzchni ziemi, wydarta ze wspomnień, niczym kartka, na której napisało się niewiarygodne bzdury.
Przychodzi refleksja: nie sposób być wesołym w takiej chwili, wszelkie próby samopocieszenia się są z góry skazane na porażkę.
- Spokojnie, skarbie, pewnie pomyliło mu się z trzema tenorami, myślał, że załapie się na koncert Pavarottiego, Carrerasa i Domingo - mówię przez czas do żywej ciebie. Nie słuchasz, zapatrzona w Aron - ha - Kodesz, na którym wiją się hebrajskie litery. Przedpotopowe wyznania wiary, hymny pochwalne ku czci Jedynego Boga.
Nawet nie próbuję tłumić płaczu. Rozklejam się na całego. Wyje. To tez psalm, powiedziałbym nawet, że dojrzalszy i szczerszy od wszystkich innych, mdłych wersów pomieszczonych w zeschniętych na wiór księgach zwojach papirusu, nagryzmolonych w powietrzu równie suchymi ustami starców.
Opłakuję mijający rok, każdą godzinę. Ciebie - nie śmiem, to oznaczałoby przyjecie do wiadomości faktu twojej śmierci. Odpycham okropną myśl, wyrywam z ziemi, zanim zaczęła się na dobre ukorzenić. Powstałą lukę zalewam wrzątkiem. Nie potrzeba toksyn, herbicydów, pestycydów. Już nic w tym miejscu nie wyrośnie, na nic zda się zakopywanie czarnych ziaren. Ziemia jest wyjałowiona.
Dźwigam się do pionu.
Taaak.... to przenosi się przez morowe powietrze, drogą kropelkową. Wielki zanik, którego nie sposób zatrzymać. Ubezpłodnienie. Umiera niechciane dziecko Kaśki. Bartek lub Amelka, nieważna płeć, może dzidzior był jej pozbawiony, albo był hermafrodytą, niewyrosłym odmieńcem. Mało istotne.
Zasycha, oto dokonuje się automumifikacja, w macicy czternastolatki tworzy się głazik, kamyczek o zwapniałej skórze.
Nie chciałaś zostać babcią, twierdziłaś, ze to cię postarzy, więc proszę: nigdy nią nie będziesz, nawet pośmiertnie. Nożyk do papieru przecina linię życia.
Umiera nawet ten szczeniak, który zapłodnił na dyskotece twoją córkę. Każdy poza mną zmienia się w mumię.
Przeklęta różnica wieku, dwadzieścia jeden lat, jakie nas dzieliły (byłem właśnie tyle młodszy, więc - na moją niekorzyść) nigdy nie miały znaczenia, wiedziałaś. Zapewniałem o tym na każdym kroku.
Byliśmy parą duchowych i mentalnych równolatków. Na odwrocie metryk zanotowaliśmy przepisy na serum prawdy, eliksir młodości.
Teraz jesteś bogatsza o śmierć - wyjątkowo silne przeżycie duchowe. Leżysz w stanie nieodwracalnej nirwany i obserwujesz, ruch obrotowy kasetonów na suficie. Półotwartymi ustami krzyczysz coś wspak, może wyznanie miłosne, prośbę o ratunek, wybudzenie ze śpiączki.
Albo o dobicie, odchlastanie siekierą głowy.
Jak zamordować trupa? - zastanawiają się utytułowani profesorowie w zaciszu mahoniowych gabinetów. Czy kiedykolwiek uda im się odnaleźć odpowiedź?
Ocieram łzy. Cały dygoczę. Czemu? - kolejne pytanie zadane przez ślepca grającego w Koło fortuny.
Podaję hasło: ból.
Prowadzący teleturniej kręci głową z dezaprobatą. Mogłeś, baranie, kupić samogłoskę - myśli poirytowany. Życzył zwycięstwa, ba - kibicowała mi cała publiczność. Zaciskali pięści, albo trzymali kciuki. Na jedno wychodzi, i tak zaraz na moją głowę posypie się grad ciosów.
Pospieszyłem się, przerżnąłem, nagroda przeszła koło nosa. Kto inny będzie mieć szansę wygrania zestawu chińskich garnków, malaksera i kompletu encyklopedii PWN.
Grzebię wszelką nadzieję, do płyciuteńkiego dołu wrzucam nasze wspólne rękopisy, wiersze powstałe w stanie miłosnego amoku, niedające się dokończyć powieści science fiction (do tego stopnia zagmatwaliśmy akcję, że teraz sam cziort nie rozbieriot).
Żałobnicy pochylają głowy. Nastrój zadumy? Ależ skąd! Każdy odprowadza wzrokiem siermiężną grafomanię. Z ulgą, że właśnie nastąpiło oczyszczenie, pani bibliotekarka wyrzuciła na śmietnik kilka pudeł propagandowych czytadeł. Na pustych półkach nie pojawią się nowe pozycje.
"Niech Bóg da ci pić ze źródła wody życia" - mówi ojciec Krzyśka machając kropidłem. Twój dawny kochać dochrapał się funkcji kustosza Muzeum Wszystkich Polskich Świętych.
Uśmiecham się w duchu. Co ci do diabła strzeliło do głowy, by w wieku dziewiętnastu lat wiązać się z trzykrotnie starszym klechą? Liczyłaś, że porzuci dla ciebie stan kapłański, ciepłą posadkę i zostanie przykładnym mężem i ojcem?
Przecież katabasy to najgorszy sort człowiek, obłudni i cyniczni materialiści. No dobrze, są oczywiście chlubne wyjątki. Krople w morzu łotrów.
Urodziłaś syna na dwa tygodnie przed dwudziestymi urodzinami. Do tej pory uważałaś to za największy błąd w życiu. Trzeba było wcześniej usunąć, spędzić chorobę. Nie żyjemy w piętnastym wieku, nawet na tak zapadłych wiochach aborcja jest powszechnie akceptowana. Nie mieszkamy w osadzie amiszów.
Nienawidziłaś syna za sam fakt jego istnienia. Zgroza. Domowe piekło zbudowane na zgliszczach wioski błaznów, oswojone tyranozaury zastępujące przedszkolanki, diabły w roli nauczycieli, przemawiające z trybuny sejmowej, litery krystalizujące się na powierzchni kałuż, krzemienie bijące w workach osierdziowych. Jednym słowem - chaos.
Groteskowość, z której chciałem cię wyrwać. Przesadzić. W armalnowickiej ziemi poczułabyś się jak u siebie, zaaklimatyzowała w przeciągu doby.
Jednak - wiadomo co, wedle przysłowia zrobisz, opowiadając Bogu o swoich planach.
Nie udało się. Pożarł cię chrzest, wyjątkowo delikatny mechanizm zepsuł się na amen.
Przed oczami przesuwają się obrazy wojen światowych, spalone pałace, rolls - roysy wbite w drzewa. Krach, ruiny, z których nie idzie się podźwignąć, odbudować choćby najlichszego baraku, gdyż wszystko jest przeżarte ogniem aż po fundamenty, kruszy się od ledwie dotknięcia.
Z jedynej w miarę trzymającej się kupy rzeczy, betonowego sejfu, wychodzą przebrani za dawno zmarłych kompozytorów, nasi dobroczyńcy i prześladowcy, cuchnącą strugą wylewa się tak znienawidzony przeze mnie patos.
Nie tonę w powodzi, o nie! Dryfuję, niczym padlina. Brunatna fala zalewa opla, mój pokój - mauzoleum. Gnije i rozpada się biurko pisarza, mój komputer. Krztuszę się. Tak wiele smutku, że aż nie ma czym płakać. Śmiać się nie wypada.
Odejście bez pożegnania byłoby zbrodnią, okazaniem pogardy.
Wracam więc, równie ślamazarnym krokiem, do domu. Nie mogłem się dotlenić.
Z mgły wyłania się twoja postać. Leżysz na gumoleum obok mego łóżka. Jeszcze (chyba) nieostygła. Już - kompletnie obca, nieznana, ty - nie ty, osoba z głębi zaświatów.
Każdy krok zdaje się być wiecznością, przemierzaniem swojskich, rodzinnych kosmosów, olbrzymich połaci ciszy, miejsc skażonych.
Założyłem antysiedmiomilowe buty i mam wrażenie, że stoję w miejscu. Choć przecież idę, wzrok nie płata mi figli. Ani pozostałe zmysły. Są jedynie stępione we mgle.
Z kryształowego lichtarza, jaki stoi na burku - wyjmuję gromnicę. Miało się tę fantazję, by wczorajszy wieczór spędzić na kolacji przy świecach (zmyśliłeś to - powiedzą ludzie ze wsi; kto by uwierzył, że mimo zbliżania się do wieków coraz bardziej średnich, trzymają się mnie tego typu wygłupy, nastoletnie infantylizmy).
Było winko wytrawne, z głośniczków laptopa dobiegała muzyczka (Pixies i The Doors). Chrzęst, zabójczy chrobot popsutych trybów był ledwie słyszalny. Bagatelizowaliśmy twoją chorobę, nie raz zdarzyło się pożartować z jej objawów.
- Musisz być niedołężna, skoro niedługo będziesz babcią - powiedziałem pewnego razu będąc na tęgim rauszu. Nawet nie skrzyczałaś mnie za potworny nietakt.
Ostatnie miesiące upływały nam na niekończących się pogaduchach przez Skype. Piknik pod wiszącą skałą, która prędzej czy później musiała spaść nam na głowy. Rozkwasić je na kwaśne jabłka.
Wkładam ci do ust świece. Grube, woskowe dildo. Nie zakrztuś się.
Pstrykam zapalniczką. Pełganie, płomyczek odbija się w twoich oczach. Szary błękit zaczyna wrzeć. Niedługo z obojga nas zostanie kupka wilgotnego popiołu.
Wypatruj znaków na ukasetonowanym niebie. Zaczekaj na mnie z tą całą śmiercią.
IV. Facecjonista
Idę do garażu po rower. Przeszłość zostaje odkreślona grubym szlaczkiem. Ornament na dotąd idealnie czarnym tynku.
Co ja chrzanię, cały podczaszkowy świat, śmietnik w katakumbach, obrócił się w...
Tłumię w sobie uczucia. Trzeba rozpylić jeszcze więcej mgły. Jak Bóg da, może rozbije się w niej samolot z ważną delegacją na pokładzie.
Biorę górala. Do diabła, w tym stanie nie powinienem nawet iść piechotą, co dopiero mówić o wsiadaniu na jakikolwiek pojazd. Dławi mnie wata szklana. Gipsotynk w żyłach. Wyschłem na wiór.
Toczę się przez nierodną, wyjałowioną wieś. Czarne, popegeerowskie bloczyska. Drewniane, powypaczane okna, które mieszkańcy uszczelniają wata, plasteliną, kitem, woskiem.
Miejscowość naszyta na innej, prawdziwszej. Równie brzydkiej. Kraina, którą śmiało można by nazwać Zołzatorium. Kolonia karna, do której trafiają najbardziej niesympatyczne babsztyle, jędze ochustkowane tak mocno, że aż związane w supeł, nosicielki różańców, szczerbate szeptuchy z nieleczoną haliozą, gotowe wydrapać oczy za nie powiedzenie "dzień dobry", przekląć od belzebubów, dżenderystów i czcicieli Lucypra.
Gdyby tu trafiła się czternastolatka w ciąży - zapewne plułyby na nią, bezceremonialnie. Ostentacyjne ignorowanie, odwracanie mordziak w przeciwną stronę byłoby przecież zbyt mało dosadne, wręcz za grzeczne jak dla takich jędz.
Przejeżdżam obok gromadki dzieciaków. Pawłowicz, dwóch synów Lipniewskiego i Boguś, ten, co się jąka.
- Zostawcie, bo ją rozsadzi - krzyczę. Nie słuchają, zajęci dźganiem patykami olbrzymiej, pofałdowanej bulwy. Musiała wyrosnąć w nocy, purchawa cholerna, wczoraj zdaje się jej jeszcze nie było.
Czorty sadzą te cieliste, obrzydliwe guzy, by zrobić nam na złość. I czego to - to pełne? Paskudota: żyłki - nie żyłki, haczyki jakieś, coś na kształt haceli. Śmietnik, po prostu rośliny mające w sobie wysypisko.
- Wal się - odburkuje Marcinek Lipniewski.
- Spoko, nie słuchacie dobrej rady, to będziecie pokaleczeni, gówniarze - oburzam się na arogancję małego gnojka.
- Żeby wam się w mordziaki powbijało!
Chałupa Przemka z każdym rokiem coraz bardziej chyli się ku ziemi. Na początku lat dziewięćdziesiątych jego rodzice mieli budować porządną, murowankę. Zapieprzali jak konie handlując czym się dało.
Już - już miano kopać fundamenty, gdy nagle pan Jerzy, ojciec Przemka, przepadł jak kamień w wodę. Z całą sumą, jaka byłą odłożona na nowe domiszcze. Wybrał z banku jakby nigdy nic i ropłynał się we mgle.
Na nic zdały się poszukiwania, wyznaczenie skromnej co prawda, ale zawsze nagrody. Do dziś nie ustalono, co się stało - zadarł z ruskimi i został karmą dla rybek i robali, czy grzeje teraz cojones na Balearach, czy innym Mauitiusie.
Pani Wolańska szybko pocieszyła się po stracie (w zasadzie bardziej żałowała znikłej gotówki, niż męża), nie dalej jak rok później ochajtała się z dużo starszym od siebie wdowcem, właścicielem piekarni. Było to możliwe, bo ekspresowo szybko, łamiąc obowiązujące w tym zakresie procedury, uznano pana Jurka za zmarłego.
- Dzień dobry. Przemek jest? - przełykam narosłą w gardle kulkę flegmy i krzyczę w stronę siedzącego na przydomowej ławeczce polskiego Leonarda da Vinci, jak mawiamy na pana Hieronima, z racji krzaczastej, rozłożystej, apostolskiej brody.
Staruszek o wyglądzie alchemika, tak światłego, że najmędrsi mędrcy przychodzą do niego po radę, odwraca ku mnie głowę.
- A, dzień dobry. Gdzieżby miał się podziać? Śpi, wczoraj późno z zabawy wrócił.
- Dziękuję.
Stawiam rower pod spróchniałą ścianą. Otwieram spróchniałe drzwi. Oddycham przeżartym przez korniki powietrzem.
- Wstawaj, leniu, już dzień - klepię leżące na wersalce zawiniątko.
- Co? A, cześć - spod koca wysuwa się kudłata głowa.
- Cze. Słuchaj... durna sprawa... Aż nie wiem, jak ci to powiedzieć.
- Prosto.
- Yyy... - zaczynam dławić się kłakami mgły.
- No śmiało, co jest?
- Alina nie żyje.
- Pierdolisz.
- Nieee... Od jakiegoś czasu źle sie czuła, coś chrzęściło jej w środku, jakieś pogięte tryby. Bagatelizowaliśmy, że może nic takiego... W moim, kurwa, łóżku! Rano! Rozumiesz? Wytrzeszczyła oczy, widziałem, jak patrzy takim niewidzącym wzrokiem. I osunęła się na podłogę. Kurwa, czułem jak uchodzi z niej życie, ciepło, jak stygnieee... - rozklejam się na całego.
- Co ty. Dziś nie prima aprilis.
- A wyglądam, skurwysynu, jakbym se robił jajca? No - wyglądam?
- O kuźwa... Ty chyba mówisz prawdę. Próbowałeś ja reanimować? Usta - usta. Każdy się uczył, na PO.
- Kogo - trupa miałem? Przecież widziałem, że nie - ży - je! Nie było sensu...
- Boże. Co teraz?
- A ja wiem? Może by do męża zadzwonić? Do syna? Przejrzę listę kontaktów w jej telefonie. Tylko co im powiem? " Dzień dobry, nie znamy się, jestem, a raczej byłem kochankiem pana mamy/ żony. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że akurat biedaczynka wyzionęła ducha po seksiku. Po odbiór zwłok proszę przyjechać pod adres..." - próbuję ironizować. Jakbym łapał się iskierki nadziei, że kiedykolwiek jeszcze, po stracie ukochanej osoby cokolwiek w moim życiu może być zabawne.
Rozniecam ja, dmucham z całych sił. Staram się... żartować? Powygłupiać? Przecież to ewidentna próba zakrycia rany. Szklane oko, w dodatku za duże. Niedopasowana, przydługa proteza nogi. Używając jej nie będę w stanie zrobić nawet kroku.
- Wariat. Myśl, co teraz. Trzeba na policję i do lekarza, niech stwierdzi zgon.
- Od razu na psiarnię chcesz? Zgon był z przyczyn naturalnych, nie ma potrzeby wzywania nikogo poza doktorem i karawaniarzami z Feniksa. Niech wezmą do chłodni. Muszą. Co - ma leżeć?
- Jezu, stary - współczuję - Przemo łapie się na tym, że powinien mi złożyć kondolencje,a ociągał się. Taki kumpel niby, a nie zaczął od razu pocieszać, zapewniać, że będzie dobrze, że wie, co czuję, bo jego stary też nie żyje, ma nawet na to papier i choćby się odnalazł, wrócił tatko marnotrawny po latach, to i tak dla całej rodziny, a zwłaszcza w świetle prawa jest już trupem.
Swoją drogą - dziwna sprawa. Gość nie sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby ni z gruchy, ni z pietruchy wykręcić taki numer, zniknąć z kochanką nie zabrawszy ze sobą nic, prócz kasy. Taka ucieczka wymagałaby przecież nowych papieróww, planu B, w końcu trzeba mieć się gdzie zadekować.
Kochanka? Prędzej goście zza wschodniej granicy postraszyli go na tyle skutecznie, że oddał im co dług do gronia. Potem - życie. Czegokolwiek dotyczyła transakcja - grubo przepłacił.
- Wiesz, jak kurwa chciałbym się obudzić? Albo żeby to był żart. Miała wylew, atak serca, udar, dostała padaczki wstecznej, schizofrenii bezobjawowej, może wszystkiego na raz i leży jak... jak rzeźba, której nie sposób ożywić, Lady Frankenstein z powrotem zmieniona w ścierwo, rozumiesz - tyle z niej zostało. Kupka mięsa, padlina... - tracę panowanie nad sobą. Wychodzi ze mnie rozhisteryzowany dzieciuch. Mgła topnieje.
- Chodź. Musimy ogarnąć ten cały syf. No rusz się, zanim Filon nie nadżarł.
- Co?
- Kot, nie zamknąłem drzwi. mógł wejść do mego pokoju. A tam wiesz - tyle świeżego mięsa leży - do reszty tracę zmysły, wygaduję niestworzone rzeczy. Kumpel patrzy ze zgroza. A mi znowu chce się pośmieszkować. Sytuacja, w jakiej nieoczekiwanie się znalazłem, to przecież 1865911 odcinek amerykańskiego sitcomu! A te z reguły nie trwają dłużej, jak kilkadziesiąt minut. Zaraz na niebie pojawia się napisy końcowe.
Ale wcześniej pewnie przyjedzie pogotowie na sygnale, gówniarzeria skończy poszatkowana na drobniutkie kawałeczki. Zachciało się, baranom, zaczepiać nieznane formy życia, igrać z niezbadanymi istotami, to będą mieli. Cud, jeśli choć jeden przeżyje eksplozję (czy zatem należy bać się, wiecznie schodzić z drogi temu, co wykwita spod ziemi, białym strzępkom, cielistym, bezkształtnym materiom? - zapyta ktoś nieoświecony. Nie bać, a brzydzić. Ostrożność - oczywiście wskazana - odpowiadam wypluwając resztki mgły).
Rodzice powinni wpajać dzieciom od małego, że z takimi rzeczami nie ma żartów, skoro nawet dorośli wolą nie mieć do czynienia, tym bardziej oni mają się wystrzegać.
Zwłaszcza, ze po wypadku Barańczuka, któremu nieomal urwało rękę, wiadomo, ze dziwnogrzyby nie są niczym dobrym, delikatnie mówiąc.